Logo

„Świadectwa prawdy tamtych dni” 1939-1941r.

17 września 1939 r. wojska radzieckie bez wypowiedzenia wojny przekroczyły granicę Polski. Był to niespodziewany bezprawny napad na naszą ojczyznę. W ciągu 15 miesięcy z polskich Kresów zesłano przynajmniej dziesięć razy więcej Polaków niż w czasie 120 lat rozbiorów. Terror sowiecki wobec obywateli polskich zamieszkałych w 1940 i 1941 roku na terenach dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Litwy to nie tylko cztery masowe deportacje. Zanim doszło do pierwszej już zginęło lub zostało aresztowanych i wysłanych do obozów karnych w ZSRR tysiące Polaków. Armia Czerwona raczej rzadko brała jeńców. Walczący z nią żołnierze polscy po poddaniu się byli nierzadko rozstrzeliwani – a zdarzały się też tak makabryczne sytuacje jak rozjeżdżanie gąsienicami czołgów obrońców Grodna. 

Po wkroczeniu Sowietów, nastąpiły liczne aresztowania ludzi aktywnych społecznie przed wojną, działaczy państwowych i osób, które zdaniem NKWD, mogły najbardziej przeszkadzać w sowietyzacji polskich Kresów. Do  aresztowań i późniejszych zsyłek wydatnie przyczyniła się współpraca mniejszości narodowych z sowieckimi organami bezpieczeństwa. Nacjonalistycznie nastawieni Ukraińcy i komunizujący Białorusini i Żydzi brali odwet za realne i wydumane krzywdy doznane od polskiej władzy. Pozostały po tym wszystkim świadectwa pełne goryczy. Po zakończeniu II wojny światowej nie zawsze starczało odwagi, aby je ujawniać. Powojenna „rzeczywistość” promowała raczej  prosowieckie postawy i dla tych, którzy w latach 1939-1941 okazywali szczególną gorliwość, nastał czas dalszej aktywności politycznej. Długo trzeba było czekać by ujawnić prawdę. Poniżej jedynie kilka takich świadectw, chociaż jest ich tysiące.

Józef Nowina -Konopka ( 1): Rankiem 17.09.1939 roku zobaczyłem swój ukochany Łuck. Do miasta wkraczałem od zachodu jak „ Bohater ” z Zaolzia. Obdarty z małym tobołkiem resztek dobytku. Nie wiedziałem, że w tym samym czasie od wschodu do Łucka wkraczała „wyzwolicielska” armia sowiecka. Wyzwalany był naród ukraiński spod polskiej okupacji. Radość wyzwalanych była jak zwykle „ spontaniczna ”. Bramy wjazdowe były specjalnie udekorowane, wywieszano masę haseł propagandy bolszewickiej . Żołnierze dostawali kwiaty a „spontaniczni ” agitatorzy wykrzykiwali hasła to na cześć Stalina, to na cześć Związku Sowieckiego. Prawie natychmiast przystąpiono do agitacji polegającej na uświadamianiu wyzwolonym, jakiego doznali szczęścia. Zganiano pod przymusem mieszkańców Łucka na duże place i informowano ich o wyższości ustroju w Związku Sowieckim nad tym, który serwowała burżuazyjna Polska. Oficerowie polityczni nie wiedzieli, że zajęli kraj znacznie zasobniejszy materialnie i kulturowo od bolszewickiej Rosji. Świadczyły o tym ich brednie. Przekonywali ,że mieszkańcy ich kraju mają nieograniczony dostęp do soli. Nie tak jak w Polsce, gdzie sól odzyskuje się z beczek po śledziach. Poza tym ludzie sowieccy mogą słodzić herbatę cukrem. Cukier to takie białe kryształki, które po wsypaniu do wody i zamieszaniu dają słodki smak. Nawet “wyzwoleni” Ukraińcy nie mogli powstrzymać się od śmiechu. (...) Rosjanie uważali Łuck za strefę przygraniczną i jak najszybciej chcieli się pozbyć polskich uciekinierów i tych Polaków którzy mieszkali na kresach RP przed rozpoczęciem wojny. Znając polski patriotyzm uważali, że na Syberii czy w Kazachstanie nasi rodacy nie będą groźni. Dlatego tam zaczęto wywózki naszych obywateli. (...)Jedną z metod były uliczne zatrzymywania szczególnie młodych rodaków. Najczęściej byli oni identyfikowani po wysokich butach, ze sztywnymi cholewami zwanymi „oficerkami”. Wystarczyło również, że patrol wojskowy usłyszał polską mowę i już miał powód do zatrzymania. Poza tym brak dokumentów potwierdzających zatrudnienie stanowił wystarczającą przesłankę do aresztowania. (...)W okresie okupacji sowieckiej polska inteligencja separowała się od sposobu życia jaki narzucali nam Rosjanie. Pewnego razu siostra, która jeszcze nie przyjaźniła się z weterynarzem, namówiła mnie na pójście do nocnego lokalu. Magnesem miała być grająca „ Lwowska Kapela”. Do naszego stolika z braku miejsc przysiadł się oficer sowiecki. Zaczęła się grzecznościowa rozmowa. Po przetańczeniu przemiennie dwóch tańców, podszedł do mnie kierownik lokalu. Grzecznie poinformował mnie, że jestem proszony do holu. Byłem bardzo zdziwiony, że o godzinie 24.00 ktoś ma do mnie ważny interes. W holu niestety nikt na mnie nie czekał. Natomiast kierownik wskazał mi mały gabinet, w którym w niedbałej pozie siedział podejrzany typ. Od razu wykrzyknął: “Siadajcie!” Fakt, że bolszewik się nie przedstawił oznaczał tylko tyle, że rozpoczęło się przesłuchanie. Nazwisko ,imię dane rodziców gdzie mieszkam i pracuję?. Czym się zajmowałem podczas polskiej okupacji itd. Po 15 minutach oficer NKWD przestał się mną interesować i pozwolił mi wrócić na salę. U mnie nie było nastroju do zabawy. Zresztą siostra też była bardzo zdenerwowana. Po wyjściu okazało się, że całe zdarzenie sfingował siedzący przy naszym stole oficer. Był przekonany, że jestem chłopakiem siostry i potrzebował 15 minut, by swobodnie uwodzić upatrzoną ofiarę. Ten przykład świadczy, że służba bezpieczeństwa inwigilowała każde nawet najmniejsze środowiska gdzie byli Polacy. Terror był na każdym kroku. Polaków denuncjowali Żydzi i męty ukraińskie. Najpierw trafiali oni do więzień a w późniejszym okresie wywożeni byli na Syberię lub do Kazachstanu.(...)

