Logo

Feliks Trusiewicz strażnik pamięci Kresowej

11 listopada 1942 roku, akurat w święto narodowe "Niepodległości",  100 policjantów ukraińscych z Kołek i Cumania  pod dowództwem dwóch Niemców  otoczyli  kol. Obórki pow. Łuck  na Wołyniu.  Po wkroczeniu Schutzmani   wygnali z domów wszystkich mężczyzn i spędzili przed domem  Józefa Trusiewicza. Przy pomocy kijów skatowali, w tym 14-letnich chłopców, by w końcu 13-tu związanych zabrać do aresztu w Cumaniu. Po dwóch dniach, czyli 13 listopada, powrócili by na tym samym dziedzińcu spędzić pozostałych mieszkańców Obórek. Rozpoczęli rzeź, w stodole na klepisku wyścielonym słomą mordowano po kolei strzałem w tył głowy. Tak wymordowano  kobiety i i trzy-czteroletnie dzieci. Oprócz mieszkańców Obórek zginęli: syn właściciela majątku Czernyż ( gmina Silno) i Ukrainka która znalazła się tam przypadkiem. 14 listopada zamordowano 6 kobiet złapanych dzień wcześniej, które szły do mężów osadzonych w areszcie w Cumaniu. Również 14 listopada rozstrzelano, w nieznanym miejscu, aresztowanych mężczyzn. Łącznie zamordowano 54 osoby. Niby to była akcja niemiecka, spowodowana udzielaniem pomocy ukrywającym się Żydom, ale zainspirowana przez Ukraińców i przez nich wykonana. Oni  również zrabowali mienie wymordowanych. Zbrodnię tą dokładnie  udokumentował  ocalały Feliks Trusiewicz, który wówczas miał 20 lat. Dotarłem do pana Trusiewicza i przeprowadziłem z nim  rozmowę. 

Zapytałem, jak to się stało, że ocalał? Usłyszałem: " Ocalenie zawdzięczam mojej Babci, bo ona mnie poprosiła, żebym poszedł za jakąś sprawą, do Rudnik. Dopiero w następnej wsi dowiedziałem się o rzezi. Którejś nocy wróciłem do naszej wsi, ale nie poznałem jej i przekonałem się to prawda. Chyba za dwa tygodnie, Ukraińcy spalili wszystkie domy." Potem nastał trudny czas, szczególnie 1943 r. kiedy najpierw bojówki OUN, a potem UPA na szeroką skalę zaczęła mordować ludność polską. Feliks Trusiewicz trafił do Przebraża, gdzie już w marcu 1943 r. zaczęto organizować  samoobronę polską. Oczywiście przystąpił do niej i walczył, broniąc skupionych tam kilka tysięcy uciekinierów. Udało się, mimo kilku ataków Ukraińców, dotrwać do nadejścia frontu. Potem było wojsko, a po wojnie szkoła lotnicza, spełnienie młodzieńczych marzeń. Szkolę skończył z pierwszą lokatą uzyskując stopień oficerski, podporucznika. Niestety nie nadawał się pod względem politycznym i został usunięty. Trafił na Dolny Śląsk, gdzie skończył średnią szkołę o profilu mechanicznym, a następnie wieczorowe studia , uzyskując tytuł inżyniera w 1956 r. Mimo, że z zawodu mechanik i wykształcenia inżynier, polubił pisanie o ziemi ojczystej, Wołyniu i ludziach tam mieszkających w czasach II RP i podczas II wojny światowej. Najbardziej znanymi publikacjami pana Feliksa są: "Pokolenia" ( trzy części), "Duszhubka" i "Hawryłko" . Jednak oprócz tego ukazały się jeszcze inne pozycje: "Medalionik", "Ścieżki mojego życia" i wydana w tym roku "Nad Słuczą". Pan Feliks Trusiewicz mimo przekroczenia 90-tki był pełen werwy i spotykał się dość często z czytelnikami. Niestety 12 października odszedł od nas w wieku 97 lat, pozostawiając nam bogatą spuściznę w postaci swoich książek. Gdzie znajduje się wiedza o specyfice Wołynia, jego różnorodności etnicznej, romantyzmie kulturowym, urzekającym folklorze i krajobrazie. Opowieści Trusiewicza przy tym wszystkim, nie pomijają tragicznych losów ludności polskiej prześladowanej i deportowanej  w głąb Rosji, za pierwszej sowieckiej okupacji a później represji podczas okupacji niemieckiej. Opisuje zagładę Żydów i rzeź jakiej na ludności polskiej dokonała OUN-UPA. Aby zachęcić do czytania jego książek poniżej prezentuje kilka wybranych fragmentów:

