Logo

Moje Kresy -Alfred Michalak cz.3

/ 1953 Alfred Michalak w wojsku w Wadowicach

Kierownikiem młyna w Prusach był oczywiście niemiecki urzędnik. Pracowali w nim między innymi tacy mieszkańcy Prus jak : Józef Drozd, Franciszek Preis, szwagier wspomnianego już Józka Szewczuka, stryj tegoż Józka – Józef Szewczuk, mieszkający po wojnie w Dobrzyniu na zakręcie drogi do Wójcic, także ktoś od „Pistołka”. Młynarzem był też pan Ilków, który mnie znając bez problemów wpuszczał do pomieszczeń produkcyjnych młyna. Udawałem, że interesuję się procesem mielenia, przemieszczając się po obiekcie co rusz nabierałem do swych kieszeni trochę mąki. Młynarz udawał, że nie widzi co robię, szedł w tym czasie do pomieszczenia socjalnego lub celowo szukał worków. Kiedy prawie biegiem zjawiałem się w domu mama od razu robiła ciasto i piekła z tego przepyszne placki. Za każdym razem kiedy wracałem ze młyna w domu była mała uczta. W 1943 roku w dolnych pomieszczeniach młyna przez jakiś czas mieli swoją noclegownię sowieccy jeńcy wojenni. We wsi mówiona na nich Turkiestany, niskiego wzrostu, zarośnięci i skośnoocy.

Możliwe, że byli to ludzie z  Turkmenistanu, bowiem ich biedne plemiona zajmowały się wyłącznie pasterstwem i prowadziły koczowniczy tryb życia. Ich ziemie wielokrotnie nękane były przez najeźdźców. Przed wojną tereny Turkmenistanu zostały włączone w skład Związku Sowieckiego jako Obwód Turkmeński  w Turkiestańskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republice. Zostali pojmani przez Niemców na podbitych terenach Wschodu i przywiezieni aż tutaj pod Lwów. Spali w jednym pomieszczeniu na siennikach wypchanych żytnią słomą. Codziennie pędzono ich na koniec naszej wsi, za kościół w rejon cmentarza do kopania rowów, okopów i umocnień. W tym czasie młyn w Prusach już nie funkcjonował, brakowało zboża, Niemcy wywieźli z niego ostatnie kupki mąki, która zapewne poszła na front. Wówczas dała o sobie znać inna niemiecka organizacja powołana już zapewne w czasie wojny – Bautist, która zmuszała mieszkańców na okupowanych terenach do niewolniczej pracy na rzecz Niemców. Członkowie tej organizacji nadzorowali prace przy różnego rodzajach robotach drogowych, przede wszystkim naprawie torowisk oraz budowaniu umocnień i wałów. Przymusowych robotników wykorzystywano także do kopania dołów potrzebnych do zakopywania zastrzelonych Żydów. Wśród wielu mieszkańców Prus zmuszanych do robót na terenie wsi pod koniec wojny była i moja skromna osoba. Każdy zdolny do pracy człowiek, obojętnie mężczyzna czy kobieta, musiał w ciągu miesiąca przepracować określoną ilość godzin przy budowaniu niemieckich umocnień. Ten wyznaczony limit mógł być odpracowany przez innego członka rodziny lub zgoła obcego człowieka. Rozliczenie z ilości przepracowanych godzin prowadził w Prusach sam wójt Letki. Jak wspomniałem osobiście doświadczyłem takiej roboty, bowiem odpracowywałem godziny naliczone mojemu ojcu. Miałem wtedy ukończonych 11 lat. Kopaliśmy rowy i transzeje na kamienopolskich łąkach wzdłuż rzeki Pełtew na północny wschód od Kamienopola. Ciężka to była praca, kopaliśmy bowiem w białej glince, zwanej przez nas opoką. Codziennie rano zbiórka była zawsze na drodze koło domu wójta Letkiego. Mieszkał on po prawej stronie drogi idącej od młyna w stronę wsi Sroki, vis-a-vis Kasy Stefczyka. W pamięci utkwiły mi słowa piosenki, kiedy wracając czwórkami do domu śpiewaliśmy sobie tak:

„Jak w Bautistach służyć mile,

 na śniadanie marna kawa,

choć bez cukru, ale klawa,

a na obiad z garów zupa,

 litra wody jedna krupa,

w garści sama mamałyga, 

jeszcześ nie zjadł, a już żygasz!