Adam Józef Dedio-Żarski (2) z Borysławia (woj. Lwów) :  Pierwszy raz wtedy zobaczyłem żołnierzy radzieckich. Wywarli oni na mnie i na moich kolegach wrażenie niesamowicie negatywne w porównaniu z wojskiem polskim i niemieckim. Żołnierze radzieccy byli źle ubrani, niejednokrotnie buty ich (kierzowyje sapohi) były powiązane drutami lub sznurkami z uwagi na odrywające się podeszwy. Kiedyś czarne cholewki, dziś zabłocone, świadczyły o tym, że dawno nie były czyszczone pastą. Kufajki i gimnastiorki (wierzchnie zielone koszule ze stojącym kołnierzem) nierzadko miały przetarte na łokciach rękawy. Wszystko to było bardzo brudne. Każdy radziecki żołnierz wręcz śmierdział z daleka. Później dowiedzieliśmy się, że smarowali się jakąś mazią przeciwko wszom i innym insektom. Żołnierze twierdzili, że maść ta była bardzo skuteczna. W wielu przypadkach do karabinów zamiast pasów skórzanych lub przynajmniej parcianych przywiązane były zwyczajne sznurki, które służyły jako naramienniki. Pasy przy spodniach Rosjanie mieli parciane, a wierzchnie koszule nosili „luzem" lub czasami przepasane pasami parcianymi. Pod gimnastiorkami w większości przypadków nosili podkoszulki (majki). Z braku podkoszulek niektórzy żołnierze nakładali gimnastiorki na gołe ciało, w zimie zaś watowane kurtki (kufajki - watowanki). Na głowach mieli ciepłe czapki z nausznikami. W lecie oficerowie nosili zwyczajne czapki wojskowe z dużym, wysokim i szerokim rondem oraz małym, twardym, czarnym, błyszczącym daszkiem. Natomiast zwyczajni szeregowi żołnierze nosili furażerki. Czapki z niebieskimi otokami odróżniały służby milicyjne NKWD.  (...) Zazwyczaj szeregowi żołnierze lubili z nami rozmawiać, gdy nie było w pobliżu oficera. Można wtedy było z nimi swobodnie pogwarzyć i pośmiać się. Dowiedzieliśmy się od nich, jak żyją ludzie w Związku Radzieckim, jak pracują w kołchozach i co to są w ogóle kołchozy i sowchozy, i za co oni tak kochają batiuszkę Stalina (ojca Stalina). Istotnie, mieli dla niego kult wprost bałwochwalczy. (...) Żołnierze prosili często, byśmy przynosili im jedzenie, którego niestety nam również brakowało. Natychmiast po wkroczeniu wojsk radzieckich na naszych ziemiach zaczął się panoszyć głód. Ze sklepów bardzo szybko zniknęły podstawowe artykuły żywnościowe. Z chwilą zajęcia naszych ziem wschodnich przez Armię Czerwoną - mieniącą się powszechnie armią wyzwoleńczą - poznaliśmy po raz pierwszy radziecki styl życia codziennego. Poznaliśmy radość kupowania chleba po wielogodzinnym wyczekiwaniu w kolejce. Chleb czarny jak ziemia był dowożony bardzo nieregularnie, natomiast kolejki (ogonki), stały się znamiennym obrazem miasta. Bardziej zrozumiała stała się wtedy prośba z Modlitwy Pańskiej „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Jeżeli chleb przywieźli, to było bardzo dobrze, a jeżeli nie, to też dobrze, bo jak mówili sprzedawcy, oznaczało to, że w piekarni zabrakło mąki albo zaopatrzeniowcy, z zasady składający się z obywateli narodowości rosyjskiej lub ukraińskiej, sprzedali samochód pełen chleba „na lewo", jak się wówczas mówiło. A ty sydy tyho na sraci i ne rypajsia, bo możesz w mordu distaty, co w wolnym przekładzie znaczy: ty siedź cicho na dupie, nie podskakuj, bo możesz dostać po mordzie. W przeddzień dostawy chleba kolejki przed sklepami ustawiały się już nocą, by o siódmej lub ósmej rano, kiedy zostanie otwarty sklep, można było kupić choć kawałek. Należy naturalnie dodać, że takie szczęście spotykało nas w przypadku dostarczenia chleba, bo równie dobrze mogli tego dnia chleba nie dowieźć i rozgoryczeni ludzie, głodni, zmarznięci i niewyspani, rozchodzili się do domów w nadziei, że może następnego dnia chleb przywiozą. W kolejkach ludzie się tłoczyli, by nikt, kto w niej nie stał od początku, nie mógł potem się wcisnąć.. (...) W latach 1940-1941, w kilka miesięcy po zajęciu naszych ziem przez Armię Czerwoną, zaczęły się u nas masowe aresztowania i wywózki Polaków na Syberię i do Kazachstanu. (...) W pierwszą noc aresztowań i wywózek zabrało nocą p. Grocholską, pp. Panasiów, p. Szaryka (emerytowany nadleśniczy), rodzinę Lasotów i Rogów (gajowi). Wywózki dotyczyły głównie służby leśnej (stróżów leśnych, gajowych i leśników) oraz wielu innych osób, których nie znałem. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym w nadleśnictwie, ale zarówno on, jak i kilku innych urzędników z nadleśnictwa uniknęło aresztowania i wywózki w głąb Związku Radzieckiego, ponieważ nie mieli bezpośrednio styczności z lasem. Z czasem dowiedzieliśmy się, że panie Panasiowa i Grocholską po dwóch latach gehenny sowieckiej, strasznego głodu, nędzy i rozpaczy w głębi ZSRR w Republice Kazachskiej, miały szczęście przejść przez granicę sowiecką do Iranu z organizowaną w tym czasie na terenie Związku Radzieckiego Armią Polską pod dowództwem generała Andersa. Mąż pani Panasiowej niestety tego szczęścia już nie miał i zmarł z głodu i wycieńczenia na zesłaniu w Kazachstanie. Aresztowania i wywózki były dokonywane bez wyroku sądowego i jakiegokolwiek rozporządzenia, dekretu czy też chociażby pisma rządowego. (...) Dziś trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć, jakimi kryteriami kierowali się Rosjanie, wywożąc tylu Polaków. Wywożeni byli różni ludzie bogaci i biedni, zarówno inteligencja, jak i prosty lud. Byliśmy przygotowani na wywózkę w każdej chwili i każdej nocy. Przez pewien czas spodziewaliśmy się wywózki w nieznane. Na całe szczęście nasza udręka skończyła się zwolnieniem ojca z pracy. Osobom wywożonym do Kazachstanu pozwalano zabierać ze sobą tylko dwie sztuki bagażu ręcznego. Niektórym wywożonym rodzinom i tego nie pozwalano zabrać, widocznie wszystko zależało od dobrej woli naczelnika kierującego operacją wywozu nieszczęśliwców. Na miejsce wywożonych rodzin do ich mieszkań wprowadzały się rodziny sowieckie przywożone transportami kolejowymi lub samochodami ciężarowymi z różnych stron ogromnego Związku Radzieckiego. W większości byli to przybysze z europejskich republik. Patrząc na tych nieproszonych gości, płakać się chciało nad nimi, bo był to dosłownie obraz nędzy i rozpaczy, trudny do opisania. Byli zdziwieni i zaskoczeni (jak nam się przyznali) bogactwem, jakie zastali w niektórych mieszkaniach po ludziach aresztowanych i wywiezionych do Kazachstanu. (Odbywając wyrok w obozach Kazachstanu, a później po odsiedzeniu wyroku, będąc zesłańcem politycznym na Syberii, spotykałem tych nieszczęśliwców, zesłanych do Kazachstanu i w dużej części osiedlanych w obwodzie karagandyjskim. Wywożonych na Syberię osiedlano w kraju krasnojarskim). Osiedleńcy bali się, bo jak mówili, takie szczęście może długo nie potrwać, a NKWD może ich zakwalifikować do klasy burżuazyjnej i powtórnie wywieźć na rodinu (do ojczyzny), lecz już jako więźniów. W początkowych dniach okupacji radzieckiej nie uczęszczałem do szkoły, gdyż była zamknięta. Kręciliśmy się po ulicach z braku innego zajęcia, zbijaliśmy bąki, jak to się wówczas mówiło. Byliśmy zawsze pierwsi tam, gdzie się coś ciekawego działo. A działo się bardzo wiele. Nowi mieszkańcy z ZSRR chętnie nawiązywali z nami kontakty, a my uświadamialiśmy ich, gdzie i co ciekawego można kupić, jakie są ceny itp. Czasami przynosiliśmy im jakieś rzeczy, które były niepotrzebne już naszym matkom. Za dobrą cenę sprzedawaliśmy je im ku obopólnemu zadowoleniu. Czasami zapraszali nas do swoich mieszkań, by zapytać, jak danych sprzętów należy używać. Chętnie im wszystko wyjaśnialiśmy, za co otrzymywaliśmy dobre wynagrodzenie. Powodziło im się coraz lepiej, a nam - Polakom - coraz gorzej. Trzeba przyznać, że władze sowieckie dbały o nich. Osiedleńcy szczęśliwi chwalili się jak dzieci, że teraz mają dużo pieniędzy, że nigdy w życiu tyle nie dostawali za swoją pracę w Związku Radzieckim. Szczęśliwi i radośni pokazywali nam pliki „czerwońców". Cieszyli się umeblowanymi mieszkaniami, sprzętem domowym, kołysali się na sprężynowych kanapach, sofach i leżankach. Podziwiali dużą kubaturę swoich mieszkań. Zwracaliśmy im uwagę, że to nie ich własność, lecz tych nieszczęśliwców, którzy zostali wywiezieni w głąb ich kraju, do tej sowieckiej nędzy. Odpowiadali, że to nie ich wina, że oni są uczciwymi ludźmi. Tu ich przysłano, żeby wprowadzić komunizm, żeby uwolnić naród od polskich panów, którzy nas gnębili. Mówili z przekonaniem, że z upływem czasu nam, Polakom, zwyczajnym pracującym ludziom, też będzie dobrze, jeśli całkowicie skomunizujemy się, jeżeli będziemy wierzyć batiuszce Stalinowi i jego nigdy nieomylnej polityce. Najbardziej nas młodych dziwiło i wręcz złościło, że oni w to wszystko, co mówili, święcie wierzyli. Określaliśmy ich jako ciemną masę, to znaczy naród dobry, lecz głupi, otumaniony, ubezwłasnowolniony i zastraszony. Tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej do naszego miasta, stojąc na chodniku przed naszą szkołą, widziałem pędzonych kilkudziesięciu polskich żołnierzy w niekompletnych mundurach. Niektórzy byli w płaszczach, inni w mundurach lub tylko w samych koszulach. Żołnierze mieli naderwane epolety na mundurach i płaszczach, a czapki wojskowe były bez orzełków. Miejsca, gdzie powinny być orzełki, straszyły nieregularnymi dziurami po wyrwaniu godła wraz z materiałem. Nieszczęśliwi nasi polscy żołnierze zgrzani, zmęczeni marszem, brudni, szarzy od pyłu drogowego i mocno spoceni, tworzył tę kolumnę marszową. Wrzesień w 1939 r. był wyjątkowo suchy i upalny. Niektórzy żołnierze nie mieli obuwia, a stopy wyraźnie ociekały krwią. Ręce złożone do tyłu mieli powiązane drutem lub sznurami, których końce ciągnęły się po ziemi. Dość często końce sznurów były nadeptywane przez maszerującego w następnym szeregu, co powodowało zamieszanie wśród maszerujących, a niekiedy biegnących nieszczęśliwców. Towarzyszyły im dzikie wrzaski i przekleństwa konwojujących ich na koniach żołnierzy wojsk NKWD. Żołnierzy NKWD łatwo było odróżnić od żołnierzy frontowych lepszym umundurowaniem. Buty mieli całe, pasy skórzane, a mundury były nowe i czyste. U boku przy skórzanym pasie zawieszone były kabury, w momencie naszej obserwacji były puste ponieważ konwojenci trzymali w rękach nagany przymocowane na długim rzemieniu do kabury i grożąc bronią bezustannie krzyczeli: dawaj, dawaj po bystrej, podciagiwajsia, nie odstawaj, dawaj po bystrej szywiliś. Jeden z nich o wyraźnie mocnym głosie, górującym nad innymi, z wrzaskiem wykrzykiwał: jo... dalej następowało długie siarczyste przekleństwo wspominające matkę skrzyczanego, sukę, kobietę praktykującą najstarszy zawód świata. Tekst nie nadaje się do zacytowania z powodu zbyt dużej wulgarności. Przypuszczam, że nie bardzo bym się pomylił, gdybym powiedział „Najbardziej dosadne przekleństwa z życia wzięte i najordynarniejsze pochodzą z języka rosyjskiego".

