Logo

Wspomnienia mieszkańców Wołynia

W Karczemce mieszkali tylko Polacy i Niemcy

Nazywam się Feliks Bobowski, urodziłem się 11 czerwca 1915 roku. Ojciec Rafał Bobowski, matka Maria z domu Gnitecka, mam pięcioro rodzeństwa: Jana, Aleksandra, Katarzynę, Anielę i Hannę. Mieszkałem wraz z rodzicami w żydowskiej Antonówce (1) , gmina Tuczyn, powiat rówieński. Była to wieś leżąca osiem kilometrów od Kostopola (znajdowała się tam cerkiew). W Kostopolu była parafia, stał tam drewniany kościół, ale jakiś rok przed II wojną światową ukończono budowę kościoła murowanego, znajdował się tam także cmentarz, na którym pochowani zostali moi dziadkowie (obecnie na jego miejscu jest poligon wojskowy). Po pierwszej wojnie światowej panowała u nas wielka bieda. Wtedy miałem pięć lat. Pamiętam, jak wojsko ruskie uciekało przed Polakami. Tak my mieszkaliśmy i biedowaliśmy. Ojciec był robotnikiem leśnym i zajmował się karczowaniem lasu, wypalał także węgiel drzewny. Całymi dniami te ziemie karczował i oczyszczał. Mieliśmy jeszcze hektar ziemi, to jakoś trzeba było z tego wszystkiego wyżyć. Szkół ja żadnych nie skończyłem. Ot, zaledwie dwie klasy w Antonówce w wynajętej na potrzeby szkoły sali. Trzeba było w gospodarstwie pomagać.

