Dzisiaj jest: 3 Maj 2024        Imieniny: Maria, Nina, Aleksander - ¦więto Konstytucji 3-Maja
MIESIĄC MARYJNY - MAJ ŚWIĘTO MATKI BOSKIEJ 3 MAJA

MIESIĄC MARYJNY - MAJ ŚWIĘTO MATKI BOSKIEJ 3 MAJA

Maj jest w Polsce wyjątkowy ze względu na piękno przyrody i wyjątkowość życia religijnego. Miesiąc maryjny. Z tej okazji fragment ze świętego Ludwika:"Czyż nie jest rzeczą pożałowania godną, najmilszy Mistrzu…

Readmore..

Szczegóły czy kruczki ”komponentu ukraińskiego”  w polskich szkołach?

Szczegóły czy kruczki ”komponentu ukraińskiego” w polskich szkołach?

W jakich szkołach zatem będą rozmieszczane „komponenty ukraińskie”? Na pewno nie stać Polski na budowanie setek szkół dla ukraińskich dzieci które przebywają w wielu polskich miastach i miasteczkach gdzie znajduje…

Readmore..

4 maja – Parada  Polskości w Wilnie

4 maja – Parada Polskości w Wilnie

Związek Polaków na Litwie zaprasza do udziału w tradycyjnej już świątecznej paradzie. Uroczystym pochodem uczcimy Dzień Polonii i Polaków za Granicą oraz kolejną rocznicę Konstytucji 3 Maja.ZPL zaprasza 4 maja…

Readmore..

Wreszcie konkrety na mównicy sejmowej.

Wreszcie konkrety na mównicy sejmowej.

Podczas ostatniego posiedzenia sejmu, z trybuny sejmowej popłynęły konkrety których od lat domagają się Kresowianie, ich potomkowie oraz patrioci miłośnicy Kresów. Autorem nie owijanych w bawełnę słów i lukrowania ludobójstwa…

Readmore..

Majowy numer KSI (5/2024)

Majowy numer KSI (5/2024)

Majowy numer KSI wydany. W majowej gazecie m.in: Wreszcie konkrety na mównicy sejmowej25 lat temu, jak na tej sali zadałem pytania kiedy w końcu dokonamy ekshumacji grobów....str. 24 maja –…

Readmore..

EWA SZTOLCMAN - KOTLARCZYK  WSPOMNIENIE O URODZIWEJ AKTORCE ORMIANCE URODZONEJ W KOŁOMYI

EWA SZTOLCMAN - KOTLARCZYK WSPOMNIENIE O URODZIWEJ AKTORCE ORMIANCE URODZONEJ W KOŁOMYI

Dla KSI "Barwy Kresów" Aleksander Szumański Mówiła po wielokroć, że chciałaby odejść wiosną, gdy majowe słońce pieści świeżą zieleń drzew, gdy przyroda rozlewa niezrównaną harmonię barw, gdy pszczoły brzęczą. Lubiła…

Readmore..

Moje Kresy – Rozalia   Machowska cz.1

Moje Kresy – Rozalia Machowska cz.1

/ foto: Rozalia Machowska Swojego męża Emila poznałam już tutaj w Gierszowicach, powiat Brzeg. Przyjechał jak wielu mieszkańców naszej wsi z Budek Nieznanowskich na Kresach. W maju 1945 roku transportem…

Readmore..

III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

/ Zespół „Chawira” Z archiwum: W dniu 1 marca 2009 roku miałem zaszczyt po raz następny, ale pierwszy w tym roku, potwierdzić, iż Leopolis semper fidelis, a że we Lwowie…

Readmore..

ZMARTWYCHWSTANIE  JEZUSA CHRYSTUSA  WEDŁUG OBJAWIEŃ  BŁOGOSŁAWIONEJ  KATARZYNY EMMERICH.

ZMARTWYCHWSTANIE JEZUSA CHRYSTUSA WEDŁUG OBJAWIEŃ BŁOGOSŁAWIONEJ KATARZYNY EMMERICH.

Anna Katarzyna urodziła się 8 września 1774 r. w ubogiej rodzinie w wiosce Flamske, w diecezji Münster w Westfalii, w północno- wschodnich Niemczech. W wieku dwunastu lat zaczęła pracować jako…

Readmore..