Nieszczęśliwi żołnierze-jeńcy szybko maszerowali główną drogą do Truskawca Zdroju. Niedaleko za Tustanowicami ciągnęły się po obu stronach drogi gęste lasy mieszane. (...)  Po kilku dniach od tego wydarzenia zaczęły krążyć słuchy, że w lesie po lewej stronie szosy, niedaleko cmentarza ukraińskiego, wszyscy polscy jeńcy zostali pomordowani i tam pogrzebani w uprzednio wykopanych dołach. Nikt z miejscowych mieszkańców tego nie sprawdził, ponieważ zapuszczanie się do lasu wtedy było bardzo niebezpieczne. Ukraińcy czekali na okazję, by móc zarizaty Lacha - zarżnąć Polaka. Co jakiś czas odbywały się wywózki polskich rodzin w głąb ZSRR. Nikt nie wiedział, kiedy mogą nastąpić. Domyślaliśmy się, że częstotliwość wywozów uzależniona była od podstawiania wagonów towarowych na boczne tory stacji. Domysły nasze były potwierdzone przez kolejarzy, bo od nich o wywozach na wschód można się było wiele dowiedzieć. Wagony i tory były w znacznej mierze zajęte przez ruchy sowieckich wojsk. Niewykluczone, że dzięki informacjom kolejarzy wiele polskich rodzin uniknęło wywózki w głąb ZSRR. Któregoś letniego dnia dość niespodziewanie zniknęły z ulic naszego miasta obce typy chodzące z czerwonymi opaskami na ramionach i nazywające siebie komunistami. Właściwa dla nich byłaby nazwa „czerwonych szumowin". Zostali oni, jak się później okazało, aresztowani przez NKWD i wywiezieni na Sybir lub do Kazachstanu. Batiuszka Stalin i ich nie oszczędził, dobrał się do tych złodziei, oszustów i donosicieli. NKWD wykorzystało ich maksymalnie, ponieważ konfidenci zostali ujawnieni, stali się władzy sowieckiej niepotrzebni. Radość z naszej strony była ogromna. Nareszcie pozbyliśmy się tych bądź co bądź bardzo niebezpiecznych ludzi z marginesu społecznego, szantażystów i kanalii. (...)  Trudno w to uwierzyć, jeżeli się samemu nie przeżyło tego, co musieli przeżyć Polacy zamieszkujący do 1939 r. na naszych wschodnich ziemiach. Wielu ludziom, którzy nie zetknęli się tam z sowieckim narodem w latach okupacji 1939 -1941, opisane powyżej zdarzenie wyda się zupełnie niezrozumiałe. To, co się wówczas działo na polskich terenach wschodnich, okupowanych przez dzikie niecywilizowane ludy dalekiego Wschodu, trudno opisać, a jeszcze trudniej zrozumieć i uwierzyć. Nocne wywózki rodzin w głąb Związku Radzieckiego, aresztowania, mordowanie ludzi bez sądu, rozstrzeliwania w lasach i nierzadko na polach, mordowania w więzieniach, a na osłodę wysłuchiwanie bezsensownych wręcz opowiadań o szczęśliwym życiu w Kraju Rad - to było ponad ludzkie siły i wytrzymałość, lecz i to trzeba było przeżyć.  (...) Żyliśmy nadzieją szybkiego zakończenia wojny i powrotu do normalnego życia. Długo czekaliśmy - przez całą okupację od 1939 r. do 1945 r. Niestety, wszystkie cierpienia narodu polskiego nie zostały uwieńczone odzyskaniem pełnej wolności i suwerenności Państwa Polskiego wskutek zdrady przez państwa sojusznicze, tj. Anglię i Stany Zjednoczone. (...)