Ja krowy pasałem, a na pieńku lekcje odrabiałem. W tej Antonówce to mieszkali tylko Polacy i Ukraińcy. Nawet zgodnie nam się żyło, póki te bandy nie zaczęły napadać. Na początku wojny mojego starszego brata Aleksandra powołano do polskiego wojska, po wkroczeniu Sowietów zginął pod Wałczem na Wale Pomorskim i tam został pochowany. W 1937 roku ożeniłem się z Janiną Masiewicz ur. w 1916 r., pochodzącą z pobliskiej Karczemki. Poznaliśmy się w lesie Ukraińca, który miał tam kuźnię, pracował w niej mój kuzyn Gnitecki, było to miejsce spotkań młodzieży. Chodziliśmy także na zabawy, zawsze robiliśmy składki na muzykanta (skrzypka), piliśmy samogon i piwo. Ślub wzięliśmy w kościele w Tuczynie. Wesele było duże, trwało 2-3 dni, na bimber w ciągu tygodnia przerobili wóz mąki, babcia Gnitecka nawet tańczyła na stole, a była w bardzo podeszłym wieku. W 1938 r. urodził się syn Tadeusz, w 1940 r. córka Bronisława (kolejne dzieci urodziły się już w Prabutach: Adam - 1947, Aleksander - 1948, Henryk - 1950, Teresa - 1955, Agnieszka - 1957). Po ślubie poszedłem na gospodarkę do żony. Była to duża gospodarka we wsi Karczemka (2) , w całości mieli 44 dziesięciny ziemi, a my od teściów dostaliśmy cztery dziesięciny. Ziemia była tam bardzo dobra, uprawialiśmy głównie zboże. W Karczemce mieszkali tylko Polacy i Niemcy. Jak wybuchła wojna, to Hitler swoich zabrał, a my dalej tam mieszkaliśmy. Na nieszczęście jeszcze się dom spalił i musieliśmy mieszkać w takiej chałupie zrobionej z chlewika. Ruskie to wszystkich wywozili. Mój szwagier Marian Dola był komendantem Związku Strzeleckiego w Karczemce (też należałem do tego związku), to go w lutym 1940 roku na Sybir wywieźli, a tydzień później przyjechali po jego żonę Hannę i troje dzieci. Wywieźli ich w innym kierunku niż szwagra. Tych osadników, którzy walczyli przy Piłsudskim, też wywieźli. Zostali tylko takie biedne, a tych wszystkich bogatych to na Sybir wywieźli. Jak później przyszli Niemcy, to do końca wywieźli tych Niemców, co jeszcze po rozpoczęciu wojny zostali. Wtedy sołtys przydzielił nam mieszkanie po jednym takim wywiezionym. Dom był bardzo duży. Po jednej stronie korytarza było nasze mieszkanie, a po drugiej stronie mieszkał Ukrainiec. Tyle, że spokoju też długo nie było, bo zaczęły banderowskie bandy napadać na wsie i ludzi mordować. Pewnego wieczora zachodzi do mnie ten ukraiński sąsiad i mówi, że w nocy będzie napad i że musimy uciekać. Ja mu na to: „Jak uciekać? Ja mam konia, bydło, owce.” Ten Ukrainiec powiada: „Albo dobytek, albo życie.” To był dobry człowiek i obiecał zająć się żywym dobytkiem. Ja zapakowałem żonę i dzieci na wóz i uciekłem do Kostopola. Następnego dnia ten Ukrainiec przyjechał po konia i wóz. W tym Kostopolu na początku nie było jeszcze tak źle. Ten ukraiński sąsiad zabijał moje owce i przywoził mi mięso, mleko, śmietanę. Ale po trzech miesiącach złapali go Ukraińcy, jak wiózł mi żywność i zabili go na miejscu. Te bandy nienawidziły wszystkich, którzy pomagali Polakom, nawet swoich za to ubijali. Przez dwa lata pracowałem w kamieniołomach w Janowej Dolinie (3) , robiłem pobruczek. Nocowałem w pobliskiej wiosce Peremence, aby nie dojeżdżać codziennie z Kostopola. Janowa Dolina była pięknym miejscem, budynki mieszkalne zostały dopiero pobudowane. Z góry roztaczał się piękny widok. Moja siostra Aniela została zamordowana przez banderowców. Mieszkała w wiosce ukraińskiej koło Kostopola. W dzień mordu pracowała z synem na łące, grabili siano, kiedy nagle z lasu wyszli banderowcy i zakłuli ich bagnetami. Jak Ruskie weszły z powrotem do Kostopola, to od razu mnie i mojego brata Janka do wojska zgarnęli i na front wysłali. Było to w roku 1944. Zabrali nas do Sum do I Armii Wojska Polskiego pod dowództwo Zygmunta Berlinga. Służyłem w piechocie między innymi z Nikorowskim. Z Sum przyjechaliśmy do Kiewierc. Tam się organizowaliśmy. Z armią przeszedłem całą Polskę, doszedłem aż do Berlina. W czasie Powstania Warszawskiego staliśmy w Pilawach, a później przeszliśmy już na Warszawę i dalej na Łódź, gdzie się dzieliliśmy. Szliśmy dalej, za Poznaniem, w Złoczowie ( raczej w Złotowie-red) była ciężka walka w lesie, tam oberwaliśmy, ja zostałem ranny, do dzisiaj mam niesprawny palec u ręki. Kierowaliśmy się dalej na Koszalin, Kołobrzeg, aż do niemieckiej granicy, tam zaczęło się robić bardzo ciężko. Dotarliśmy do Berlina i walczyliśmy o jego zdobycie. Doszliśmy do Łaby i wojna się skończyła. Dzięki Bogu obaj przeżyliśmy wojnę. Żona wraz z moimi rodzicami została w Kostopolu, wynajmowali tam mieszkania, raz w jednym, raz w drugim miejscu. Po wojnie żona przyjechała transportem z Kostopola do Iłowa, to jest koło Działdowa. Tam się osiedlili, mieszkali w małym pokoiku. Po wojnie trafiłem do Katowic, miałem dostać mieszkanie w Bytomiu, cały czas pisaliśmy do siebie z żoną, która namawiała mnie na przyjazd do Iłowa, więc dołączyłem do niej. Odwiedził nas kuzyn i powiedział, że w Prabutach jest nasza rodzina - Słowińscy, Sulikowscy, dlatego latem 1945 roku przyjechaliśmy do Prabut. Dostaliśmy domek na ulicy Kasztanowej, trochę ziemi - 18 ha (trochę dokupiłem i wziąłem w dzierżawę), najpierw ziemię obrabiałem końmi, potem kupiłem ciągnik i tak gospodarowałem. Po naszym przyjeździe do Prabut zastaliśmy ruiny, jak uczyłem się na prawo jazdy, to musiałem gruz na ulicach omijać. Powoli uprzątano miasto, cegły czyszczono i na wagonach wywożono na Warszawę. Burmistrzem był Bazyli Szafrański, Jerzy Wiśniewski z Sypanicy przewodniczył Radzie Rolniczej. Z pierwszych księży pamiętam ks. Klimuszkę oraz ks. Bernackiego. Przez 12 lat byłem szewcem, bo przed wojną fach zdobyłem na Wołyniu, uczyłem się od brata Aleksandra, dyplom otrzymałem po egzaminie w Iławie. W 1984 roku kupiłem dom i kawałek ogrodu przy obwodnicy. Nigdy na Wołyniu nie byłem, nie ma sensu tam jeździć. Mam żal do Ukraińców, przecież zamordowali mi siostrę, my musieliśmy uciekać, zostawiać wszystko, ale byli też dobrzy Ukraińcy, tacy, jak ten sąsiad, który uratował nam życie. W moim życiu wydarzyło się wiele i nawet nie wiadomo, kiedy człowiekowi te sto lat przeleciało.