Pamiętam, że przed samym nadejściem frontu w 1944 roku Niemcy zabierali wszystkich mężczyzn i wywozili do III Rzeszy. Najwidoczniej wywiad niemiecki zdążył donieś dowództwu, że po drugie stronie na wyzwolonych terenach Sowieci, zgarniają od razu zdolnych do służby wojskowej mężczyzn w wieku 18-50 lat i wcielają bez pardonu do wojska. Nie chcąc do tego dopuścić, aby tym samym uszczuplić rosnące szeregi przyszłej wrogiej armii, Niemcy uprzedzali tym samym Sowietów, wywożąc ludzi na Zachód. W Prusach nie było wyjątku, Niemcy robili obławy na polach i we wsi, schwytanych wywożono na przymusowe roboty. Nie wiem ile w tym prawdy, ale prawdopodobnie przez zwykły zbieg okoliczności do Niemiec wywieziono także syna wójta. Nasi chłopi całymi dniami chowali się po piwnicach, strychach i stodołach, by tylko nie wpaść w ręce niemieckich patroli. Ukrywanie się ukrywaniem, ale w polu ktoś przecież musiał robić, nadeszła przecież wiosna 1944 roku i roboty na gospodarce było w brud. Pewnego dnia tato wracając z pola, nic nie wiedząc o prowadzonej we wsi łapance, zauważył w ostatniej chwili kilku kręcących się po naszym obejściu Niemców. Od razu domyślił się o co chodzi. Bez chwili wahania uskoczył w bok, kładąc się między rzędami w kartoflach. Miał poważne obawy czy go Niemcy nie zauważą, bowiem był to dopiero początek wegetacji kartofli. Co innego byłoby gdyby to był czerwiec lub lipiec, kiedy łodygi kartofli, zwane u nas chmieliniem były dorodne, wręcz wysokie. Sprawiała to żyzność pruskiej gleby. To nie to co nasza ziemia w okolicach Dobrzynia, Lubszy i Leśnej Wody, piaski i jeszcze raz piaski. Tam na Kresach jeżeli ktoś ukrył się w ziemniakach, z odnalezieniem jego mogły być  ogromne problemy. Tato dla większej pewności przeleżał w kartoflach do wieczora, wywołując zmartwienie wszystkich domowników - gdzie jest ? Do domu powrócił dopiero na noc. Od tej pory był bardziej czujny. Wieczorami chodził spać na siano do stodoły, miał przygotowaną małą kryjówkę tak, że nie obeznany we wszystkim ktoś obcy nie był w stanie go znaleźć. Po jakimś czasie powtórnie, tym razem z samego rana na podwórko wpadli Niemcy. Nie znajdując w naszym domu mężczyzn, oprócz dzieci i mojej mamy, zapytali o tatę. Od dawna każde z nas miało już nagadane co ma mówić w przypadku gdyby ktoś obcy lub Niemcy pytali o ojca. Tatę zabrali do wojska – odparłem i tym momencie za tą nieodpowiednią odpowiedź dostałem na podwórku od Niemca takiego kopa w tyłek, że wylądowałem na naszym gnoju. Rozpoczęli poszukiwania po całym gospodarstwie, zaczęli szukać także w stodole w sianie. Mieli przygotowane długie szpikulce, którymi nakłuwali siano w poszukiwaniu taty, nic nie znaleźli. Powtórnie ojcu udało się wyjść z ciężkiej opresji.