Przygoda myśliwska w zimowej scenerii  (Fragment z: "Duszhubki")

Pewnego poranka Mateusz z synem załadowali na sanie trochę siana i wyruszyli do lasu. Wzięli też strzelbę z zamiarem zapolowania na dzika. Był to okres, kiedy można było polować na koziołka, ale ze względu na ciężki los saren w czasie tej srogiej zimy sumienie nie pozwalało dodatkowo ich niepokoić. Inaczej było z dzikami: latem wyrządzały duże szkody, żerując na łanach prosa, owsa, kukurydzy czy zagonach kartofli. Były więc plagą gospodarstw położonych w pobliżu lasu. Rosnąca populacja tych zwierząt była niewskazana i odstrzał był pożądany. Jechali leśną drogą zasypaną śniegiem. Było, jak tu mówiono, kopno i konie, brnąc w śniegu, wolno ciągnęły sanie. Stasiek doskonale znał ten las, to tu wypasał bydło. Podziwiał teraz jego zimową krasę. Piękny, sosnowy bór, pełen zimowego uroku szeroko roztaczał się wokół nich, tworząc perspektywę niekończącej się głębi smukłych, strzelistych pni, wychodzących z białego kobierca śniegu, szarych u stóp i stopniowo przechodzących w odcień złocisty wysoko w górze, gdzie na tle nieba zieleniły się ich iglaste korony. Wśród tych niebotycznych drzew były też małe, uginające się pod obfitym nawisem śniegu, niektóre całkiem pokryte śnieżną watą tworzyły fantastyczne, bajkowe figury. Nieskazitelna biel śnieżnego dywanu znaczona była tylko śladami dzikich zwierząt. Żadnych śladów człowieka, żadnych śladów pojazdów... Jechali przez te białe, jakby dziewicze, nietknięte stopą ludzką, ustronie. Dzień był cichy, bezwietrzny. W porównaniu z porą letnią, kiedy las rozbrzmiewał licznymi ptasimi głosami, teraz ogarnięty był głęboką ciszą, jakby uśpiony pod śnieżną pierzyną. Ten wielki, dostojny spokój i cisza, kryształowo czyste powietrze i ośnieżone drzewa, wszystko to poruszyło wrażliwą duszę Staśka, napełniając go zachwytem i podziwem. Czuł się tu jak w jakiejś monumentalnej świątyni, nieskalanej cywilizacją. Widocznie Mateusz też na swój sposób odczuwał to piękno, bo przez pewien czas jechali w milczeniu. Wreszcie pierwszy przemówił ojciec: - Anu, synu, weźmi tera z dwa oberemki siana i pokladnij uńdzio o, pod tymy sosnamy. I wskazał palcem miejsce, gdzie należy położyć siano. Takie porcje paszy podrzucali sarnom w dalszej swojej drodze. W pewnym momencie spostrzegli krwawą plamę na śniegu i ślady wilczych łap. Tu wilki rozszarpały sarnę. Wstrząśnięty tym widokiem Stasiek myślał: "O ile straszniejsza jest taka dzika śmierć od tej, jaką zadaje myśliwy?"... W czasie dalszej jazdy gromada saren w fantastycznych długich susach przecięła im drogę i niezbyt daleko się zatrzymała. Spłoszone zwierzęta odwróciły głowy i jakby zdziwione patrzyły na konie i jadące sanie. Były w zasięgu strzału, ale żadnemu nie przyszło na myśl, by do nich strzelać. Mężczyźni patrzyli na nie z ciekawością i starali się ich nie płoszyć. Powoli zbliżali się do matecznika dzików, które zwykle gnieździły się w bardzo gęstym, trudno dostępnym lesie. W tym wypadku był to młody gaj świerkowy. Korony świerków sięgają ziemi szeroko rozpostartymi, gęstymi gałęziami. Pod nimi nie ma śniegu i jest cieplej. Dziki upatrzyły sobie to miejsce na legowisko. W dzień ukryte pod świerkami spały i dopiero wieczorem wychodziły