1) Antonówka - kolonia ukraińsko-polsko-niemiecka licząca 80 zagród (40 ukraińskich i po 20 polskich i niemieckich). Liczba ofiar zbrodni nacjonalistów ukraińskich: 23 Polaków. (w: E.Siemaszko, W. Siemaszko, Ludobójstwo dokonane..., s. 197).

2) Karczemka - Kolonia Karczemka - kolonia, w której żyło 12 polskich rodzin, 8 niemieckich do 1940 r. i 2 ukraińskie. (w: E.Siemaszko, W. Siemaszko, Ludobójstwo dokonane..., s. 714).

3) Janowa Dolina - powiat kostopolski. „Miejscowość ta powstała w 1928 roku jako nowoczesne osiedle robotnicze przy nowo utworzonej kopalni bazaltu. Z odległym o 16 kilometrów Kostopolem łączyła ją linia kolejowa. Janową Dolinę zamieszkiwało przed wojną około dwóch i pół tysiąca osób, ale na początku 1943 roku liczba ta zwiększyła się, ponieważ do osady napłynęły setki uciekinierów. (…) W osadzie stacjonował także garnizon niemiecki. (…) Nocą z 22 na 23 kwietnia 1943 roku nastąpił najbardziej krwawy atak UPA w Wielkim Tygodniu.” (w: G. Motyka, Od rzezi Wołyńskiej..., s. 114). „Liczba ofiar zbrodni nacjonalistów ukraińskich - 607 Polaków” (w: E.Siemaszko, W. Siemaszko, Ludobójstwo dokonane..., s. 236).