Zenon Puchalski (3) : Data 10 lutego 1940 roku pozostanie w naszej pamięci do końca życia. Z 9 na 10 lutego do Zacisza przybyło kilkudziesięciu oprawców z NKWD. O godzinie 4.00 do wszystkich domów zaczęli stukać kolbami karabinów. Było to tak przeraźliwe stukanie, że obudziło wszystkich domowników. Pierwsza do drzwi podeszła matka pytając: „kto tam?”. Usłyszała odpowiedz - „adkroj!”. Do drzwi zbliżył się też ojciec, powtarzając pytanie, usłyszał tą samą odpowiedz. Otworzył drzwi i znieruchomiał - do domu wkroczyli NKWD-ziści z bagnetami. Całą rodzinę zgonili z łóżek i w bieliźnie kazali pozostać w kuchni, skąd przez pewien czas nie pozwolili się ruszyć. Zima tego roku była bardzo mroźna - dochodziło do - 38°C. W domu również panowało zimno, bowiem był on ogrzewany piecami, a poza tym przez długi czas enkawudzista stał w sieni, a drzwi do kuchni były otwarte. Dygotaliśmy z zimna i czekaliśmy aż NKWD-ziści zakończą rewizję. Po niej pozwolili nam się ubrać, lecz zabronili wychodzić z domu. Ojcu podsunęli kawałek papieru do złożenia podpisu. Był to wyrok 20 lat zsyłki na Syberię. Kazali pakować się i zaznaczyli, że jedna osoba nie może mieć więcej jak 30 kg bagażu. Wartościowych rzeczy nie pozwolili zabierać. Ciągle przypominali o wzięciu pił i siekier do wyrębu. Inne rzeczy, jak duży zegar ścienny czy skrzypce brata z połowy XVIII wieku, musiały zostać. Mój stryj Paweł, z wykształcenia inżynier rolnictwa z Brześcia, przywiózł do nas na przechowanie swoje garnitury, smoking, serwisy naczyń i inne drogocenne przedmioty. Kategorycznie zabroniono nam te rzeczy pakować. Mówiono nam tylko, że w Rosji na nas wszystko czeka: umeblowane mieszkanie, naczynia i inne potrzebne rzeczy. Ojciec po podpisaniu tego wyroku, był przekonany, że syn Czesław, którego aresztowano, nie wytrzymał katorżniczego śledztwa 77 i powiedział coś, za co nasza rodzina musiała opuścić kraj. Około godziny 6.00 do naszego domu przyjechał starszy stopniem i sam zaproponował, żeby ojciec zabrał co tylko może. Dopiero wtedy zaczęło się prawdziwe pakowanie. Ojciec z bratem Henrykiem znieśli ze strychu worki z mąką, kaszą, pęczakiem, a także wędzone szynki, słoninę, ubrania, których początkowo nie pozwalano nam pakować. Wzięli nawet całego rozprawionego wieprzka, z którego mięso miało być zamienione na meble. Wszystko, co dzięki temu oficerowi mogliśmy zabrać trzymało nas przez łato w niezłej kondycji - było, co jeść i w czym chodzić. Z nastaniem świtu zaczęli do nas ściągać inni mieszkańcy Zacisza. Okazało się, że w naszym domu utworzono punkt zborny. Po godzinie 8.00 razem ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej Żednia. Każdy gospodarz miał swój zaprzęg, a do tego jeszcze dodatkowo sanie z koniem i woźnicą. Odwieziono nas do Żedni i załadowano do wagonów bydlęcych, w których po obu stronach były przygotowane piętrowe prycze. Do naszego wagonu, oprócz mojej rodziny, trafiły z Zacisza jeszcze rodziny: Nikodema Grzegorczyka, Zygmunta Szczepańskiego i Emilii Łoś. Oprócz wymienionych także państwo Prończuk z Kucharówki i państwo Kosior. To wszyscy, których pamiętam, razem było nas około 48 osób, panią Łoś dołączyli do nas na samym końcu, gdy miejsca już nie było. Wówczas mężczyźni, cały czas konwojowani poszli do wagonów z tarcicą, przynieśli grube deski, zrobili dodatkowe miejsce i tak rodzina pani Łoś jechała z nami, aż do miejsca przeznaczenia - miejscowości Toporek w rejonie Tajszetu, w Irkuckiej Obłaści. Podróży jednak nie będę opisywał, ten, kto jechał, dokładnie wie jak wyglądała.

