Logo

Mój Dziadek i Ojciec byli kułakami…

/ źródło zdjęcia: Cezary Woch

W  nocy 10 lutego 1940 roku do drzwi naszego domu załomotał uzbrojony sawietskij sałdat i ukraiński aktywista. Dali rodzicom tylko chwilę na zabranie najniezbędniejszego dobytku. Pokrzykując na nas, wyprowadzili całą rodzinę do sań stojących tuż przed domem, a kudłaty konik ruszył zwolna wioząc nas w siarczystym mrozie w nieznany i okrutny etap naszego życia. Miałam wtedy 4 lata.  Nazywam się Julianna Domańska z domu Gruszewska i urodziłam się 26.10.1936 roku w Zofiówce w województwie Tarnopolskim na Ukrainie. Mój dziadek pochodził spod Mielca, gdzie tak jak w całej Galicji panowała przysłowiowa „galicyjska bieda”, a ludzie masowo wyjeżdżali „za chlebem”, głównie do Ameryki. Mój dziadek też tam pojechał i przez pięć lat, dzień w dzień, w piątek i świątek ciężko pracował, aby zarobić na powrót i jak byśmy to dzisiaj powiedzieli na „inwestycje”. Nie zamierzał zostawać w Ameryce, chciał tam jedynie zarobić, kupić w Polsce ziemię i gospodarzyć na swoim. 

   Po pięciu latach harówki, około roku 1920 wrócił w rodzinne strony i zaczął rozglądać się za dobrym gospodarstwem. W każdej okolicy ziemia miała swoją cenę i wpadł na pomysł, aby pojechać na Ukrainę i kupić za zarobione pieniądze dokładnie dwa razy więcej gruntu. Jak pomyślał tak zrobił, zabrał całą rodzinę i wyjechali. Tak trafili do Zofiówki gdzie nabyli szmat bardzo dobrej ziemi tak urodzajnej, że nie potrzebowała obornika. Ile to było hektarów tego nie wiem, ale gospodarka była duża, bo pomimo pięciorga dzieci rodzina żyła dostatnio. Dziadek zakupił puste pole i ze wszystkim zaczynał od zera, pobudował niezbędne zabudowania i dom. Gospodarzył dobrze, wszystkiego w domu nie brakowało i tą swoją zapobiegliwość przypłacił życiem. Kiedy kilka lat przed wojną wracał z targu do domu i miał ze sobą sporo pieniędzy, napadły go jakieś bandziory, złupiły i ciężko pobiły. Tego pobicia Dziadek nie przetrzymał i zmarł kilka dni później w szpitalu. W 1938 roku zmarła również moja Babka. Pięcioro rodzeństwa pozakładało własne rodziny i podzieliło ziemię, a było jej na tyle dużo, że każde z nich stało się „kułakiem”. To piętno „kułactwa” było bezpośrednią przyczyną deportowania nas 10 lutego 1940 roku, na odległość około 1500 kilometrów na północny wschód od Moskwy, do Syktywkaru w Republice Komi. Zabierani byli wszyscy Polacy, przede wszystkim tacy jak my ”kułacy”, leśnicy, nauczyciele, księża , inteligencja. Ale był też ukraiński bardzo pracowity i zapobiegliwy szewc, czy bogate żydowskie małżeństwo. Podróż bydlęcymi wagonami w siarczystym mrozie trwała cały miesiąc. W środku wagonu stał piecyk opalany drewnem i wokół niego było trochę ciepła. Nie wiem w jaki sposób zaopatrywano się w opał, ale pociąg często przystawał i był czas na przyniesienie jakiegoś drewna. Spotykani na tych postojach Rosjanie, dawali nam przede wszystkim gorącą wodę tzw. „kipitok” po to, abyśmy mogli się rozgrzać i nie poumierać z wyziębienia. Nic więcej nie pamiętam z tej podróży. Po dotarciu do Syktywkaru, Matka pracowała w tartaku wodnym w którym zatrudnieni byli prawie wszyscy Polacy, a Ojciec wypalał drewno na węgiel drzewny.