na żer. Mateusz stanął na czatach za zagajnikiem, a Stasiek został przed nim i po pewnym czasie rozpoczął nagonkę. Utrudniała mu to gruba warstwa śniegu, ale jako że był silny, radził sobie nieźle. Dużymi krokami brnął w śniegu i kijem uderzał po gałęziach drzew. Towarzyszyły temu głuche uderzenia kija i pyl spadającego z gałęzi śniegu. To wystarczyło, aby wypłoszyć te czujne zwierzęta. Nie było obawy, że dzik mógł zaatakować. Dziki nie są agresywne do człowieka i tylko kiedy nie mogą uciekać, się bronią. Maciory, gdy mają prosięta, mogą atakować w ich obronie. No ale w zimie macior z prosiętami nie było, więc Stasiek nie miał żadnej obawy. Z trudem, ale skutecznie pokonywał przestrzeń, waląc kijem na prawo i lewo. Wreszcie usłyszał strzał. Teraz już prosto szedł w jego kierunku. Dalsze płoszenie zwierząt było zbyteczne, gdyż strzał wypłoszył je wszystkie z całego zagajnika. Mateusz czekał na syna. Około pięćdziesięciu metrów od niego w śniegu leżał dzik. Celnie trafiony zdołał jeszcze ujść kawałek, ale krwawił obficie i wyczerpany padł w puszystą pierzynę. Myśliwi uważnie szli jego śladem. Duże plamy krwi mogły świadczyć, że zwierzę już nie żyje. Bywa jednak, że osłabiony dzik padał, ale miał jeszcze na tyle siły, ażeby w swojej obronie zaatakować człowieka. Tym razem zwierzę leżało bez ruchu. Mateusz trącił go lufą. Dzik nie reagował. Schylił się i pomacał jego bok. — Niczego sobie warchlaczek, będzie chiba dwa z połowo puda. Idzi, Staśku, po koni. Dzik był młody, toteż bez dużego wysiłku wrzucili go na sanie. Z myśliwską zdobyczą zadowoleni wracali do domu.

Rozmowa z księdzem ( Fragment z "Hawryłki)

 Rebeka znów została sama ze swoimi myślami i z nowym problemem. Jeżeli Hawryłko do tygodnia nie spotka się z nią i nie wyjaśni swego zachowania, to czy powinna wyjechać? Nie, bez spotkania z nim nigdzie nie wyjedzie i nadal będzie na niego czekała. A jak on nigdy z nią się nie spotka?... Takie to myśli nękały Rebekę. Zastanawiała się, kto może pomóc jej w tym problemie i naraz błysnęła jej myśl o księdzu. Tak, to dobra myśl. Ksiądz zna Hawryłkę. A może nawet wie, gdzie on teraz jest. Przecież Hawryłko należy do najbardziej zasłużonych obrońców Przebraża. Ksiądz na pewno interesował się jego zdrowiem, gdy chłopak był w szpitalu. Co teraz się z nim dzieje, powinien też wiedzieć. I dziewczyna niezwłocznie udała się na plebanię. Złożyło się tak, że właśnie ksiądz w swojej kancelarii przyjmował interesantów. Rebeka weszła do poczekalni i zajęła jako ostatnia miejsce wśród czekających. Gdy przyszła jej kolej i stanęła przed księdzem, była bardzo stremowana. Ale kapłan wiedział, kogo ma przed sobą. Spokojnym głosem poprosił ją, aby usiadła, i łagodnie powiedział: – Słucham panią. Wtedy Rebeka się przedstawiła: – Jestem Żydówką, na imię mam Rebeka i pochodzę z żydowskiej rodziny z Zofijówki. W czasie mordowania Żydów od śmierci uratował mnie znany księdzu Hawryłko, który był wielkim przyjacielem mojej rodziny, a dla mnie ofiarnym opiekunem i w czasie najtrudniejszym osobą mi najbliższą. On, wielokrotnie narażając swoje życie, ratował moje. Jak chyba ksiądz wie, ostatnio ciężko chorował i był leczony w kiwerzeckim szpitalu. Podczas choroby utrzymywałam z nim kontakt, ale w tym samym czasie odnalazł się mój brat, który jest w Wojsku Polskim, w Kiwercach. Brat mnie odwiedził i spowodował, że zainteresowała się mną żydowska organizacja opiekująca się ocalałymi Żydami. Jak się później dowiedziałam, o tym