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego  Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska”  w Domostawie  w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r. W Walnym Zebraniu Członków wzięło udział 14 z 18 członków. Podczas…

Readmore..

Sytuacja Polaków na Litwie tematem  Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

Sytuacja Polaków na Litwie tematem Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

20 marca odbyło się kolejne posiedzenie Parlamentarnego Zespołu ds. Kresów.Jako pierwszy „głos z Litwy” zabrał Waldemar Tomaszewski (foto: pierwszy z lewej) przewodniczący Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Związku Chrześcijańskich…

Readmore..

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie   wyklął ich naród.

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie wyklął ich naród.

/ Żołnierze niepodległościowej partyzantki antykomunistycznej. Od lewej: Henryk Wybranowski „Tarzan”, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, Mieczysław Małecki „Sokół” i Stanisław Pakuła „Krzewina” (czerwiec 1947) Autorstwa Unknown. Photograph from the archives of Solidarność…

Readmore..

Leśny ułan

/  Eugeniusz Rachwalski  

Bez zbytecznej skromności mogę powiedzieć, że byłem chłopakiem sprawnym. Rower, kajak, skoki z trampoliny, pływanie a nawet narty nie były mi obce. Po drzewach łaziłem jak małpa, nie bałem si ę wysokości. Miałem zawsze najlepsze stopnie z gimnastyki, niezłe wyniki w skokach i biegach. Później nawet uchodziłem za wyborowego strzelca. Nigdy jednak nie miałem okazji pobratać si ę z koniem. I to ja, syn kaukaskiego a potem nadwiślańskiego (21.p. uł. w Równem) kawalerzysty. Na początku mojej wojaczki w lesie zaproponowano mi, żebym został łącznikiem konnym. Poszedłem więc pokazać się koniom. Pierwszy spojrzał na mnie z góry i pokręcił z dezaprobat ą łbem, drugi zrobił to samo a na dodatek niedwuznacznie zaczął obracać się do mnie tyłem, wobec czego szybko znalazłem się w odpowiedniej od niego odległości a następny ... wydał jedynie dźwięk powszechnie uznawany za nieprzyzwoity. Ułan, który mnie tu przyprowadził powiedział krótko: – Spieprzaj! – co ja skwapliwie uczyniłem. Zawsze byłem z końmi na bakier, jeden nawet taki chachłacki chmyz ugryzł mnie kiedyś w ramię, gdy znalazłem się zbyt blisko. Co prawda z Zołzakiem żyłem w pewnej zgodzie, ale też do czasu. Tak więc zostałem telefonistą a po pierwszym okrążeniu, gdy straciliśmy cały sprzęt, pełniłem razem z innymi wielce zaszczytną funkcję łącznika (dla odmiany nazywanego pieszym), to jest rolę gońca, chłopaka do biegania.

