Logo

Czerwona pięcioramienna gwiazda na niebie polskich Kresów

Dzisiejsza młodzież już tylko  z historii dowiaduje się o odzyskaniu przez ich kraj pełnej i prawdziwej niepodległości. Jeżeli natomiast trafiają na  wspomnienia sprzed 80 lat są to dla nich opisy z  lamusa. Nie mniej nie tylko warto do nich wracać, ale i trzeba, by nie umknęły z pamięci najmłodszych pokoleń. Żyją jeszcze i są wśród nas  ostatni świadkowie tamtego czasu, a ci co odeszli zostawili po sobie spisane wspomnienia. Wszyscy oni nie mogli zapomnieć czasu kiedy cały świat zapomniał o Polsce i Kresach Wschodnich. Jak w kamieniu wryły się w ich pamięć dni i obrazy z września 1939 roku, oraz to wszystko co potem się wydarzyło. Dla nich i dla wielu tysięcy Polaków z Kresów świat się zawalił nie tyle 1 co po 17 września.

To, że przez pół wieku nie uczono w naszych szkołach o zdradzieckiej napaści Sowietów na nasz kraj, wmawiając nam ,że to była bratnia pomoc, to nic dziwnego, taka władza , takie czasy. Ale i ostatnio  wrzesień bardziej nagłaśniany jest jako napaść Niemców Hitlerowskich na Polskę, wspominając tylko półgębkiem o „Czerwonej Inwazji”. Stosunkowo łatwo nasze państwo pogodziło się z utratą Kresów II RP, może właśnie dlatego zapomina się o  ostatnim rozdziale tragicznej historii tych ziem. Kresowianie jednak nie pozwalają na tak daleko idąca amnezję historyczną i  starają się ocalić od zapomnienia zarówno czas jak i ludzi z nim związanych. Poniżej wspomnienia świadków, którzy nie są w stanie zapomnieć tego co ich spotkało w 1939 r.

Bolesław Szpryngiel: Napad Niemiec hitlerowskich na Polskę w dniu 1 września 1939 roku na Rudni przyjęto w miarę spokojnie. Ludzie wierzyli, że przy pomocy sojuszników z Zachodu: Francji i Anglii, szybko pokonamy Niemców. Jednak w miarę rozwoju sytuacji i przesuwania się działań wojennych na wschód, a także daremnego oczekiwania na pomoc aliantów - nadzieja na zwycięstwo malała. Gdy przez Rudnię zaczęły przewalać się ogromnie gromady cywilnych uciekinierów: samochodami, zaprzęgami konnymi, rowerami, wreszcie pieszo - powiało prawdziwą grozą .