/ Wypalanie węgla drzewnego

Matka spławiając potężne kłody drewna często tak jak i inni zesłańcy wpadała do lodowatej wody. Wtedy szybko przybiegała do baraku aby się przebrać, tylko nie było w co… . Ciężka, ponad ludzkie siły praca i głód spowodowały, że zapadła z czasem na gruźlicę, która była jej bezpośrednią przyczyną śmierci w dniu 23.03.1955 roku .Obowiązywał przymus pracy i trudne do wyrobienia narzucone normy. Ciężka praca gwarantowała jednak przynajmniej teoretyczne kartki na chleb który był wyjątkowo marnej jakości, a równocześnie był absolutną podstawą utrzymania. Brak chleba to brak sił do pracy, brak sił do pracy to bark kartek, barak kartek to śmierć! Przedtem groził jeszcze areszt tzw. ciurma, gdzie też trzeba było pracować, ale przy obostrzonym rygorze. Kto dostał się do ciurmy, ten już nie wracał. Trafił tam brat Ojca i nie wrócił. Ojciec szukał go po to, aby chociażby pochować po ludzku, niestety nie znalazł. Nie wiadomo co się z nim stało mówili, że pracujący w lesie pewnie przykryli go gałęziami i razem z nimi spalili. Pamiętam wszechobecny głód, pracujący ciężko ludzie umierali z wycieńczenia, z czterdziestu osób zakwaterowanych w baraku ocalało jedynie kilka. W lecie urozmaiceniem dla nas były parzone pokrzywy które rosły tam w wielkiej obfitości. Jedząc je pocieszaliśmy się, że po powrocie do Polski, będziemy je „krasić” /polewać tłuszczem/. Ludzie dostawali obłędu, przypuszczam, że tak stało się z żydowskim małżeństwem, które nie nawykłe do pracy fizycznej, tej pracy odmawiało. Żydówka zabiła w końcu swojego męża zupełnie nie wiedzieliśmy z jakiej przyczyny. Zgłosiła to do sowieckiej komendantury, ale ci potraktowali to jak jakiś makabryczny żart i Żyd leżał w baraku, aż do rozkładu zwłok.Tak przeżyliśmy cztery lata i jak opowiadał później Ojciec , dzięki interwencji Wandy Wasilewskiej, Polacy zostali przeniesieni głęboko na południe w rejon Woroneża do małej wioski Selekcjonnaja Stancja. Było to około 500 km na południowy-południowy wschód od Moskwy. Całą podróż odbyliśmy „parachodem” co było dla dzieci wielką atrakcją. Tutaj panował zupełnie inny klimat i inne warunki. Polacy pracowali w kołchozie i pomimo obowiązku ciężkiej pracy życie stało się znośniejsze, ponieważ można było oprócz oficjalnego przydziału żywności po prostu skorzystać z tego przy czym się pracowało. Raz były to ogórki, innym razem pomidory czy ziemniaki, a nade wszystko zboże. Ojciec zrobił nawet takie małe żarna na których to ziarno było mielone i była możliwość upieczenia placków, a to było już coś. Robili tak wszyscy, Polacy i Rosjanie po prostu po to aby przeżyć, bo wszystko co wyprodukowaliśmy było wysyłane na potrzeby frontu. Praca była ciężka, na przykład kobiety wnosiły 50 – 60 kilogramowe worki ze zbożem na strych po stromych schodach, wykonywały również inne bardzo ciężkie „męskie” prace, ale innego wyjścia nie było. Ojciec który znał się na ślusarce obsługiwał ogromną młocarnię przy której pracowało około 40 osób. Dodatkowym utrudnieniem był brak bieżącej wody po którą trzeba było jeździć beczką około trzech kilometrów. Jeździł kuzyn, po drodze nieraz za kromkę chleba wodę sprzedał, musiał wracać z powrotem i tak w kółko… . Martwiła się wtedy kierowniczka kołchozowej stołówki, w jaki sposób ugotuje obiad bez wody…W tej wsi spędziliśmy dalsze dwa lata naszej zsyłki. Kiedy stworzone zostały możliwości wyjazdu, Ojciec pojechał do Woroneża, a jechał tam całą noc i załatwił niezbędne dokumenty nie tylko dla nas, ale dla rodziny Żółtobruchów, Kołodziejów i innych. Równo po sześciu latach zsyłki, wyruszyliśmy pierwszym transportem w dniu 10 lutego 1946 roku. Po miesiącu podróży dotarliśmy do Krosna Odrzańskiego gdzie skierowano nas do PUR-u w którym przebywaliśmy następny miesiąc. Przez cały okres pobytu towarzyszyły nam rodziny: Kołodziejów, Żółtobruchów i Rogowskich. W tym czasie kazano nam szukać domów, oczywiście na piechotę. Byliśmy w Gostchorzu, w Radnicy i w Będowie.Radnica była już całkowicie zajęta, a w Będowie było sporo ładnych pustych domów i tam zdecydowaliśmy się zostać. Pamiętam, że z Krosna Odrzańskiego przywiózł nas, to znaczy siedem rodzin na jednym wozie…, Sołtys Będowa Wasilewski. Był to bardzo dobry, uczynny człowiek ale zagorzały komunista. Za niemieckich czasów pracował w Będowie u Niemca , a teraz wziął sporo ziemi i zaczął gospodarować na swoim, długo nie pożył bo zmarł w 1956 roku. W roku 1948 urodziła mi się jeszcze siostra, a ja praktycznie całe życie spędziłam w Będowie, wyszłam tam za mąż, wychowałam syna i córkę. Tak się ułożyły moje losy, że od pewnego czasu mieszkam w Szklarce Radnickiej. Spotykam nieraz moich towarzyszy niedoli z okresu zsyłki z których niektórzy mieszkają zupełnie blisko, nawet w Sycowicach . Wspominam z nimi nieraz okrutne czasy, ale są też tacy, którzy absolutnie nie chcą do tego wracać. Wśród zesłańców których znałam, byli też tacy którzy nigdy nie przyznali się nawet swoim najbliższym do tego, że przeżyli ten koszmar. Były przypadki, że rodziny dowiadywały się dopiero o tym porządkując dokumenty po śmierci zesłańca…. . Wdzięczna jestem losowi, że udało mi się przeżyć i cokolwiek byśmy nie mówili i jak nie narzekali na obecne czasy, nikt z Polaków nie wyobraża sobie dzisiaj jedzenia parzonych pokrzyw, nawet polanych tłuszczem…. .

Od redakcji: p/w materiał pochodzi ze strony: http://sycowice.eu./ , prowadzonej przez pana Cezarego Wocha i udostępniony dzięki jego uprzejmości.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.