Irena Sienkiewicz ( Mrówczyńska) (4):  Gdy miałam 10 lat, byłam wywieziona. To było 21 czerwca 1941 r., przyszli do nas do szkoły, ja wtedy byłam w 4 klasie. Przyszli do nas ruskie sołdaty, jak to my mówili na [tych] wojskowych. Popatrzyli, przeszli po wszystkich [klasach] i mieli listę widocznie. Nie wiem tego dokładnie, i tak powiedzieli: „Ty, ty, ty”. Przyjechali do szkoły z listą i na liście mieli, czyj ojciec [jest] policjantem, czyj wojskowym, ten taki, ten siaki. Przede wszystkim [na listach mieli dzieci] takich różnych [ludzi] na stanowiskach, a później tych, co bogacze byli. [Żołnierze] na nas mówili: „dzieci burżui”. I tak pozabierali nas, nie wiem, ile dzieci poszło, było nas dużo, ale nie liczyłam, bo byłam wystraszona. Przyszli po nas, nie pytali, tylko powiedzieli nauczycielce coś. Kazali nam wszystkim wyjść na korytarz, a później pójść [tam, gdzie] samochód stał taki ciężarowy, towarowy, jak mówili gruzowik. I kazali dzieciom wsiadać, nie pytaliśmy się. Bo to każde dziecko było wystraszone, nie wiadomo, gdzie jedziemy, co i jak. Trzymali nas długo, myśmy nie wiedzieli nic, a później nie było mowy, żeby można było uciec. Nie wiedziałam, o co chodzi. I do samochodu nas [wsadzili]. Pojechaliśmy. Zawieźli nas do lasu na Ukrainie. To była miejscowość Bojarka, tak się wioska nazywała. To w lesie było, za wsią. I był tam taki dom, niby dla dzieci, ale takich zbieranych ze wszystkich państw. Bo tam byli: Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie. Ale nas było wtedy dużo, już pozbierali [dzieci], bo ten transport, co ja nim jechałam, to nie dużo było [w nim] dzieci. Z każdego miasta [były dzieci], to było z: Wołynia, Kowla, Łucka, Włodzimierza Wołyńskiego. Po kolei, tak jak jechaliśmy, to [po drodze] zabierali te dzieci ze szkoły. A później już dalej na Syberię [wieźli], to już były dzieci różne i ruskie nawet były. Ja nie znałam się wtedy na polityce, ale teraz tak myślę, że ci starsi [zesłańcy], to mieli może łatwiej, byli wywiezieni [byli] całymi rodzinami, a ja byłam sama bez rodziców. Później jak nas przywieźli do Rosji, koło Kujbyszewa [Bolszaja Konstantinowka]. W 1941 r. nas zabrali do dietdomu i musiałam chodzić [do szkoły] nie było tak, że tam możesz [nie chodzić do szkoły]. Od 4 klasy zaczęłam się [w Rosji] uczyć, to było w 1942 r., już byłam w Rosji, tam właśnie w tym domu [dziecka]. W międzyczasie szukałam mojej mamy, bo nie wiedziałam, gdzie jest. Nie wiedziałam, jak ją znaleźć, ale ludzie mi pomagali. Ci starsi, bo tam było dużo nauczycielek polskich i trochę pomagały dzieciom. Nam kazał taki dyrektor ruski, dobry człowiek, on nam powiedział, że musimy dostać zezwolenie z Moskwy, żeby wrócić, bo tak żądali od tych wszystkich ludzi polskich dokumentów, no tak jak dowód. No skąd ja miałam mieć papiery? Więc napisaliśmy do Wandy Wasilewskiej, nic nie przyszło. Później napisaliśmy do [Wieczysława] Mołotowa i Mołotow powiedział: „Zabrać dzieci”. Ale jak zabrać? Kto? Co? Wszystkich by wzięli, całe te towarzystwo wzięli, do wagonów powsadzali tam hen na Syberię bardzo daleko, niektórych tam aż na Kamczatkę wieźli. Jeszcze jak była wojna, jak z mamą byłam to ważyłam 35 kilo[gramów] dlatego, że matka jeszcze mogła tam jakiś klusek ugotować, ale później tam na Syberii to nie było co jeść. Myśmy ziemniaki wykopywali zmarznięte, wykopywali wszystko, różne świństwa jedliśmy, ale jak gdzieś były jakieś ogródki wszystko się zjadło: surowe pomidory, nie pomidory, ogórki czy jakąś marchewkę, a najwięcej to jedliśmy kapusty. To kołchoz był, ale ludzie tam na wsi mieli ogródki przydomowe. To się szło, jak człowiek głodny był. Idzie się, patrzy... marchewka rośnie, szybciutko zjadło się i nikt nie widział. Słoneczniki na przykład wielkie [były]. Jak poszliśmy w słoneczniki i bluzeczki takie mieliśmy białe, to się nasypało tego słonecznika pełno tak [w bluzki], że jak się wychodziło [z pola], to jakby się było w ciąży. Przychodziliśmy, siadaliśmy na podłodze, każdy nasypywał [co zebrał]. Nawet ci, co nie byli [na polu], to jedli. Wszyscy razem musieliśmy jeść. I słoneczniki, arbuzy, różnie, co się złapało. Dla nas to było coś, bo myśmy kradli w kołchozie, co się dało i musieliśmy się tym wyżywić, czy groch czy marchewka. A jak nie było co [zjeść], to z obierków robiło się placki. Na cegłę dwa kawałeczki drzewa, [na tym] podsmażaliśmy takie placki, ale to było takie bardzo niebezpieczne, przez to dzieci bardzo dużo chorowało. Zbieraliśmy kłoski też w polu. Na przykład ja pracowałam w polu, bo myśmy pomagali przy żniwach, przy pieleniu zboża, bo były te kąkole, bławatki, to trzeba było wyciągać [odchwaszczać]. A między innymi jeszcze pracowałam w nocy. Pasłam konie i krowy, bo były w kołchozie, bo to była praca kołchozowa, nie nasza. U ruskich kołchoz był i tam w tym kołchozie było dużo polskich ludzi, ruskich i właśnie ta pani, nasza pielęgniarka, ona pracowała tam i ona nas zobaczyła [przy pracy]. Nie wiem, dlaczego do mnie miała bardzo wielką sympatię, ja byłam bardzo chuda, ja byłam tak okropnie chuda, że ważyłam 30 kilo[gramów]. Ona wyszła za jednego z chłopaków naszych [polskich] i później miała z nim] dziecko i przyszła po mnie. Z tego kołchozu przynosiła dla swojego dzieciaka mleko, to zawsze coś tam [mi też] przynosiła. Dzięki niej trochę się trzymałam, później oni wyjechali gdzieś. Ona pracowała, a ja jej dziecko pilnowałam. Ona [za to] mnie leczyła, bo ja byłam bardzo chora. W Rosji to przeszłam tyfus, malarię. A ona powiedziała: „Przyjdź do mnie, będziesz bawiła mi dziecko, to ja ci dam z kołchozu te lepsze mleko”. Ona była bardzo dobra kobieta, wyszła za Polaka i miała dziecko. I dlatego ja się zgodziłam. [Myślałam]: „To mały Polak będzie. Będziemy go uczyć po polsku”. Do tego dziecka mówiłam po polsku. Ona pracowała w kołchozie jako pielęgniarka. On w domu dziecka pracował, gdzieś tam się spotkali i trafiło im się. Ona później tak mi dziękowała, [pytała czy] może ja zostanę u niej. Ja mówię: „Nie, ja jadę do mamy, ja nie chcę, nie chcę żadnych skarbów”. Ale była mądra kobieta, skończyła medycynę w Moskwie. Różnicy w traktowaniu dzieci się nie czuło, dziecko było jednakowe. Nie było między nami konfliktów. Dzieci nie rozumieją, co to znaczy rasizm. Każda z dziewczynek [była równa], wszystko siedziało razem, bawiliśmy się [razem]. Jedne starsze, drugie młodsze, ale razem. A w szkole dzieci różne były: Ruscy, Ukraińcy, Czuwasze, Tatarzy, bo to była republika. Myśmy Polacy się bardzo dobrze uczyli, [nauczyciele] tak zawsze nas jako wzór [stawiali]. (...) Tam z nami starsi ludzie byli. Biedni ci ludzie, bez nóg, bez rąk, poodmrażane. Żydzi byli też. Bardzo dużo było Żydów [było], bo uciekali do ruskich przed Niemcami. Uciekali strasznie, niektórzy mieli dobre posady, nawet tam w Rosji. (...)  Starsze dziewczynki to później zabrali jeszcze do fabryki, do czyszczenia naboi, pocisków, ale ja mała byłam dziewczyneczka. Myślę, że jak dzieci tam [na Syberii] mieli matki, to było im lepiej. Szło takie dziecko do domu najadło się bez różnicy, a my musieliśmy sobie zarobić, przecież ja siedziałam po nocach i robiłam skarpety. Bo był tam gorący piasek, oni nie mieli butów, a w walonkach za gorąco, więc chodzili w tych skarpetach. Myśmy sobie zarabiali tą robotą, chustki różne robiliśmy. Zarabialiśmy tak, że jedna kobieta za to da trochę mleka, druga co innego. Oni robili takie mleko w takich piecach chlebowych, zsiadłe mleko też dawali za te skarpety. Przyszło się, dało się te skarpety to [mówili]: „sadites’”, bo my dzieci głodne. To różne nacje na tej wsi: Czuwasze, Tatarzy, Mordwini, Ruscy to byli, Polacy plus inne narodowości. Tam nie było antagonizmów, raczej ludzie byli tacy pospolici. Nie było co jeść, to nam makuchy dawały. Makucha to jest mak wyciśnięty, to oni dawali mak na olej a zostawała [z tego] taka masa. Takie jakby wytłoki robili, dodawali do tego tłuszcz albo coś i to te krążki dawali nam jeść, a to ponieważ było z maku, to nam dawali też to mleko [co zostawało]. Dawali nieraz ziemniaków parę, zawsze coś dawali. „Ona jest głodna”. „No to masz, pokušaj”. Ludzie byli dobrzy dla nas. A jak były święta, a nie było księdza, był tylko pop. Tam też byli Ukraińcy i właśnie z tych wysłanych na Syberię był pop. Na święta chodzili kraść chłopaki: owce, barany jakieś, co się dało w tym kołchozie. Zabili na cmentarzu, upiekli na grobach, jak przypomnę sobie. Upiekli i przynieśli na stół, wszyscy siedliśmy. Nie było wyjątków czy ta, czy tamta. Na polu jak się kradło coś, to tak się nasypało tu za koszulkę, i tak się trzymało, żeby nikt nie widział. Dopiero jak się przyszło do sali, a nas było kilkanaście dziewczyn w jednej sali, to się siadało i wszyscy musieliśmy jeść z jednej kadzi. Jak się poszło do ruskich to też się ukradło, bo to człowiek był głodny i musiał coś kombinować, a uczyli przecież starsi, bo to człowiek nie wiedział. Mówili: „Idź tam w pole narwij”. I człowiek tak jakoś nie jadł dużo, nie jadłam przez 7 lat, nie wiedziałam co to znaczy jabłko, bo tam był mróz, 60-stopniowy, to chodziliśmy tak, że tylko nos było widać, a tu wszystko śniegiem obłożone, do stóp. Zupa była taka – talerz wody i łyżka fasoli, ale dla dziecka to było za mało. [Tam] nie widziałam tłuszczu, nie widziałam słoniny, nie widziałam mięsa, cukru, a chleb to był taki jak cegła, taki chlebek z prosa, nie trzymał się, [ale] on się sypał jak kasza. Nie można było tego jeść, ale ci starsi ludzie byli jeszcze gorzej głodni jak my. (...) Chociaż dyrektor z kołchozu się nami trochę opiekował. Tam nie można było nic dostać. Nie było cukru, ale on bardzo szanował dzieci: „Starszy to musi sobie jakoś poradzić, ale dziecku – trzeba dać”. Także myśmy nie mieli złości do ruskich, to znaczy nas nigdy nie nastawiał [na nich] nikt [źle]. Tylko nie trzeba było brać żadnych papierów i dowodów ruskich: „Nie bierzcie papierów, dzieciaki nie bierzcie, bo was później nie wypuszczą. Uczcie się, bo to się w życiu później wszystko przyda”. Uciekaliśmy też z tych robót nie raz, to też mówili nam [starsi]: „A [co] będziecie dla ruskich robić! Idźcie sobie w las”. A jak jeździliśmy po drzewo, dwoje, troje dzieci. Woła trzymał jeden i szedł za nim. A komary, muszki były! Przez nie panowała malaria. Później w szpitalu to wszystko leżało. Dziećmi zajmowali się, nie mogę powiedzieć. Dziećmi o tyle, o ile można było żądać od tych ludzi, to się zajmowali. Przecież nie znała mnie taka kobieta, ale coś miała, jakieś matczyne serce, że widziała, że dziecko zostało same. Nie ma ratunku i, że trzeba pomóc. Są ruscy dobrzy i są, przeważnie to sołdaty, tacy nieciekawi. Mogli zabić człowieka, jak złapali na kradzieży, tam nie wolno było kraść. (...) Było niewesoło, ale dziecko przyjmuje wszystko inaczej niż dorosły człowiek, teraz to człowiek zdaje sobie sprawę [z tego], jak było ciężko: „O ja nie mam co jeść, daj kawałeczek, a ja mam coś innego”. I tak się zamieniali, ten dał cukierka, ten dał coś innego, gdzieś tam marchewkę złapał. Dzieliły się dzieci bardzo. Gdy były żniwa, poszły nabrali tam te snopki. Wrzucało się do maszyn, to przynosiło się ziarenka w majtkach, a później się smażyło placki na cegłach, brali żelazne takie płytki i na tym się podsmażało. Tak gdzieś [mniej więcej] wszyscy byli w szkolnym wieku. Przeważnie byli tak między 3., 4. rokiem a 20., niektóre [dzieci] tam się porodziły. Rosjanki za Polaków wychodziły. Tubylcy dzieciom krzywdy nie robili. Jak nie było czym palić, bo my spaliśmy na podłodze. Tam były snopki i na słomę jakieś koce [położyli], jakieś szmaty dali. A był mróz to nas właśnie tubylcy nauczyli, jak robić te kiziaki. Myśmy nie wiedzieli, przecież skąd człowiek miał wiedzieć? Oni robili tam do kołchozów, mówili: „Chodźcie, zobaczycie”. Robili w koło, nawrzucali gliny, słomę, tego z obory i dzieci deptali to wszystko, tak deptali, że rozmieszali wszystko. Później były zrobione formy i to wszystko trzeba było nakładać w formy, poleżało trochę w formie i nam dali. My