Miałem tylko szczęście, że wziął mnie do siebie major „Kowal” (Jan Szatowski vel  Szatyński - S.B) Foto powyżej. Otóż raz w szackich lasach, kiedy byłem takim łącznikiem, przyjechało do nas trzech oficerów z sowieckiej partyzantki. Przyglądaliśmy się im z zaciekawieniem i mało dyskretnie. Bawił nas ich teatralny wygląd i poza. Byli umundurowani. Mieli karakułowe, wysokie czapy z czerwonymi gwiazdami, na ramionach czerkieskie peleryny, spod których widać było czyste, zielone mundury i buty z ostrogami. Na piersiach każdego z nich dyndało kilka orderów, przy pasach mausery w drewnianych pochwach. Skąd się tacy wzięli w lesie? Pasowali raczej na paradę w Moskwie albo do filmu ale nie tutaj. Prawdopodobnie zostali niedawno zrzuceni zza frontu w jakiejś specjalnej misji. Chyba jednak nie, bo byli bez eskorty. Udali się do szałasu „Kowala” a ja od razu zacząłem szykować się do drogi, bo wiedziałem, że za chwilę rozlegnie się jak zwykle w podobnych sytuacjach: – Łącznik z „Pożogi” ... ! – i nie pomyliłem się – Zaprowadzisz tych oficerów do dowódcy dywizji. Chciałem zapytać, czy piechot ą, ale włączył się jeden z przybyszów. Mieli luźnego konia. Podeszliśmy do nich, były rosłe i dobrze utrzymane, na nich prawdziwe, kawaleryjskie siodła. Na jednego z nich wskazał ten najważniejszy. – Sadis’! – rozkazał. Skróciłem strzemiona, bo wisiały nisko jak dla koszykarza, podprowadziłem już mniej pewnie konia do zwalonego drzewa i wgramoliłem się na jego grzbiet. Karabinek przełożyłem na piersi, żeby w czasie jazdy nie tłuc wierzchowca po zadzie, bo to się zazwyczaj źle kończyło dla jeźdźca. Tyle wiedziałem. Ruszyliśmy. Odległość przed nami nie była duża, trzeba tylko było przeprawić się przez dość szeroki pas bagna. Chodziłem tędy kilka razy, wody nie było więcej niż do kolan, pod spodem dość twardo. To dla pieszego, ale dla konnego? Może też, bo raz widziałem przejeżdżających tędy dwóch ruskich partyzantów. Była inna droga, twarda ale dłuższa i bardziej niebezpieczna ze względu na możliwość natknięcia się na niemieckie lub własowskie patrole. Powiedziałem o tym oficerom, kazali prowadzić przez bagno. Ucieszyłem si ę w duchu, bo czym gorsza droga, tym większa pewność, że nie spadnę z konia. Do tego miejsca od obozu było blisko, jechaliśmy stępa wąska, leśną ścieżką. Przed bagnem poczułem si ę taki ważny, że powiedziałem, żeby jechali obok siebie a nie rzędem, żeby ko ń idący z tyłu nie wpadał w ślady poprzedzającego. Na to usłyszałem znane ruskie powiedzenie, co można by przetłumaczyć tak: Nie ucz uczonego, jeść gówna pieczonego! Mieli rację. Wjechałem w bagno pierwszy, nadając kierunek. Pamiętam słowa ojca, że koń jest mądrzejszy od człowieka i w trudnych warunkach należy zawierzyć jego instynktowi. Tak też zrobiłem. Puściłem wodze luźno, czasem tylko zwracając go lekko dla utrzymania właściwej drogi. Szedł ostrożnie z pochylonym łbem, wąchał i parskał lekko. Ja nie ważyłem wiele, koń był też mniejszy od pozostałych, szło dobrze. Cieszyłem się, że pierwszy raz przebędę tę trasę nie zmoczony. Gorzej było z tymi, których prowadziłem. Chłopy rosłe i spasione, konie też. Co chwilę zapadały się, ale szły dalej. Byliśmy już blisko drugiego brzegu, gdy z wysoka doszedł początkowo cichy a potem wzmagający się warkot samolotu. Oj, niedobrze, chyba to cholerna „rama” (taki dwukadłubowy Focke – Wulf). Moi oficerowie też usłyszeli