Tłumy te oraz cofające się drobne oddziały wojska dążyły na północ przez Kołki i Maniewicze. Mówiono, że uciekają przed Niemcami w pińskie błota, gdzie bezpiecznie będą oczekiwać końca wojny. Z radia w szkole ludzie dowiadywali się o sytuacji na froncie. Niestety, wieści nie były pomyślne, ale życie codzienne musiało toczyć się dalej i nawet w stanie wojennym wymagało pracy i porządku. Ludzie pracowali więc jak zwykle w polu - zaczął się bowiem okres jesiennych prac: kopanie ziemniaków, orki i siania zbóż ozimych. Dzieci, jak zwykle, poszły do szkół, kupcy w Kołkach otwarli sklepy. Pozory normalności ...  W niedzielę 17 września 1939 roku nad Rudnią zawarczał samolot. Nie był to jednak polski samolot. To był dwupłatowiec z czerwonymi pięcioramiennymi gwiazdami na skrzydłach. Krążył na niewielkiej wysokości rozrzucając białe kartki papieru. Pozbierane przez dzieci - okazały się sowieckimi ulotkami, w których nieudolną polszczyzną zawiadamiano ludność o wkroczeniu na wschodnie ziemie polskie Armii Czerwonej w celu wyzwolenia robotników i chłopów Zachodniej Ukrainy i Białorusi od ucisku polskich panów. W ulotce nawoływano do bicia panów i oficerów, rozbrajania żołnierzy polskich i poddawania Armii Czerwonej, a także do nieposłuszeństwa wobec polskich władz. Lekcje w szkołach zostały zawieszone do odwołania. W Kołkach policja polska znikła, urzędy gminne zostały zamknięte. Ludność rusińska - Ukraińcy oczekiwali na wejście Sowietów z radością i nadzieją , że oto przy ich pomocy powstanie wreszcie wymarzona Samostijna Ukraina. Ludność polska przygotowywała się na najgorsze co, niestety, wkrótce się spełniło. Nadzieje Ukraińców rychło się rozwiały: żadnych rojeń o samostijności. Będzie Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka (USRR) i koniec. Obawy ludności polskiej okazały się realne. Okupant sowiecki zaczął rządy twardą ręką wg ustalonych już w ZSRR stalinowskich metod. Przede wszystkim zorganizował w dniu 2 grudnia 1939 roku referendum /tzw. głosowanie/, na którym /oczywiście!/ 99,98 % mieszkańców Zachodniej Ukrainy opowiedziało się za włączeniem jej do istniejącej Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Taki był wynik głosowania przy 100 procentowej frekwencji! W ten oto sposób wszyscy mieszkańcy zajętych przez Armię Czerwoną ziem polskich stali się, bez względu na narodowość - obywatelami ZSRR. Następnym ważnym aktem władz sowieckich było przesiedlenie wrogów Związku Radzieckiego w głąb ZSRR. Do wrogów zaliczano wszystkich niemal urzędników państwowych /nawet woźnych i gajowych/, policjantów, oficerów i podoficerów zawodowych i rezerwy, osadników wojskowych, a nawet potomków polskich zesłańców na Sybir, którzy po I wojnie światowej powrócili do Polski. W Rudni w przysiółku Perejma właśnie osiedliło się kilka takich rodzin sybiraków m.in. Tołstikowie, Wasilewscy, Augucewiczowie, Jałowieccy. Ich to w lutym 1940 roku, w okresie tęgich mrozów, wywieziono na białe niedźwiedzie - jak wówczas określano miejsca zsyłki. Dla rudeńskich sybiraków miejscem zesłania były tajgi w okolicy Archangielska, gdzie pracowali na tzw. lesopowale t.j. przy wyrębie lasów za głodowe przydziały nędznej żywności, bez żadnej nadziei na odmianę losu. Niewielu z tych zesłańców lesorubów doczekało końca wojny i powrotu do Polski ... Kolejną decyzją władz sowieckich było wymierzenie dla każdego nowego obywatela USRR obowiązkowych dostaw produktów rolnych i świadczeń w robociźnie. Każdy posiadacz gospodarstwa rolnego został zobowiązany do odsprzedaży w punktach skupu określonej ilości zbóż, trzody chlewnej, bydła i mleka. Ceny dostarczonych produktów były urzędowe czyli prawie symboliczne. Nałożono także obowiązek pracy na rzecz organizacji i instytucji państwowych. Posiadacze koni lub wołów musieli przepracować określoną ilość godzin przy wywózce drewna z lasów, budowie lotniska wojskowego w Kołkach, naprawie dróg i.t.p. Ci, którzy nie posiadali tzw. sprzężaju - mieli wyznaczoną ilość godzin pracy /trudodni/ z piłą, siekierą lub łopatą. Nie wywiązywanie się z nałożonych obowiązków automatycznie kwalifikowało do kategorii wragow Sowieckogo Sojuza, a co to oznaczało każdy już wiedział - łagry, a w najlepszym przypadku - wywózka na Sybir.  Już wiosną 1940 roku rozpoczęto przyśpieszoną kolektywizację wsi. Najszybciej kolektywizowano zwarte wsie, co dotyczyło głównie ludności ukraińskiej. Można sobie wyobrazić nienawiść dość zamożnego chłopstwa ukraińskiego do tych bolszewickich porządków! Z dnia na dzień zmieniali się z tzw. kułaków czyli wiejskich bogaczy , w uprzywilejowanych biedniaków, na których opierały się władze sowieckie. Rudnię trudno było skolektywizować bez inwestycji. Brak było niezbędnej, nawet skromnej bazy: budynków nadających się na obory, chlewy, stajnie, stodoły czy inne budynki gospodarcze. W tych okolicznościach mieszkańcy Rudni byli w trochę lepszej sytuacji, niż sąsiednie wsie ukraińskie: Sitnica, Starosiele czy Buhaje. Jak gospodarowano w tych kołhospach (to z ukraińskiego skrót nazwy takiego gospodarstwa kołektywnoho hospodarstwa) - wiadomo, jak na nieswoim. (1)