też takie robiliśmy [kiziaki] z tego i suszyliśmy. Później mieliśmy, czym palić. Później takie większe dzieciaki – jechały do lasu, wyrąbywały drzewo, ale komary gryzły, Boże! Nie końmi, tylko bykami trzeba było robić, chłopcy musieli kierować, a my tylko drzewo nosiliśmy. Na ramionach nosiliśmy ścięte drzewa i kładliśmy na te długie fury, to się trzymało, a później trzeba było piłować. Najwięcej kiziakami paliliśmy, bo to przez lato zrobiło się takie stosy tych kiziaków, że można było ze dwa lata palić. To wyschło i później się paliło, tam trochę tych patyków albo liści na początek dawało, ale już nie marzliśmy. Wcześniej to wszystko było mokre. Śpisz, a tam [nad ranem] wejście śniegiem już zasypane. Zimno było, dlatego bardzo dużo ludzi chorowało, ja miałam gardło zamrożone i teraz mam gardło słabe, wiecznie anginę. Nie było z kim rozmawiać po polsku, te panie to nas tak zbierały cichutko i mówiły, co trzeba robić, żeby się tak [po rosyjsku] nie podpisywać, a po polsku. Nauczyciele ruskie, dyrektor ruski, w szkole dyrektorka ruska, w domu Czuwasze, Mordwini też wszystko po rusku, nie było z kim mówić po polsku tylko tam z tymi paniami, co nas uczyły. To były nauczycielki, które były zabrane do Rosji, je wywieźli i one nas trochę poduczały, żeby nas troszkę tego języka nauczyć. Mówiły: „Pamiętajcie – Polska”. (...) Ruskie to nie byli tacy wredni do dzieci, tylko tam władza się kłóciła między sobą, a tutaj dla dzieci to nie byli źli. Babki a to dały bułkę, a to jakiegoś pieroga, tam makuchę jak miały, to dały dzieciom. Później były sklepy wojskowe, ale dopiero później, jak wojna się zaczęła i Niemcy coraz bliżej podchodzili pod Stalingrad, pod Moskwę. Wtedy było ciężko, wszystkich chłopów zabrali do wojska. Zostały same kobiety i dzieci. Musieliśmy pracować, wypasać konie, krowy i owce wszystko na dzieci spadało. Braliśmy na sznurki te wszystkie zwierzęta. Pługi [braliśmy] i oraliśmy sobie ogrody, żeby posadzić kapustę, coś innego, a to całe obrośnięte mrozem, 60 stopni mrozu było. I musieliśmy sobie jakoś radzić, nie było jedzenia, były mrozy, wszystko było zamarznięte, buraki były zamarznięte, te pastewne kartofle zamrożone. Niektórym to jedzenie nie pasowało, bo na przykład robiliśmy placki z tych obierek i smażyliśmy, to bardzo dużo dzieci zmarło. Później jakieś bejcowane zboże zbieraliśmy na polach, też bardzo złe dla niektórych. Ja też tę chorobę miała, po rusku się nazywała gerpetičeskaja angina (Angina septyczna), dostawaliśmy takie czerwone placki i krew nosem, uszami szła. To się odbiło na zdrowiu, ja do dziś mam te takie choroby, które mi mówią, że to ze starości, ale to są powikłania jeszcze z lat dziecięcych, niedojedzenie. Witamin nie było, więc to wszystko było zmęczone, słabe. Ci starsi ludzie to na początku się dziwili, że my jeść nie możemy takich rzeczy, co oni jedli, czy kapusta czy ziemniaki przymrożone, słodkie takie. Początkowo człowiek nie jadł, ale potem jak głód przycisnął... Dali taki kawałeczek chleba na tydzień, to trzeba było się dzielić. To było tak: ty masz chleb, a ten starszy pan mówi: „Ja nie chcę cukierków dziecko, daj ten chleb, a ja ci dam cukierki”. Takie cukierki – groszek cukrowy. Tylko to nie było z cukru, tylko melasę dawali do jedzenia, taką żółtą, gdzieś tam z cukrowni przywozili nam. Starsze [dzieci] nam zabierali, bo to dziecko, to co ma do gadania? Starsze [dziecko] to powie: „Ja nie chcę tego, ja chcę coś słodkiego zjeść”, to dawało się im. Dopiero później jak UNRRA przywoziła nam paczki było lepiej. Wtedy już były czekolady. Przywozili ser w takich puszkach i oliwę w puszkach, to wtedy myśmy trochę chodzili do ludzi [i sprzedawali]. Ser w takich puszkach, konserwowany amerykański. Ale to już była polska ambasada, [ona] miała nad nami władzę, nie ruscy. Myśmy do ruskich chodzili i sprzedawali mydło, co nam przysłali w paczkach UNRRA, jak mieliśmy, to szliśmy do ruskich za mleko, za jakieś pierogi się sprzedawało. Jak przyjechaliśmy od razu obcinali nam włosy, a później wszystkich jak wojsko „na łyso”, żeby nas wszy nie zjadły. Ubrania to początkowo mieliśmy swoje, a jak nie mieliśmy, to nam te panie nauczycielki, z byle jakich materiałów, jaką kieckę uszyły. I się chodziło, a tak to dawali [ubrania] nieraz. Na przykład ja nie miałam walonek, to wzięli, gdzieś tam na wsi znaleźli i dali [mi], a później dopiero to już w 1945 r. paczki UNRRA nam dawała. Było tak, że dawali paszporty ruskie. Tym ludziom dorosłym też dawali. A Polacy nie brali, nie chcieli za skarby. Dużo poszło do więzienia za to, że nie wzięli tych paszportów. A nam powiedzieli [starsi zesłańcy], że nie wolno nic ruskiego brać, żadnych papierów. I oni [dyrekcja] wszystko na niego zwalili, na tego dyrektora. Wysłali go na Kamczatkę i już nie wrócił do Polski, tylko wrócili: jego córka i matka, i siostrzeniec. Tak jak nam starsi mówili, bo się znali na tej polityce. U nas było bardzo dużo chłopców, więc zabierali do wojska [ich] później i ci chłopcy zginęli prawie wszyscy. Może 2  czy 3 zostało przy życiu, zginęli pod Lenino, wszystkich wysłali tam. A nas jak zabrali do Kujbyszewa, to mieli nas wieźć aż do Kazachstanu, aż do Ałma-aty, tam daleko. Wiedzieli, że [jeśli] na przykład dostałam list od mamy, to ja nawiążę kontakt. I, że może mama będzie chciała, żeby mnie zabrać, bo ona podobno jeździła, prosiła. Oni mówili: „Nie, to nasza, nasza ruska dziewuszka. My ją wykształcili, my jej dawali jeść. A tu jakby była, to Niemcy by ją zarąbali i już”. Bo to już wojna zaczęła się druga, bo to 1939 r., a później w 1941 [r.] nastąpiła druga wojna, znaczy druga tura tej wojny, bo to wpierw była polsko-niemiecka, później była polsko-rosyjska. No i wtedy już bali się i nas mieli do Ałma-aty tam do tych Kazachów wywieźć, tam żeby nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Tam w Bolszoj Konstantinowce mieliśmy dom, to tak na połowę w jednej stronie to ci starsi byli, oni nas tam poduczali, a po drugiej stronie dzieci i na drugiej stronie ulicy kołchoźnicy. (...) A były kobiety, które nas uczyły, takie nauczycielki, katechetki to opowiadały nam o religii i uczyły nas modlić [się] po polsku, to już później [było], bo początkowo nikt [nas] nie uczył. Człowiek odsiedział parę miesięcy, wszędzie ruski [język], to zapomniało się o wieczornym pacierzu. Jak już babki przyszły, no to dzieci na kolanka i Ojcze nasz i uczyli nas. Tam to pogrzebów nie widziałam, ale słyszałam, bo moje koleżanki opowiadały. To tylko pogrzeby były, wtedy co jechali pociągiem. Jak które [dziecko] umarło, to brali, wyrzucali na śniegi. Się śnieg odgarnęło i zasypało śniegiem. Żeby szybko. Mojej koleżanki to tak brat zginął, w pociągu zmarł, bo nie było co jeść. Nam też nie dawali dużo [jeść], to później nam ambasada z tego Kujbyszewa pomogła. Wtedy nam dali suchary, dali nam mleko koncentrowane, to sery dawali, ale nie było dużo do jedzenia. Tak chodziliśmy do nich właśnie po coś tam zrobić na drutach, te panie nas nauczyły, czy chustki czy skarpetki, bo nie było butów, to w skarpetkach jak taki gorący piasek był [chodzili]. Miejscowi, to znaczy to byli Syberiacy, to różne narodowości. Tam była taka osada, ta Olga mnie mówiła, że była miejscowość, gdzie Niemcy byli jeszcze z dawnej carskiej Rosji. A zwozili nowych [ludzi] tam na to miejsce, żeby zasiedlać te kołchozy, żeby do pracy szli, żeby pracowali. [Chcieli] żeby dzieci uczyły [się], żeby dzieci mieli jakieś wiadomości, [żeby] dom kultury był. Polacy tam rządzili w domu kultury. Śpiewaliśmy polskie piosenki, jak widzisz i był orzeł polski, można było [już wtedy]. Ale było tak, że stał się taki wypadek. Mieliśmy dom, w jednej sali dzieci, a w drugiej starsze panie i starsi panowie. Szłam do ubikacji, a ubikacja była na polu. Trzeba było przejść przez taki ogród, który sami sobie robiliśmy i [wtedy] czepiło się mnie jakieś psisko. Szedł za mną, szedł i wreszcie złapał mnie za nogę, ugryzł, przewrócił. Ja w krzyk, w płacz. Mieliśmy tam pielęgniarkę, poleciałam do niej, ona zaraz po lekarza. Trzeba było jechać do miasta, do kliniki. To było chyba ze czworo czy pięcioro dzieci. Dwie Żydóweczki, ja i chłopak, nas wszystkich to psisko tak pogryzło i oni wzięli te wszystkie dzieci zawieźli do miasta, do kliniki, chodziliśmy na zastrzyki [przeciw wściekliźnie] w brzuch. Dostawaliśmy w każdy dzień zastrzyk, każde dziecko musiało dostać a nie było gdzie spać, bo hotelu nie dali. Wtedy nas ta pani, ona była naszą pielęgniarką, niby opiekunką – dobra kobieta, bo do siebie wszystkich nas wzięła, do domu. Po tych zastrzykach strasznie dostawało się gorączki i musiało się leżeć w łóżku. Trzeba było, żeby ktoś pilnował, żeby nie było jakiegoś wstrząsu i ona nas pilnowała. Ale trzeba było też na drugi dzień wstać i pójść do kliniki, a profesor był taki, że jak walnął igłą w brzuch, to człowiek aż odskoczył. Szliśmy tą ulicą główną, tam w tym Kujbyszewie. Patrzymy się – jakiś dom, taki dosyć ładny dom. Zaglądamy, a tam chorą- giew nasza polska biało-czerwona, orzeł na tablicy. „O matko, co to jest? To nasza Polska!”. Podchodzimy bliżej, polskie napisy po rosyjsku napisane. Chcieliśmy się przyjrzeć, a tam straż, sołdaty stali z tymi bagnetami i „nie wolno wejść”. To była ambasada polska. I chcieliśmy tam wejść, a oni: „Davaj nazad” i „davaj nazad”. „Odwróć się i marsz!”. Zrobił się szum, krzyk, płacz: „My Polaki, my Polaki!” zaczęliśmy strasznie płakać, że nie chcą nas wpuścić. I wtedy wyszedł stamtąd jakiś pan, taki wysoki, zobaczył nas i powiedział: „Co to jest? Co to taki krzyk?”. Zainteresował się. Podszedł do nas: „Co wy? Jakie wy Polaki, skąd wy jesteście?”. A my tak: w walonkach, w takich fufajkach, biedne dzieci zmarznięte, schorowane, wystraszone. Podszedł do nas i zaczyna rozpytywać, wreszcie się zlitował nad nami, wziął nas do tej ambasady. Myśmy byli głodni, a oni zrobili nam śniadanie, dali nam jeść porządnie. Pamiętam pierwszy raz kakao piłam tam w Rosji i rogaliki z masłem też były, dla nas to było coś. Później jak ambasada dowiedziała się, że polskie dzieci są w wiosce, jak myśmy tam trafili w Kujbyszewie, to przyjechali do nas, żeby tam zbadać, kto Polak, kto nie Polak, kto Ukrainiec. Skąd się dzieci wzięły, to znaczy pyta się: „Skąd ty jesteś?” „Nie wiem, od mamy”. „Od mamy? A gdzie twoja mama mieszka?”. „No w Kowlu”. „A tato jak się nazywa, gdzie pracował?” „A tato był żołnierz”. I polskich [dzieci] trochę zabrali właśnie w tej Konstantinowce i nas mieli wywieźć do Indii, bo tam była ta Hanka Ordonówna, to mieliśmy właśnie z nią jechać do Indii. Ale właśnie potem [gen. Władysław] Sikorski się zabił i wszystko się rozwaliło, nie mogliśmy wyjechać i nas nie wypuścili. Powiedzieli, że „Wy nasze dzieci i nie puścili nikogo”. Tylko ci, co uciekli, tacy starsi chłopcy, bo my to dziewczyny młodsze byłyśmy, ale chłopcy to uciekali do wojska Andersa, uciekali z wojskiem za granicę. Później nam Wanda Wasilewska trochę pomogła. Pisaliśmy listy, żeby nas puścili do domu, „bo my chcemy do mamy”. Pisały nam te starsze panie, starsi panowie, to oni wiedzieli jak to załatwić. Kazali dzieciom pisać, to myśmy pisali, no i dostaliśmy później po wojnie dopiero [dokumenty], to już w 1946 r. dostaliśmy, takie wizy. Było tak, że starszych szykowali na wojnę. Na przykład starsze dziewczyny to szykowali i im robili PW czy jak to się nazywa. Chłopcy to już też normalnie i później wysyłali ich do fabryki broni. Bo ja niewiele wiedziałam, bo ja byłam za mała, a one pracowały tam i później było tak, że my mieli jechać, wzięli już tam przygotowywali nas do wyjazdu. Już front szedł i w nocy nas wozili od miejscowości do miejscowości. Mieli nas wywieźć do tego Kazachstanu i mieliśmy tam zostać tymczasem. No i tam zostawili nas, już tam Polska z tymi ruskimi się dogadała wtedy, że trochę puszczą tych ludzi do domu, bo już nie było czym karmić tych Polaków. Było już wojsko Wandy Wasilewskiej, a później tych starszych puszczali na Ukrainę, bliżej  Polski.