wszystkim opowiedział mój brat Hawryłce, gdy odwiedził go w szpitalu. Powiedział mu też, że po wojnie do Anglii sprowadzi nas, to znaczy jego, Arona, i mnie, nasz wuj Mosze... I tu Rebeka zamilkła na chwilkę, jakby zastanawiała się nad czymś, aż wreszcie zdecydowana kontynuowała: – Proszę księdza, nie jestem jeszcze chrześcijanką, ale mając do księdza zaufanie, pozwolę sobie na bardzo osobiste wyznanie. Otóż ja kocham Hawryłkę, kocham całym sercem i duszą moją. Aby było całkiem jasne, wyznam, że moja miłość do niego nie jest siostrzana, chociaż on zawsze traktował mnie jak siostrę. Moja miłość do niego to trwałe, pierwsze w moim życiu uczucie do ukochanego chłopca. Kiełkowała ta miłość do niego już wtedy, gdy byłam przy rodzicach, a później, gdy ukrywałam się przy jego pomocy, rozwinęła się i dojrzała. Przez ten okres ukrywania się byłam całkowicie od niego zależna i mimo grozy położenia zafascynowana jego osobowością, gotowa spełnić wszystko, czego by sobie życzył. On nigdy nie nadużył swojej opiekuńczej władzy nade mną i chociaż czułam, że nie jestem mu obojętna jako dziewczyna, zawsze mnie szanował i nie pozwalał sobie na niestosowne poufałości. Tą swoją postawą w stosunku do mnie imponował mi i – szeptem powiedziała – ogromnie rozkochał... Jak wiadomo, między nami jest przeszkoda wyznaniowa i chociaż już różnymi sposobami starałam się mu zwierzyć, że jestem gotowa przejść na chrześcijaństwo, on na to nie reagował, myśląc chyba, że to zauroczenie jego osobą jest powodem takiej decyzji. Widocznie według niego zauroczenie może przeminąć, a później życie może pokazać inne oblicze. On w tej niepewności trwał i gdy wysłuchał zwierzeń mojego brata, uznał, że właśnie przyszedł czas, aby usunąć się z mego życia i dać mi szansę, a raczej zmusić mnie do oderwania się od niego. Jestem przekonana, że decyzja, jaką podjął, jest dla niego niełatwa, a dla mnie jest ciosem, o czym on powinien wiedzieć. Proszę księdza, już będę kończyła tę długą moją mowę, tylko jeszcze parę słów zakończonych wielką prośbą. Ja nie chcę i nie wyjadę nigdzie, dopóki nie spotkam się z Hawryłką. Chcę z jego ust usłyszeć, dlaczego ukrywa się przede mną. W tej rozmowie oddam swój los w jego ręce. Powiem mu, że nie chcę nigdzie wyjeżdżać i przy nim pragnę pozostać całe moje życie, bo go kocham. Jeżeli po tym moim wyznaniu nie da mi żadnej nadziei, uszanuję jego wolę i odejdę. Odejdę, choćby moje serce miało się rozedrzeć. Ale ja wciąż żyję nadzieją i chcę spotkania z nim, bo wiem, że on też mnie kocha, chociaż nigdy mi tego nie wyznał... Może ksiądz pomoże mi w tym spotkaniu?... Błagam!... I w tym momencie dziewczyną owładnął spazmatyczny płacz, który był rezultatem tłumionego żalu. Kapłan, który cały czas z uwagą słuchał Rebeki, teraz był poruszony jej płaczem. – Ależ pani Rebeko, niech się pani uspokoi, będę starał się pomóc! Ksiądz mógł wiedzieć, gdzie znajduje się chłopak, a jeżeli nie wiedział, miał możność to ustalić. Toteż gdy dziewczyna uspokoiła się, zapytał, gdzie i kiedy chciałaby się spotkać z Hawryłką. – Może przy schronisku, w którym mieszkam – powiedziała. – Będę niecierpliwie i z nadzieją czekała każdego dnia. Bardzo bym chciała, aby on wiedział, że czasu jest mało. Za tydzień przyjedzie po mnie brat. Podała dokładny czas odjazdu samochodu, który po nią przyjedzie. – Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby do takiego spotkania między wami doszło – powiedział ksiądz. Rebeka podziękowała i odeszła.