Początek końca  Kresów Wschodnich

Tak zatytułował swoje opracowanie  Adam Peretiatkowicz pisząc miedzy innymi: Data 17 września 1939 roku na zawsze pozostaną w historii jako początek końca  Kresów Wschodnich. „Decyzję dokonania IV Rozbioru Polski podpisali II w przededniu wojny Stalin z Hitlerem. Fakt ten zakamuflowali pod nazwą „pakt o nieagresji". 1 września 1939 roku. Niemcy uderzają na Polskę, 17 września 1939 roku wojska sowieckie wkraczają w nasze granice. Agresję tę natychmiast wykorzystują ukraińscy rezuni, 19 września wymordowują w Młynku na Wołyniu około 200 Polaków, głównie emerytów górniczych ze Śląska, którzy mają tam swój dom „spokojnej starości". W tych też dniach w kolonii Pieńki topią około 100 Polaków w dołach po torfie. Sowieci mając w pamięci klęskę poniesioną w 1920 roku, pałają żądzą rewanżu, na skutki tego nie musieliśmy czekać zbyt długo:

- aresztowania i wywózki niemal całej polskiej inteligencji z Kresów (na Wołyniu około 10 tysięcy osób),

- internowanie kilkudziesięciu tysięcy polskich oficerów, policjantów i innych funkcjonariuszy państwowych i ich wymordowanie na wiosnę 1940 roku (Katyń, Charków, Miednoje...),

- cztery masowe deportacje polskich obywateli w latach 1940 i 1941 , w rezultacie których około 1,2 miliona osób znalazło się na Syberii i w Kazachstanie (w odniesieniu do Wołynia niemal co czwarty Polak został deportowany). Śmiertelność wśród deportowanych była zastraszająca; według polskiej ambasady w Moskwie dochodziła do 20%,

- nasilenie wrogiej antypolskiej propagandy wśród Żydów, Rusinów, Ukraińców zamieszkujących Kresy,

- restrykcje w stosunku do Polaków, jak np. branka roczników 1917 -1919 do strojbatalionów (na Wołyniu około 9200 mężczyzn).

Takie były skutki pierwszej półtora-letniej okupacji Kresów przez wojska sowieckie. (2)