Mój ojciec z Ukraińcami grał w karty

Nazywam się Stefania Cyganowska. Urodziłam się 31 stycznia 1930 roku we wsi Podberezie, powiat łucki, województwo wołyńskie. Jestem córką Antoniego i Tekli. Mój tato był mieszkańcem Podberezia, a mama przyjechała z centralnej Polski. Ojciec mojej mamy był leśniczym i został pobity w lesie. Niestety następnego dnia umarł. Ponieważ moja babcia nie mogła sama zarobić na wykończenie domu, który budowali, wysłała swoje córki do pracy właśnie na Wołyń i w ten sposób się poznali. Mój tato był trenerem koni w pobliskim majątku. Jednak po ślubie kupił gospodarstwo we wsi Korszów i tam zamieszkali. Korszów1 był typowo ukraińską, dużą wioską. Byliśmy tam jedyną polską rodziną. Obok były dwie polskie wsie Dziadowiec i Przyparów. Przed wojną nasze relacje z ukraińskimi sąsiadami były doskonałe. Mój ojciec był wyjątkowo zgodnym człowiekiem. Jak to się mówi „Psu z drogi się nawinął”. Z Ukraińcami grywał w karty. Czasami w ten sposób spędzali całe zimowe noce. Wiosną i latem było inaczej, bo musiał pracować na gospodarce. Do pierwszej klasy zaczęłam chodzić w Korszowie, ale ponieważ mieszkaliśmy na uboczu wsi, zimą nie dawałam rady sama dochodzić do szkoły i w sumie to spędziłam w niej tylko kilka miesięcy. Jak wybuchła wojna i wkroczyli Ruskie, to nałożyli na nas bardzo wysokie podatki. Mojemu ojcu zabrali konia i krowę właśnie za niezapłacony podatek. Było zboże, ale co z tego, skoro nikt nie chciał go kupować. Ruscy równo traktowali i Polaków, i Ukraińców. Wszystkich równo łupili. Jak Ruskie kazali się do kołchozu zapisywać, to mój ojciec odmówił. Wtedy dostał pismo, że razem z rodziną zostanie wywieziony na Syberię. Mama napiekła sucharów, przygotowała ubrania, bo Ruskie wywozili nocami. Pukali i kazali w piętnaście minut być gotowym do wyjazdu. Nas mieli wywieźć w środę, a w niedzielę Niemcy napadli na Ruskich. Tato wyszedł rano przed dom, bo usłyszał jakiś hałas. Zobaczył, jak ruskie wojsko ucieka takim wąwozem, a niemieckie samoloty do nich strzelają. Przybiegł do domu, wszystkich nas wyściskał i powiedział, że nigdzie nie będziemy jechać. Po wkroczeniu Niemców nie było wcale lepiej. Też trzeba było wysokie kontyngenty oddawać. Wtedy jakoś udawało się ojcu wywiązywać z kontyngentów i Niemcy zabrali tylko jedną krowę. Te wszystkie napady i mordowania to w dużej mierze przez Niemców. Oni mówili Ukraińcom: „Bijcie Polaków, a dostaniecie Samostyjną Ukrainę”. Mojego tatę zamordowali 19 marca 1943 roku. To była niedziela. Tato poszedł na zebranie do sołtysa. Po zebraniu jeszcze pograł z miejscowymi Ukraińcami w karty i ruszył do domu. To było gdzieś po dziewiątej wieczorem. Przed nim szło czterech miejscowych chłopaczków. Jak oni zobaczyli, że jedzie banda, to szybko uciekli w pobliskie sady. Natomiast tato miał zranioną nogę, bo go koń szarpnął i nie zdążył się ukryć. Nad ranem moja babcia poszła go szukać do sołtysa. Ten powiedział, że wyszedł razem z czterema miejscowymi chłopakami. Ale oni nie chcieli nic powiedzieć. Mówili, że szedł za nimi, ale co się z nim stało, tego nie wiedzą. Mama natychmiast powiadomiła rodzinę od strony taty. Około trzeciej po południu przyszła do nas ukraińska sąsiadka i mówi do mamy: „Galiniecka, wy szukacie męża, a idźcie zobaczcie koło mojego pola pełno krwi jest”. Poszliśmy, ja też tam byłam i widziałam. Było wydeptane miejsce, całe zakrwawione i ślady kół też znaczone krwią. Jednak na drodze ślad się urywał. Z tego, co ludzie gadali, to wiemy, że ojca zawieziono na taką polską kolonię Dziadowiec i tam w rzece utopiono. Gdy byliśmy już w Łucku, to Ukrainki, które przyjeżdżały na targ, gadały, że trzy tygodnie po tej rzece pływał. Ale