i zaczęli się wyraźnie niepokoić, spoglądać więcej w niebo niż przed siebie, ponaglać mnie i swoje wierzchowce. Nie dałem się spłoszyć, cała moja nadzieja w mądrości konia. Poza tym dźwięk dochodził z dużej wysokości, więc była to pewnie „rama” a z doświadczenia wiedziałem, że ten samolot był przeznaczany do innych zadań i nigdy nie atakował bezpośrednio. Najbardziej groźne były jego „oczy”, bo to co wypatrzy teraz, będzie celem ataku w najbliższym czasie. Oni może o tym nie wiedzieli (co wydawało mi się dość dziwne), bo użyli nahajek, by się wzajemnie wyprzedzić. Ich konie coraz częściej zapadały się głęboko, w końcu jeden całkiem się rozkraczył. Rozwścieczony jeździec musiał zejść z siodła, wpadł po kolana w brudną, torfową bryję, obrzucając przy tym jego i mnie wyzwiskami. Milczałem zły, bo nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie. Szczęściem „rama” przeleciała bokiem, więc znów si ę uspokoili. Jakoś w końcu wydostaliśmy się na twardy grunt. Odetchnąłem niebacznie. Na przełaj przez zarośla przedostaliśmy się znaną mi leśną dróżką, byliśmy w połowie drogi. Uspokojony i dumny z siebie jechałem przodem stępa, ale to nie odpowiadało moim towarzyszom. – Paganiaj! – wołał najważniejszy. Udawałem, że nie słyszę albo nie rozumiem. – Bystrej! Sukinsyn! To już była pogróżka. Nie reagowałem nadal, ani ja, ani mój wierzchowiec. Wtedy ten barbarzyńca ciął go przez zad, końcem bata sięgając mojej nogi. Chciałem powiedzieć coś bardzo brzydkiego, ale nie zdążyłem, bo w tym momencie koń dał susa przechodząc z miejsca w galop. Koniec! Szkopy nie zabili, a zabij ą sojusznicy przy pomocy tego pędzącego smoka. Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kilkakrotnie ubywało mi końskiego grzbietu, raz z przodu, raz z tyłu. Złapałem się kurczowo za łęk siodła, co wcale nie ułatwiało utrzymywania się na koniu. Oficerowie za śmiechem jeszcze ponaglali: – Nażymaj, dawaj bystrej! Nie, nie dam się! Puściłem łęk i dość ostro wstrzymałem konia przechodząc znów w stępa. – Ty czto? – zawołał jeden oburzony sprzeciwem, ale nie wyprzedzali. – Dalej jest ważna droga, gdzie często jeżdżą germańskie motocyklisty. Jedziemy tam czy przez las? – kłamałem bezczelnie, to ich ostudziło. – Ładno, dawaj w lies! Odetchnąłem. Klucząc (trochę celowo) wkrótce znaleźliśmy się u celu. Po opowiedzeniu się wartom wjechaliśmy do obozu, prosto przed szałas „ Żegoty”. Zszedłem z konia chcąc zameldować się dowódcy, ale moi towarzysze byli znaczniejsi i wyprzedzili mnie. Podczas gdy „ Żegota” (Major Tadeusz Sztumberk-Rychter -S.B)  witał się z gośćmi, starałem się szybko ulotnić. Jednak podszedł do mnie jeden z oficerów sztabowych i zapytał, czy mam jakieś polecenia od majora „Kowala” i jeszcze coś tam, potem o to, którędy jechaliśmy, o moje obserwacje w terenie. Dość rutynowe pytania. Odpowiadałem niezbyt regulaminowo, zerkając cały czas na boki. – Gdzie ci tak pilno? – zauważył. – Brzuch mnie boli – skłamałem (bolała raczej odwrotna strona). – Chyba nie z przejedzenia się? – zakończył z uśmiechem. Po pierwszych wzajemnych powitaniach jeden z sowieckich oficerów obejrzał si ę i skinął na mnie, więc musiałem podejść a on uśmiechając się powiedział: – No, wsio uże w pariadkie, partyzan może ty i charoszyj, no kawalerist ... – nie dokończył tylko machnął ręką. Odchodząc obejrzałem się na konia a on bezczelnie szczerzył zęby. Tfu!