Stefan Kryński:  Nie wiedzieliśmy, że słoneczny poranek 17 września 1939 r. przynosi Polsce nowy rozbiór, nowy dramat rozdarcia kraju przez dwóch zaborców, nową niewolę. Szliśmy z wiarą, że idziemy, by służyć Polsce, a tymczasem bez sensu pętaliśmy się po Polesiu i szukaliśmy niepotrzebnych wysiłków i przygód. (...)  Do Kowla było jeszcze 30 km. Niektórzy mieli poza sobą 36 godzin marszu, reszta 24, czekała całą noc bezsenna trzeba iść naprzód, by z gromadą nie stracić kontaktu. Przed Niesuchojeżami zabiegli nam drogę trzej wojskowi: dwóch oficerów i sierżant. Od rana oblegało ich na plebanii 120 dywersantów. Przysłali im kilkugodzinne "ultimatum. Teraz na wieść o zbliżaniu się "wojska" ukryli się, ale lada moment mogą zaatakować. Mieli ręczne granaty i karabiny. Wjechaliśmy do wioski, czy też miasteczka i zatrzymaliśmy się. Mały patrol ruszył na rozpoznanie. Około północy rozległa się salwa karabinów. Dwóch ludzi krzyknęło: jednego raniono w klatkę piersiową, drugiego w dłoń. Zrobiłem i natychmiast opatrunek. Klatka piersiowa została przestrzelona po lewej stronie. Wlot z przodu, około przedniej linii pachowej, wylot był w kącie łopatki. Ręka drugiego była dwukrotnie przestrzelona: w śródręczu i nadgarstku. Kość śródręcza sterczała w ranie, krwotoku nie było. Opatrunki z braku materiału założyłem prowizorycznie. Załadowałem rannych do karetki i odesłałem do szpitala kowelskiego. Na ogień napastników odpowiedziano karabinami i granatami. Po tym zapanowała cisza. Ruszyliśmy naprzód. O szóstej rano, 20 września wjeżdżaliśmy do Kowla. Tuż pod Kowlem natknąłem się na rozbity szpital polowy. Leżały stosy leków, opatrunków, poniszczonych przyrządów. Setki złotych walały się na drodze. Zabrałem dużo salolu, Dovera, piramidonu, morfinę i kamforę.