Zdarzenia nad stawem  (Fragment z "Nad Słuczą")

 Otoczenie szkoły było piękne. Budynek stał za wsią na niewielkim wzgórzu, a prowadziła do niego droga wśród wielkich drzew kasztanowych. Szkołę otaczały bzy i jaśminy. Teren szkoły wraz placem zabaw i gier był ogrodzony drewnianym parkanem. W pobliżu (między wsią a szkołą) był staw, a przy nim kilka pięknych płaczących wierzb. U brzegu wód stawu gęsto rósł tatarak i oczeret, a goszczące czasami przy brzegu stawu płochliwe czaple świadczyły, że były tam ryby. Znajdowało się tam też obfite siedlisko żab, które w upalne dni tajemniczo i uroczo kumkały i rechotały, wypełniając wiosenną ciszę wieczorów i nocy wspaniałym koncertem. Od rana wokół stawu chodziły bociany, uważnie szukający tam odpowiedniego dla nich żeru. Wiosną pływały kaczki ze swoim żółtawym potomstwem, wybierające miejsca pokryte seledynową rzęsą. Staw miał swoje źródełko. Świadczył o nim wypływający strumyk wody, który wpływał do Słuczy. Poranne mgły i parująca w upalne dni woda stawu napełniały powietrze łagodną wilgocią, korzystną dla zdrowia dzieci i dorosłych. Gdy było gorąco, dzieci i starsi chłodzili sobie w przybrzeżnej wodzie stawu nogi, a w czasie zimy było tu lodowisko. Właśnie w związku z tym lodowiskiem nie sposób pominąć dwóch groźnych wydarzeń, jakie tam miały miejsce. A oto pierwsze z nich. Pewien gospodarz w Brzezinach miał parę roboczych koni i jednego ogiera. Była zimowa niedziela. Gospodarz postanowił wyprowadzić konie w celu ich rekreacyjnego przewietrzenia, czyli ruchu na świeżym, mroźnym powietrzu. Wyprowadził je na pokrytą cienką warstwą śniegu zmarzniętą łąkę graniczącej ze stawem. Większość koni we wsi nie była wyposażona w podkowy, bo nie było dróg bitych (brukowanych). Wprawdzie w czasie zimowej ślizgawicy podkowy były wskazane, ale chłopi zimą trzymali konie w stajniach. Tak więc konie tego gospodarza też były „bose”. Para koni roboczych zachowywała się spokojnie. Najpierw się wytarzały, a później podeszły do stawu i wąchały suchy tatarak i oczeret. Natomiast ogierek, pełen energii i wigoru, biegał po łączce z podniesionym ogonem. W pewnym momencie, nie widząc stawu pokrytego warstwą śniegu, rozpędzony wbiegł na lód i po kilku metrach ślizgu upadł na bok, po czym siłą bezwładu swego cielska prześliznął na środek stawu. Tu usiłował poderwać się na nogi, ale na skutek tych prób lód pod nim załamał się i ogierek wpadł do wody sięgającej mu po szyję. Przerażony, rżał rozpaczliwie, stawał na tylne łapy i przednimi usiłował się wydostać na powierzchnię lodu, ale nogi oślizgiwały się i pogrążały w wodzie. Obecny przy koniach gospodarz pobiegł mu na pomoc. Widząc, jaka jest sytuacja, podniósł krzyk, by przywołać sąsiadów. Wołał: „Ludzie dawajcie długie drabiny i liny!”. Wkrótce przyniesiono drabiny i mocne konopne liny. Zbiegło się też dużo ludzi. Drabiny położono z obu stron opołonki (tak nazywano przeręblę lub duży otwór w lodzie), stojący na tych drabinach mężczyźni opasali liną korpus konia, a dwa jej końce rzucili na brzeg stawu. Następnie jedną drabinę wsunięto do wody aż do dna i kilkunastu mężczyzn ciągnęło za liny, przyciągając konia do stojącej w wodzie drabiny, a następnie razem z drabiną wyciągnięto ogiera na brzeg stawu. I tak szczęśliwie skończyła się ta przygoda. Zdarzyła się jeszcze druga, znacznie groźniejsza. Otóż był marzec, lód na stawie utrzymywał się. Dzieci po lekcjach szły ze szkoły do domu. Gdy przechodziły koło stawu, niektóre z nich weszły na lód, by się poślizgać. Ania i Marusia też tego zapragnęły. Trzymając się za ręce, weszły na lód stawu i kilka metrów od brzegu próbowały ślizgać się. Wtem Marusia upadła, a Ania usiłowała ją podnieść i w tym momencie załamał się pod nimi kruchy już wiosenny lód. Dziewczynki pogrążyły się w lodowatej wodzie, sięgającej im do piersi. Mimo przerażenia i szoku, stały jeszcze na nogach i rozpaczliwie wołały o ratunek. Także