nie było nawet mowy, żeby tam pojechać i szukać ciała. Ukraińcy od razu by każdego zabili. Po tym jak tatę zamordowali, przeprowadziliśmy się do babci. Tam dwa razy przyszedł ukraiński bandyta i pytał o mamę. Prawdopodobnie chciał ją zabić. Ale babcia schowała mamę pod łóżko, a bandycie powiedziała, że mama wyjechała do Łucka. W kilka dni później uciekliśmy do takiej wsi Orynów. Jak jechaliśmy do tej wsi, to przed przejazdem kolejowym wyszedł z lasu Ukrainiec. Podszedł do wozu i powiedział, że my mamy zsiąść, a mama ma go odwieźć do lasu. Moja babcia zaczęła go prosić: „Panie Gadomski, na litość boską. Ona ma troje dzieci, ja nie będę ich sama chować, już jestem na to za stara”. Ten Ukrainiec spojrzał na zegarek, a mama w tym momencie  zdzieliła konie batem. Ukrainiec zdążył strzelić, ale na szczęście nie trafił. Konie przejechały przez tory i spłoszone biegły drogą. Mama zsunęła się z wozu i gdyby nie babcia i szwagierka, to wpadłaby pod koła. Wujkowie i jeszcze dwóch innych nie jechali z nami, ale szli lasem, bo Ukraińcy, jakby zobaczyli mężczyznę, to od razu by go zabili. Ten wujek wszystko widział i razem z pozostałymi wyskoczyli na drogę i złapali tego konia. Do tego Orynowa zjeżdżali na noc Polacy z okolicznych wsi. Tam był uzbrojony oddział samoobrony i wszyscy spali w murowanym budynku właściciela majątku. Ukraińcy napadli na nas w nocy. Podchodząc palili wszystkie drewniane stodoły i obory. Była grupa siedemnastu ludzi, którzy zamiast schronić się w tym murowanym budynku, postanowiła spać w pobliskiej oborze. Gdy te budynki zaczęły płonąć, przenieśli się do sadu do takiej piwnicy. Ale jakiś Ukrainiec ich tam wytropił. Podszedł i mówi: „Bracia wychodźcie, Ukraińcy napadają, musimy uciekać”. Z tych siedemnastu osób jedynie dwóch mężczyzn zdążyło się schować w pobliskie zarośla. Pozostałych położono na ziemi i zabijano siekierami, widłami, piłami. Była wśród nich taka Marysia Donysów, narzeczona jednego z Ukraińców. Gdy ten do niej podszedł, ona zaczęła go prosić o litość. Ten strzelił jej z pistoletu w obojczyk. Leżała ona wśród tych pomordowanych aż do rana. Dopiero, gdy Ukraińcy się wycofali, Polacy poszli zobaczyć, co tam się stało. Z wszystkich przeżyła tylko ta Marysia i dwóch, co schowali się w zaroślach. Pozostali zostali zmasakrowani. To była mieszanina ludzkiego mięsa, krwi i kości. Z Orynowa uciekliśmy do Łucka. Dopiero, gdy przyszły żniwa przyjechaliśmy do Orynowa zbierać zboże. Ten murowany budynek został w międzyczasie spalony i pozostały same ściany. Mieszkaliśmy więc w tych ruinach, a jak padał deszcz, chowaliśmy się pod taki blaszany daszek. Wtedy po raz drugi napadli na nas Ukraińcy. Niemcy kazali wszystkim uciekać do cerkwi, a sami odpierali atak. Tyle że tym razem Ukraińcy strzelali z automatów. Nie wszyscy jednak zdołali dotrzeć do cerkwi. Było takie młode małżeństwo, które schroniło się w wędzarni. Ukraińcy ich zamordowali, a kobietę dodatkowo strasznie zmasakrowali. To małżeństwo miało maleńkie dziecko, którego bandyci nie znaleźli. To dziecko wdrapało się na martwą matkę i ssało jej pierś. Dzięki temu przeżyło. Po tym napadzie już na stałe wyjechaliśmy do Łucka i tam mieszkaliśmy. Do Korszowa, gdzie było nasze gospodarstwo, już nigdy nie wróciliśmy. Tylko mój wujek pojechał tam latem. Było to po tym, jak Ukraińcy zabili w Korszowie dwóch Niemców. Wtedy Niemcy pojechali wziąć odwet. Przy okazji powiedzieli, że kto ma tam gospodarkę, to może pojechać z nimi i zobaczyć, czy coś po niej zostało. Niemcy jechali i wszystko, co było na ich drodze, podpalali, a uciekających Ukraińców zabijali. Mój wujek złapał takiego młodego Ukraińca i kazał mu powiedzieć, gdzie