Resztę leków rozdałem uciekinierom objaśniając do czego służą. Zbyteczną morfinę potłukłem , by nie dostała się w niepowołane ręce. W Kowlu panował niesamowity bałagan. Ogromne masy wojska stłoczone w koszarach, oficerowie latający bez celu i sensu w najwyższym stopniu podnieceni, tabory, konie, broń, ogólna panika. Przyczyną było zbliżanie się wojsk rosyjskich, W nocy z 19 na 20 września przednie straże sowieckie zjawiły się w okolicach miasta. Podobno prowadzono rokowania o oddaniu miasta, a armia polska wycofywała się w kierunku Włodzimierza. Po obozie rozeszła się pogłoska, że rzekomo gen. Olbrycht uzyskał zgodę Rosjan na wycofanie się Polaków na Węgry. Uważano wiadomość za pewną. Fałszywa wieść zaważyła gruntownie na mych planach. Już w Kamieniu zdecydowałem się ma przedostanie się do Węgier. W Kopalu chciałem pozbyć się munduru i w przebraniu z naszym wózkiem i junakami iść na południe Polski. Wobec rzekomej ugody z Sowietami nie było sensu samemu wybierać się w ryzykowną podróż, lecz lepiej przejść z całą armią. Popełniłem błąd nie do darowania, trzeba było doczepić się do jakiejkolwiek formacji, gdyż puste żołądki natarczywie dopominały się o swe prawa. Zacząłem szukać szpitala. Ubiegłego dnia, gdy w garnizonie koszyrskim zapytałem o szefa sanitarnego, popatrzono na mnie, jak na wariata, a jeden z oficerów wybuchnął śmiechem. W Kowlu przekonałem się, że pytanie moje istotnie wyglądało naiwnie, wśród tłumów żołnierzy plątały się siostry, podchorążowie ze szkoły zawodowej C.W.San., lekarze, poszukując jak ja, władz sanitarnych. Nagle spostrzegłem plutonowych Niemyjskiego i Królika. Była to kompania gospodarcza C.W.San. z kpt. Nowakiem. Zaraz dopisano mnie do składu kompanii jako podchorążego sanitarnego bez przydziału. Gorzej jednak było z junakami. Nikt o nich nie dbał i nie chciał przyjąć. Dużo plątało się żołnierzy bez formacji, o których nie troszczono się, choćby zdychali z głodu. Pełne wozy jedzenia, a obok ludzie wynędzniali, głodni, obdarci. Jedynie dzięki wielkiej karności żołnierzy w armii polskiej nie doszło w Kowlu do rabunku. Mimo rozprzężenia w kadrze oficerskiej młodsze części naszej armii trzymały się dobrze i możne byłoby jeszcze masy żołnierskie zużytkować w polu. Dalsze dnie zerkały i z nich więzy dyscypliny. W Werbie regularny żołnierz stał się już opryszkiem. Musiałem rad nierad podzielić się swą racją chleba, dość dużą trzeba przyznać, z junakami. Również ofiarowałem im kilka papierosów, które w tych dniach były cenniejsze nawet niż chleb. Wpakowaliśmy się z naszym wózkiem do taborów C.W.San, i czekaliśmy na jazdę do Budapesztu. Nad miastem krążyły bombowce sowieckie, rozrzucające ulotki. Na dworcu widać było pociągi idące do Brześcia i Lublina, które zabierały tłumy uciekinierów. Kowel w czasie wojny wrześniowej stał się rendez-vous pół Polski. Jeśli kogoś zapytało się, gdzie spędzał czas wojny, bardzo czysto wymieniał Kowel. Choć przez parę godzin musiał tam bawić. Teraz na wieść o pochodzie Czerwonej Armii wszyscy rzucili się bezładnie do ucieczki na zachód. Pamiętano rok 1917 i 1920, czerezwyczajkę i na wpół dzikie hordy azjatów, więc nie myśląc o niczym, pchali się ludziska do wagonów, sądząc, że unikną przeznaczenia. Plotkowano, że Brześć i Lublin są w polskich rękach pod władzą gen. Kleberga. Równie ci się oszukali, którzy w tym dniu jechali do gen. Kleberga, jak i my rojąc o Budapeszcie. Część junaków postanowiła skorzystać ze sposobności i popędzała na dworzec. Odszedł Kaźmierczak, Sniadowski, Węgrzynowski i Dardas. W gruncie rzeczy ucieszyłem się, że na moją porcję i wózek przypada mniej osób. Tchorek na przemian z Kalinowskim mieli powozić, ja z Włodarskim paradowaliśmy na siedzeniu tylnym. Tabory powolutku opuszczały Kowel. Około południa wojska rosyjskie znalazły się na rogatkach miasta, pociągi odeszły. Nakazano pośpiech. Zaczęło się potworne widowisko: setki wozów rzuciło się naprzód, pędząc i najeżdżając się nawzajem. Na próżno oficerowie usiłowali opanować sytuację. Rozkazy ginęły wśród krzyków, rżenia koni, tętentu kopyt, hałasu motorów, stukotu kół. Wydawało mi się, ze wpadłem w wir, w którym kotłuje się tysiące ludzi, zwierząt, wozów i maszyn. Na próżno