Bywało i tak ...

 Początek maja, lasy szackie. Wysłano nas, patrol sześciu żołnierzy, w kierunku Mielnik. Na patrole chłopcy zgłaszali się chętnie, bo przeważał tu czynnik głodu nad strachem. Do strachu można się było przyzwyczaić a właściwie odrzucić go, do głodu trudniej. Na patrolu można było trafić na jakiś nieznany chutor zbiegłych do lasu Poleszuków czy na zamaskowane w lesie kopce kartofli a nawet na ukrywane w zaroślach owce lub krowy. Czasem można było si ę pożywić u ruskich partyzantów. Tym razem nic z tego nie wychodziło. We wszystkich wioskach siedzieli Niemcy lub własowcy, nie natrafiliśmy na nic, co choćby częściowo mogło wypełnić puste od dwóch dni żołądki. Nakazane nam zadanie rozpoznania terenu wykonaliśmy, wracaliśmy w piekielnym nastroju. Przechodząc koło miejsca naszego postoju sprzed tygodnia nie mieliśmy już żadnej nadziei. Niespodziewanie wiosenny, ciepły wiaterek przywiał nam smugę smrodu rozkładającej się padliny lub pozostałości po żołnierskich biwakach. – Czekajcie! – krzyknąłem, bo przypomniałem sobie, że tu wtedy oprawiano zdobytą na bagnie krowę. Odnalezienie miejsca nie było trudne. Kierowani „zapachem”, a z mniejszej odległości brzęczeniem much znaleźliśmy się w poszukiwanym miejscu. (Uwaga – c.d. nie dla wrażliwych!) – No i jest żarcie – powiedział ktoś i chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu odgłos krztuszącego si ę od torsji innego żołnierza. Podeszliśmy bliżej i zatrzymaliśmy si ę niezdecydowani zatykając nosy. Leżały przed nami krowie wnętrzności pokryte przez muchy, jakieś chrząszcze i robaki. Były to resztki, którymi pogardziły nawet lisy. Nieco z boku leżała rzucona bezładnie skóra. Odwróciliśmy ją kijem. Od strony wewnętrznej pokryta była żółtozielonym śluzem, ale miejscami, które dotykały bezpośrednio ziemi miała nawet kolor żywego mięsa. Torfiasta ziemia konserwowała. Tu już nie było wahań. Wycięliśmy z tych miejsc wąskie paski. Co dalej? Wbrew regulaminowi i rozsądkowi szybko rozpaliliśmy małe ognisko dobierając suche, cienkie gałązki. Najpierw starannie osmaliliśmy sierść a potem, odwracając kilkakrotnie, upiekliśmy nadziane na patyki kawałki skóry. Wody do popicia w bagnie nie brakowało.

Kto zacz?