Anna Wróblewska (5): Rodzice nasi mieszkali w miejscowości Kucharówka. Ojciec Józef i mama Cezaria Prończuk. Mieli pięcioro dzieci. Ojciec jako osadnik wojskowy otrzymał majątek za udział w I wojnie światowej i w wojnie polsko-bolszewickiej w latach 1918-1919. W niezapomnianą skutą mrozem noc 10 lutego 1940 roku kołatanie w drzwi - odkrywajcie! To zabrzmiało tak jak uderzenie w serce. Weszło dwóch Żydów i taki młodziutki czerwonoarmiejec. Polecono mamie obudzić dzieci a było nas pięcioro - Zygmunt 17 lat, Marysia 15 lat, Hania 12 lat, Anna 10 lat i najmłodsza siostra Czesia 5 lat. Powiedzieli, żeby nic ze sobą nie zabierać, tam gdzie nas zabiorą będzie wszystko. Założyli konia do takich małych saneczek, w których woziło się mleko. Zmieściliśmy się w nich i to, co pozwolili nam zabrać. Zaczęła się podróż w nieznane. Kiedy sanie wyjechały z podwórka usłyszałam wycie naszego Reksa. Cały czas leżał złożywszy głowę między przednie łapy. Był to duży piękny wilczur. To żałosne wycie pamiętam do dziś. Kiedy o świcie zatrzymaliśmy się w Zaciszu, tam już nie było nikogo tylko ryczało bydło i szczekały psy. Kiedy nasi „ opiekunowie ” rozgrzali swoje pomrożone nogi, ruszyliśmy dalej w stroną stacji kolejowej Żednia. Tam załadowano nas do wagonu, w którym byli wszyscy mieszkańcy Zacisza. Zapamiętałam niektóre nazwiska m.in. rodzina: Walendziuków, Grzegorczuków, Puchalskich, Szczepańskich, Łosiów, Trypuciów, Hancewiczów, Sokolskich. Po trzech dniach zobaczyłam, że u mojej mamusi włosy zrobiły się białe jak śnieg. W okropnych warunkach po miesiącu dotarliśmy do Łajszetu w Irkuckim Obwodzie na Syberii. Z Łojszetu wieziono nas ciężarówkami do osady Topole oddalonej od Łojszetu o 56 km (...)