jest ciało taty. Ten Ukrainiec przyznał, że zostało wrzucone do rzeki na Dziadowcu. Jednak zaraz zjawił się jakiś Niemiec i po prostu zastrzelił tego Ukraińca. Wujek bardzo żałował, że zatrzymał tego chłopaka. Gdyby tego nie zrobił, może tamten by uciekł. Niemcy spalili całą wieś w tym również nasz dom. Pamiętam, że w Boże Narodzenie 1943 roku Ukraińcy napadli na Gnidawę. Stamtąd pochodził mój mąż. Zamordowali dziewięć rodzin. Polacy krzyczeli, wzywali pomocy, bo obok była cegielnia, w której stacjonowali Niemcy. Ale oni sobie popili przy okazji świąt. Gdyby nie jeden pijany Niemiec, który szedł i strzelał w powietrze z automatu, to całą wieś by wymordowali, a tak zostali wypłoszeni. W styczniu 1944 roku, gdy Niemcy uciekali przed nadchodzącym frontem, na kilka godzin Łuck był miastem niczyim. Wtedy przybiega do nas rosyjski partyzant i mówi, że Ukraińcy już wchodzą do miasta i będą mordować. Mama zabrała nas i pobiegliśmy do murowanego budynku szkoły. Ale w takich sytuacjach moja mama traciła pamięć i mój kilkumiesięczny brat został tam, gdzie mieszkaliśmy. W budynku mama załamuje ręce, że dziecko zostało. Jeden z mężczyzn mówi, że nie pójdzie, bo się boi. Moja starsza siostra pobiegła i szczęśliwie przyniosła do nas małego Antosia. Wszystkie kobiety i dzieci zostały ulokowane na piętrze, a mężczyźni z tym, co kto miał, obstawili na parterze drzwi i okna. Tam siedzieliśmy od popołudnia do czwartej nad ranem. Wtedy usłyszeliśmy radzieckie czołgi. Ale mimo to postanowiliśmy jeszcze nie opuszczać tego miejsca. Dopiero około dziesiątej rano zjawił się jakiś radziecki żołnierz i powiedział, że miasto jest wolne. Do czasu repatriacji mieszkaliśmy już w Łucku. Transport, którym  jechaliśmy do Polski, był bardzo duży. Tak duży, że jedna lokomotywa nie dawała rady ciągnąć wagonów. Gdy wjechaliśmy na Polesie, transport został podzielony. Moja rodzina jechała w tej części, która została. Myśleliśmy, że pewnie znowu Ukraińcy na nas napadną, ale tym razem tak się nie stało. Po kilku godzinach przyjechały dwie lokomotywy i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy w takich węglarkach, a trwało to chyba z sześć tygodni. Po przyjeździe do Katowic okazało się, że w naszym wagonie zapaliła się panewka i na czas naprawy musieli nas odłączyć od transportu. Dopiero po kilku dniach ruszyliśmy dalej, ale już z innym transportem. Najpierw trafiliśmy do Malborka. Dopiero z Malborka przyjechaliśmy do Prabut. Zamieszkałam na ulicy Polnej i rozpoczęłam pracę w szpitalnej kuchni, gdzie przepracowałam 21 lat. Inni Kresowiacy otrzymali zadośćuczynienie za mienie pozostawione na Wołyniu, ale ci, którzy nie posiadali żadnych dokumentów, tak jak my, nic nie dostali. Mam tylko jedno marzenie, żeby pojechać w miejsce, gdzie utopiono mojego tatę i choćby na tę wodę spojrzeć i wianek w nią rzucić.

 1) Korszów - wieś ukraińska, w której żyła jedna polska rodzina (w: E.Siemaszko, W. Siemaszko, Ludobójstwo dokonane..., s. 598).

P/w wspomnienia pochodzą z książki " Wspomnienia prabuckich kresowian " zawierającej  27 wywiadów z osobami, które urodziły się na Wołyniu. Przedstawia ich losy na Kresach Wschodnich, z czasów wojny i przesiedlenia oraz z czasów powojennych związanych z organizowaniem nowego życia w Prabutach. Publikacja powstała w oparciu o materiały, wywiady, zdjęcia z najstarszymi mieszkańcami Miasta i Gminy Prabuty, pamiętającymi okres wojny i przesiedlenia. Książka została wydana przez Miasto i Gminę Prabuty we współpracy z Prabuckim Stowarzyszeniem Kresowiaków (  http://www.prabuty.pl/wp content/uploads/2019/07/Wspomnienia_prabuckich_kresowian.pdf )

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.