/ Wadowice 1953 Pamiątka Alfreda z wojska

/ Wadowice 1953 Alfred w wojsku

/ Dobrzyń 1959 Michalakowie z córką Teresą

Nadszedł lipiec 1944 roku, front był tuż, tuż. Niemcy prawdopodobnie spodziewali się sowieckiego natarcia od północnego wschodu. 18 lipca 1944 niemieckie władze administracyjne oraz Ukraińska Policja Pomocnicza opuściły Lwów, ewakuując się na zachód. Następnego dnia miasto opuściły wszystkie formacje Wehrmachtu, ale ze wschodu w rejonie Lwowa pojawiło się kilka niemieckich dywizji cofających się pod naporem sowieckiej armii. W piątek 21 lipca 1944 roku około południa w Prusach pojawił niewielki oddział niemieckich żołnierzy. Co było bardzo dla nas bardzo dziwne większość Niemców przyjechała do Prus na rowerach. W okolicy młyna ustawili działko i kilka karabinów maszynowych skierowanych w kierunku wsi Pikułowice. Z tamtej strony oczekiwali na nadejście wroga. Tymczasem Sowieci obeszli niemieckie umocnienia i postanowili uderzyć z całkiem innej strony. Podejrzewam, że o prowadzonych niemieckich działaniach dobrze wiedzieli Sowieci, bowiem parę osób z Prus widziało kilka dni wcześniej w okolicach naszej wsi sowiecki zwiad. W sobotę 22 lipca w godzinach porannych na Lwów od strony Winnik, uderzyła sowiecka 29 brygada zmotoryzowana z 10 korpusu 4 Armii Pancernej 1 Frontu Białoruskiego. Wobec braku piechoty, która była niezbędna w walkach na terenie miasta, bardzo chętnie została przyjęta polska pomoc oddziałów Armii Krajowej. Niemcy wycofali się i zajęli stanowiska obronne w samym mieście. W ślad za cofającymi się weszły patrole sowieckie, atakowane bez widocznego skutku z powietrza przez niemieckie lotnictwo myśliwskie. Walki rozpoczęły się w rejonie ulicy Zielonej, w kierunku środka miasta. Przy oczyszczaniu Łyczakowa z Niemców wzięły udział oddziały 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich AK, które jako pierwsze weszły do walki w mieście, ostrzeliwując wycofujących się Niemców wzdłuż ulicy Zielonej i Łyczakowskiej. Sowieci przygotowując atak na dzień następny pomyśleli, by jak najszybciej pozbyć się niemieckiego lotnictwa. Wieczorem sowiecka artyleria oświetliła niebo nad niemieckim lotniskiem we Lwowie na Skniłowie. Lecące na spadochronach rakiety doskonale oświetliły cały Lwów i lotnisko, dając tym samym możliwość popisania się sowieckiej artylerii. Nadrzędnym celem było zbombardowanie lotniska, by żaden z niemieckich samolotów nie mógł poderwać się do lotu. Miało to bowiem umożliwić atak z trzech stron Lwowa sowieckich brygad pancernych. Od rozbryzgujących się nad Lwowem sowieckich rakiet powstała taka jasność, że w odległych w linii prostej od Lwowa o jakieś 10 kilometrów Prusach, można było znaleźć przysłowiową igłę w stogu siana. To szczególnie utkwiło mi w pamięci do dzisiejszego dnia. Warto dodać, że cywilne lotnisko w Skniłowie powstało w latach dwudziestych XX wieku. Od 1922 roku Lwów miał już regularne połączenia lotnicze z Warszawą, od 1930 z Czerniowcami i Bukaresztem, a od 1931 także z Sofią i Salonikami w Grecji. Samo w sobie w okresie wojny pełniło ono ważne funkcje wojskowe najpierw sowieckiego, a potem niemieckiego lotnictwa Luftwaffe. Obecnie to ważny port lotniczy Lwów mający bezpośrednie połączenie z naszą stolicą, zarazem wielka szkoda, że nie z tanimi liniami lotniczymi we Wrocławiu. Wczesnym rankiem w niedzielę 23 lipca rozpoczęły się we Lwowie walki uliczne, w których po obu stronach wzięły udział czołgi i artyleria. Czołgi sowieckie weszły do miasta trzema klinami. Jeden zajmował stopniowo południową cześć miasta, opuszczoną i nie bronioną przez Niemców, docierając wzdłuż torów kolejowych z Persenkówki do ulicy Stryjskiej, dwa pozostałe kliny skierowane były w kierunku Śródmieścia. Jeden posuwał się od strony Łyczakowa : ulicami Pijarów i Piekarską do ulicy Czarnieckiego, drugi uderzył ulicą Zieloną, Piłsudskiego i przez Plac Halicki dotarł po południu do Rynku. Ostateczne i całkowite oczyszczenie miasta z Niemców nastąpiło w nocy z 27 na 28 lipca, ale już bez udziału żołnierzy Armii Krajowej, poprzez zajęcie Kortumowej Góry, gdzie znajdowała się artyleria niemiecka, która od samego początku intensywnie ostrzeliwała miasto, wyrządzając duże szkody. 28 lipca 1944 roku Lwów stał się wolnym miastem, czy tak rzeczywiście się stało?   

Cdn.                                                                                                                                                                                                                                                                         

Wspomnień wysłuchał ;   Eugeniusz Szewczuk

Osoby pragnące wymienić doświadczenia o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. 

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.