 

Kazimierz Szyłkiewicz  (6) :W 1941 r. z dnia 21 na 22 czerwca NKWD zaczęło zbierać fury na placu plebani. W jakim celu, tego nie wiadomo. Miałem pojechać swoją furą. Lotnicy sowieccy i ich rodziny, byli już spakowani, więc chcieli, żeby podwieźć ich rzeczy do rynku. Ojciec zamienił mnie i powiózł ich na rynek. Po drodze enkawudzista zaczął krzyczeć, dlaczego oni zabrali potrzebną furę. Lotnicy długo się tłumaczyli i pojechali dalej, przedzierając się przez tłumy regularnego sowieckiego wojska, które uciekało przed Niemcami z Bielska w kierunku Żedni. Natomiast około godziny pierwszej, już 22 czerwca, od strony Bielska widziałem dwie grupy cywilów, ja k były pędzone przez NKWD ulicą Bielską. W tym czasie zaczęło się bombardowanie niemieckie między cerkwią a kościołem. Trudno mi powiedzieć kto to byli ci cywile, ale wyglądało na to, że aresztowani. Byli to przeważnie mężczyźni w różnym wieku i kilka kobiet. Enkawudzistów szło około dziesięciu, a prowadzonych — do dwudziestu osób. Tak szli, otoczeni tylko, niezwiązani. Ubrani byli tak, jak ich pewnie w domu NKWD zastało. Nie było jakiegoś szumu, paniki. Taka zbita kupka ludzi, otoczona, pędzona. Mocno zmęczeni. Ludzie w Zabłudowie to widzieli, ale co mieli robić - panika była, bombardowanie. Każdy się krył. A jeszcze cała ulica zawalona była uciekającym wojskiem. Kiedy bombardowanie się nasiliło i konwój z aresztantami nie mógł iść dalej w kierunku Żedni, skręcili w kierunku Folwark. Wtedy nie wiedziałem, nikt nie wiedział, co to za ludzie, co się z nimi stało, dopiero później, jak przyjechali zabrać ciała już zabitych, dowiedzieliśmy się, z jakich stron pomordowani pochodzili. Ale to już inna sprawa - egzekucja. Bo ja nie wiem dokąd ten konwój poszedł, czy właśnie ci ludzie zostali przez NKWD zamordowani. Natomiast ci co byli z furmankami na plebanii, i kiedy NKWD uciekło z paniką, zaczęło kryć się po ogrodach, uciekać z plebanii, która była zajęta przez NKWD, więc ci z furmankami posłyszeli, że 83 jacyś ludzie są w piwnicy. Mój sąsiad Iwanowicz i Aleksander Wołosewicz, którzy byli z furmankami, wyłamali zamek do tej piwnicy i wypuścili tych ludzi - było ich około 50 osób. Stąd nasz domysł, że te fury były potrzebne do wywiezienia tych ludzi do Żedni. Wyglądało to na dalszy ciąg wywózki, bo od nas z Zabłudowa wywozili w piątek, w sobotą jeszcze. I tych uwięzionych w plebanii też pewnie chcieli tymi furmankami wywieźć do Żedni, skąd wcześniej szły wielkie transporty do Rosji. I ci wszyscy uwięzieni, dzięki tym dwóm ludziom uciekli. Byli z naszych okolic, przeważnie rolnicy, bo innych na przykład leśników, urzędników, wcześniej NKWD wywiozło. Na drugi dzień, to znaczy 23 czerwca, zaczęli ludzie przepowiadać, że enkawudziści porozstrzeliwali ludzi w Moskiewskim Moście, lesie. Potem dowiedzieliśmy się, że w Piatince przy cmentarzu prawosławnym też rozstrzelali ludzi. I takie były przypuszczenia, że właśnie rozstrzelali ludzi pędzonych przez Zabłudów poprzedniego dnia. Też krąży taka wersja, że do lasu przy Moskiewskim Moście ofiary NKWD przywiozło samochodami, dali im łopaty, żeby kopali sobie doły. Ale do dziś nie można znaleźć wiarygodnych świadków, którzy by tę wersję poparli. (...)

 Tragedia wywózek dotknęła wtedy ponad milion Polaków. Zesłańców czekała  niewolnicza praca, nędza, głód i choroby, a często nawet śmierć. Urząd ds. Kombatantów szacuje, że żyje ich jeszcze ok. 22 tysięcy, a większość była wywieziona w dzieciństwie.  Rosja powinna zapłacić te odszkodowania, ale się do nich nie przyznaje. W czasie wizyty w Polsce premiera Michaiła Kasjanowa, w dniach 21-22 lutego 2003 r., dowiedzieliśmy się, że Federacja Rosyjska gotowa jest wypłacić polskim zesłańcom odszkodowania w wysokości równej odszkodowaniom wypłaconym obywatelom byłego ZSRR, ofiarom represji stalinowskich. Zapomnieli, że Polaków wywożono z ich własnego kraju, tylko dlatego, że byli Polakami. Niestety Polska nie dogadała się z Rosją i  bierze to na siebie, aby dać tym ludziom zadośćuczynienie. Deportowani przeszli gehennę, ale wielu z nich przez lata nie otrzymało żadnego zadośćuczynienia. Tylko część Sybiraków mogło liczyć na symboliczne wsparcie na podstawie ustawy z 1991 roku. Z inicjatywą wyszedł do nich prezydent Andrzej Duda, który zaproponował symboliczne odszkodowania. Ustawa w tej sprawie przeszła już przez Sejm 22 lipca 2020 r.  Każdy kto przeczytał p/w świadectwa zrozumie, że tego jednak nie da się przeliczyć na złotówki, ale będzie to symbolem, że Polska nie zapomniał o swoich rodakach.

1) Czy w Związku Sowieckim są fabryki pomarańczy? Wspomnienia Józefa Nowiny-Konopki [ur. 1914 na Wołyniu] (cz. VI) https://kresy24.pl/17wrzesnia80lat-czy-w-zwiazku-sowieckim-sa-fabryki-pomaranczy-wspomnienia-jozefa-nowiny-konopki-ur-1914-na-wolyniu-cz-vi/

2) Okupacyjne wspomnienia z Borysławia i opowiadania z ZSRR Autor : Adam Żarski http://www.bibliotekacyfrowa.pl/Content/19889/Okupacyjne_wspomnienia.pdf

3)Zenon Puchalski : Relacja o wywózce miejscowości Zacisze [w:] „Z Zabłudowskiej Ziemi”, nr 46, marzec 2001, s. 4-6.

4) Irena Mrówczyńska : Z Kowla przez Syberię na Dolny Śląsk...  http://www.pamieciprzyszlosc.pl/wp-content/uploads/2016/06/WRHM03_225-269_Irena_Mrowczynska_opr_M_Jakimowicz-1.pdf

5) Anna Wróblewska :Niezapomniana skuta mrozem noc, [w:] „Z Zabłudowskiej Ziemi” nr 39/40, maj 1998, s. 5-6

6) :  Kazimierz Szyłkiewicz: Relacja dotycząca egzekucji przeprowadzonych pod Zabłudowem 22 czerwca 1941 r., [w:] „Z Zabłudowskiej Ziemi”, nr 1, jesień 1991, s. 3-4.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.