Następnej nocy po sforsowaniu Bugu maszerowaliśmy w kierunku lubieńskiego lasu. O świcie kolumna została na chwilę zatrzymana i pięcioosobowy patrol z kompanii łączności pod dowództwem kaprala ”Paja” został wysłany do znajdujących się w pobliżu, z boku od osi marszu, Zahajek. Cel patrolu znany był dowodzącemu, jednak zorientowaliśmy się szybko, że chodziło o nawiązanie kontaktu z miejscową placówką konspiracyjną. Jak sprawnie działała nasza służba informacyjna, świadczył fakt, że znane było nazwisko osoby, do której się udawaliśmy. Był to miejscowy nauczyciel (o ile dobrze pamiętam, nazywał się Krzyżanowski). Nie mieszkał w samych Zahajkach lecz w kolonii otoczonej z trzech stron lasem, około jednego kilometra na północ od wsi. Był już wczesny ranek, odnalezienie nauczyciela nie sprawiało żadnej trudności. Weszliśmy w obejście, wydawało nam się takie bogate w porównaniu z zagrodami wołyńskimi a szczególnie poleskimi. Z domu wyszedł czterdziesto-paroletni mężczyzna, trochę zdziwiony (lub może tylko udawał), ostrożny. Podszedł do niego „Paj” i chwilę o czymś rozmawiali, potem mężczyzna zbliżył się do nas i przywitał. Cały czas obserwował nas uważnie, miał postawę człowieka umiejącego rozkazywać. Mimo woli prężyliśmy się przy powitaniu. W jego wzroku zauważyłem coś jakby zdziwienie, widocznie dotychczas widywał innych partyzantów. Bystrym wzrokiem ogarnął naszą broń, lekko zmarszczył brwi jakby z zażenowaniem a po chwili zaprosił nas do mieszkania. Z aprobatą spojrzał, gdy bez żadnego rozkazu „Zawisza” odszedł na bok, uważnie obejrzał teren i stanął za jakimś krzewem. Już rozmawiając na podwórzu zauważyłem stojącą na progu domu kobietę, była to żona gospodarza, też nauczycielka, jak się później dowiedzieliśmy. Wchodząc zdejmowaliśmy czapki i witaliśmy się zwykłym „dzień dobry”. Kobieta zaciekawionym wzrokiem oglądała każdego z nas i jej oczy robiły się coraz bardziej szkliste. Milcząc przepuszczała nas koło siebie, dotykając każdego w ramię, jakby „liczyła prosiaki”– powiedział potem któryś z naszych. Weszliśmy do kuchni niedwuznacznie spoglądając w stronę pieca i stojących tam garnków. Grdyki skakały nam od połykanej śliny. To nie było potrzebne. W ciągu kilku minut, ciągle przy całkowitym milczeniu, na stole znalazły się kubki z mlekiem i bochen chleba, takiego prawdziwego, jakiego nie widzieliśmy od dwóch miesięcy. Wszystkie ręce wyciągnęły się w jego kierunku i jak na komendę cofnęły. Spuściliśmy ze wstydu wzrok. Wstyd własnego głodu, niepohamowania a także brudnych, jeszcze ze śladami poleskiego błota, rąk. Kobieta uśmiechnęła się zachęcająco a ponieważ nie reagowaliśmy, wzięła chleb, zrobiła na nim znak krzyża i zaczęła kroić grube pajdy. – No, bierzcie, chłopcy – mówiła do nas jak do swoich małych uczniów. Chwyciliśmy łapczywie, ktoś jeszcze powiedział: – Zostawmy dla wartownika. – Będzie i dla niego – odpowiedziała gospodyni i wziąwszy olbrzymi ą pajdę i kubek wyszła z izby. Nauczyciel tymczasem bez słowa rozpalał już w piecu. Po pierwszym od tak dawna prawdziwym posiłku wyszliśmy przed dom. Czuliśmy się bezpieczniej mając tylko niebo nad głowami. W domu został tylko „Paj” z gospodarzem. Nie czuliśmy głodu, wydawało nam się tu tak spokojnie i bezpiecznie. Nie przeczuwaliśmy, jakie jeszcze przygody czekaj ą nas tego dnia i to już wkrótce. Czas mijał, ranek był mglisty i dość chłodny, chociaż był to już 11. czerwca 1944 roku. Zapowiadała się ładna pogoda. Gdy tak odpoczywaliśmy, czuwając jednocześnie, z domu wyszła młoda dziewczyna, na oko nasza rówieśnica, chociaż ona, widząc nasze brudne i zarośnięte gęby, na pewno uważała inaczej. Dopiero teraz pokazała się. Widocznie rodzice pozwalali jej długo spać albo chciała odpowiednio przystroić się na nasze spotkanie. Udało się jej. Całkiem głupio wywaliliśmy gały na jej widok. Przywitała się z nami dość wyniośle, wymieniając swoje imię i z miejsca wzięła się za „przesłuchanie”. – A wy skąd? – Zza Buga. – Za Bugiem wielki kraj. – Aha – przytaknęliśmy zgodnie. – No więc skąd? – Z Wołynia, Polesia. – A wy z jakiej partii? – ... – No, od kogo? – Mówiliśmy, że zza Buga. – Ale kto wy jesteście – z pepeer, becha czy aka? – niecierpliwiła się. Nic nam te tajemnicze składanki nie mówiły, ktoś wzruszył ramionami, nie podejmowaliśmy dalszej rozmowy na ten temat. Tylko „Kozak”, grzeczniejszy od pozostałych, starał się coś wyjaśnić, ale też głosem nieco zniecierpliwionym: – My z dwudziestej siódmej wołyńskiej dywizji. Dziewczyna nie ustępowała. W jej oczach mignęła podejrzliwość i zniecierpliwienie naszą tajemniczości ą czy tępot ą. My byliśmy już źli, mało brakowało, żeby ktoś zareagował „odpowiednio”, zwłaszcza „Zawisza” chciał coś powiedzieć a wiadomo było, że każde wypowiedziane przez niego zdanie było poprzedzone słowem raczej niestosownym dla uszu dobrze wychowanej panienki, nie wymawiał przy tym „r”. Wtedy padło pytanie, które rozstrzygnęło wszystkie wątpliwości. – A zrzuty dostajecie? – Tak. – Skąd? – Z Londynu. – No to wy z aka – a widząc nasze nierozumiejące spojrzenia dodała – z Armii Krajowej. – Aha! – przytaknęliśmy. I w ten sposób dowiedzieliśmy się, kim jesteśmy.

P/w wspomnienia pochodzą ze zbioru autora : " KARTKI WYDARTE Z ŻYCIORYSU". Wybrał i przygotował do wstawienia B. Szarwiło