wszystkie obecne tam dzieci podniosły krzyk, ale żadne z nich nie podjęło akcji ratunkowej, bo to była pierwsza klasa. Na szczęście, słysząc ten krzyk, nadbiegł uczeń czwartej klasy, Witold (wołano go Wituś). Chłopak, ujrzawszy co się stało, niezwłocznie ruszył dziewczynkom na ratunek. Podbiegł do nich, chwycił je za ręce i usiłował pomóc im wyjść na powierzchnię lodu, ale w tym momencie lód załamał się pod nim i znalazł się w wodzie wraz z nimi. Dzielny chłopak nie stracił głowy. Stojąc w wodzie, kolejno unosił dziewczynki i gdy były na powierzchni lodu popychał każdą do brzegu, a tam inne dzieci podawały im ręce, chwytały za odzież i wyciągały na brzeg. Jednak Wituś sam miał trudności, aby wyjść z wody. Gdy odbił się nogami od dna stawu i usiłował rękami i kolanem sięgnąć krawędzi lodu, kolano się ześliznęło i znów stał w wodzie. Na szczęście ze szkoły nadbiegł pan Robert, który usłyszał krzyk dzieci i wbiegł na lód, by ratować chłopca. Pod nim też załamał się lód, ale zdołał on chwycić Witusia za ręce i wyjść z nim na brzeg stawu. Pan Robert kazał Witusiowi biec do szkoły, sam zaś porwał w ramiona Anię i Marusię i ile mu sił starczyło, biegł z nimi do szkoły. Tam zdjął mokrą odzież z dziewczynek i owinął je własnym płaszczem, po czym zajął się chłopcem. W tym czasie pod szkołę zbiegło się dużo ludzi. Przybiegli też rodzice Ani i Marusi. Kazimierz pobiegł do domu po pierzynę, którą Martynka owinęła Anię i ponieśli ją do domu. Dzięki różnym kuracjom: nacieraniu, oklepywaniu i okładom dziecko nie rozchorowało się i ustąpił wstrząs psychiczny. Marusię też wykurowano. W szkole i w całej wsi Wituś stał się bohaterem. Za sprawą pani Matyldy władze oświatowe uhonorowały go Dyplomem Bohaterskiego Ratownika. W celu publicznego wręczenia mu dyplomu w świetlicy szkolnej zebrali się wszyscy uczniowie i ich rodzice. Pani Matylda wygłaszała właśnie laudację związaną z dyplomem. Wituś, słysząc, że to wszystko jest o nim i dla niego, był bardzo skrępowany i w kulminacyjnym momencie, kiedy miał być poproszony na scenę w celu wręczenia mu dyplomu, uciekł i ukrył się w oborze wśród krów, które pasał, za co później oberwał od swego opiekuna. Chłopak ten był sierotą, ofiarą wojny. Jego ojciec, Jan Grabowski, zginął w czasie próby ucieczki od bolszewików, matka umarła na czarną ospę. Dziecko zostało przygarnięte przez mieszaną rodzinę: ojciec Polak, matka Ukrainka, która przeszła na katolicyzm. Małżeństwo to miało dwoje dzieci młodszych od Witusia, którymi on się opiekował, gdy rodzice wychodzili z domu do pracy w polu. Matka traktowała Witusia tak samo jak swoje rodzone dzieci. Chroniła go przed surowością swojego męża, który odnosił się do chłopca gorzej niż do własnych dzieci. Chłopak to czuł i wiedział, gdzie jest jego miejsce w tym domu. Jedynie dzięki temu, że żona gospodarza lubiła go i zastępowała mu matkę, dziecko dobrze znosiło warunki życia przy tej rodzinie. Gdy Wituś podrósł, gospodarz zatrudniał go do pilnowania bydła na pastwisku. W roku szkolnym zobowiązany był posyłać chłopaka do szkoły, bo takie było polskie prawo, ale po lekcjach musiał Wituś pilnować krów na pastwisku i w takich polowych warunkach odrabiał też zadane lekcje. Mimo to był dobrym uczniem, a pani Matylda oceniała go jako dziecko bardzo zdolne. Szczególnie wyróżniał się Wituś w pracach ręcznych i w sprawności fizycznej podczas zajęć gimnastycznych i w trakcie gier sportowych. Kazimierzowie wdzięczni za uratowanie Ani, zastanawiali się, czy nie porozumieć się z opiekunami Witusia w sprawie adoptowania go jako ich syna, mieli bowiem tylko jedno dziecko – Anię. Sprawa ta wymagała też zgody samego Witusia. Na razie wstrzymywali się z tym pomysłem, obdarowując chłopca prezentami, takimi jak buciki i ubranka.

P/w napisane w oparciu o rozmowy z Feliksem Trusiewiczem w 2018 r., jak i udostępnione przez niego materiały.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.