staraliśmy się utrzymać z C.W.San. Dwie olbrzymie platformy zniszczyły nam wóz. Koń i my cudem wyszliśmy z życiem. Byliśmy sami z bagażem na środku rozszalałej rzeki. Nie wiedzieliśmy, co robić. Hałas odbierał nam zdolność myślenia. Z Kowla było słychać wystrzały armatnie: wojska rosyjskie zajęły miasto. Na ratuszu powiewała czerwona chorągiew. Tu tłum zdezorganizowanych taborów, tam już oni. Na domach przedmieścia też czerwone szmaty. Żydzi roześmiani gromadzili się z boku. Trzymali czerwone kwiaty. Spluwali ostentacyjnie na nasz widok. Lekceważące śmiechy. Jeden taszczył chleb i sól. Boże ! i na to musiałem spokojnie patrzeć. żądza zemsty. Co robić?! Piechotą nie mam sił iść. Doganiamy C.W.San. Wozy zapchane. Wsadzam na jeden Kalinowskiego i Tchorka. Włodarski gdzieś znikł. Znalazł jakiś wóz i jedzie nim. Ja wskoczyłem na wóz z 10 dywizji piechoty. Woźnica grzeczny pozwolił jechać. C. W.San. blisko. Odetchnąłem spokojniej. Jedziemy dalej. Grupy żołnierzy idą znużone do Kowla. Obiad. Skąpy. Wystarałem się zupy dla chłopców. Jedziemy dalej. Nagle usłyszałem, że ktoś woła: Tadzio Gorzkowski. Przesiadłem się na jego wóz i dowiedziałem się, że jest lekarzem 10 dywizji. Cofali się bezładnie od Łodzi przez Garwolin. Sprowadziłem junaków i oddałem Włodarskiego pod opiekę wujaszka. Tadzio obiecał się nami zająć i słowa swego dotrzymał. Co mógł, to starał się nam zrobić. W nocy przybyliśmy do Turzyska i tu zatrzymaliśmy się na nocleg. W Turzysku przyszło załamanie psychiczne. Straciłem całą energię. Zmęczenie, brak jedzenia, przejścia moralne, napięcie nerwów przez ostatnie dnie i możność niemyślenia, które zrzuciłem na Tadka, spowodowało, że znalazłem się w półśnie, zajęty jedynie zagadnieniem jedzenia. Łaziłem po polach i ogrodach, wyrywając marchew i ogórki, żebrałem po kuchniach żołnierskich o łyżkę strawy C.W.San. odjechał, a Tadzio nie mógł łatwo zdobyć żywności dla 5 ludzi. Przeszedłem wtedy tyle upokorzeń, że wstyd mi aż o nich myśleć. Podoficerowie żywnościowi igrali z naszymi nerwami, szykany na każdym kroku. Dużo "dodatków" dostawało się z zupą. W drugim dniu pobytu w Turzysku dowiedzieliśmy się, że wydają chleb w piekarni dla bezdomnych" żołnierzy. Miałem już nowych trzech junaków. Poszedłem. Zameldowałem się  jako podoficer JHP z drużyną V 43-ciej Samodzielnej Kompanii. Osób podałem liczbę dwanaście. Otrzymałem 12 porcji chleba więcej niż szczupłych. Pod oknami piekarni stał ogon steranych głodem i drogą żołnierzy. Małe racje - ćwierć kilograma na głowę w budziły w nich oburzenie. Padały obraźliwe słowa pod adresem oficerów. Groźby. Sytuacja stawała się poważna. Słychać było głosy: " strzelaj do s...synów i sami bierzmy chleb", "żony ich żrą konserwy, a my chleba nie mamy", "sprzedali nas", "złodzieje", "precz z oficerami". Postawa tłumu z każdą chwilą stawała się groźniejsza. Bałem się, że mi chleb zabiorą. Wymknąłem się chyłkiem unosząc z junakiem zdobycz pod płaszczem. Chleb zjedliśmy. Był znośny. Piernik w porównaniu z tym, który mieliśmy żreć w Werble. Jedliśmy nie dopieczony chleb i surowizny brudnymi łapami, a w wojsku szalała czerwonka. Jakoś Bóg nas strzegł. Zupy, choć cholerne, za przeproszeniem, lury zmiataliśmy z wielkim apetytem. To najważniejsze, że były gorące, bo zimne noce zaczynały się dawać we znaki. Szczególnie z 21 na 22 września myślałem, że skostnieję. Wałęsałem się do trzeciej rano, po tym wpakowałem się na godzinę do jakiejś budy i przespałem się nieco. Staliśmy w rzeźni miejskiej i halach targowych. Panował niesamowity brud. Wychodek przeznaczony dla personelu rzeźni przedstawiał koszmarny widok. Żołnierze licznie chorujący na czerwonkę zanieczyszczali teren. W dniu 21 września dowiedziałem się prawdy: tanki sowieckie otoczyły nas, o Węgrzech nie ma co marzyć, jesteśmy w niewoli, w Werbie pod Włodzimierzem rozbrajają armię, a co po tym - nie wiadomo. Na wieść o tym utopiłem swą broń w studni. Nie mogłem nic innego uczynić. Przynajmniej broni im nie oddałem. Wiadomość o niewoli przyjąłem obojętnie. Silne ciosy moralne wymierzone poprzednio, brak złudzeń, co do zalet naszej rozpadającej się armii, o której miałem tak wielkie mniemanie, głód, chłód stępiły moją wrażliwość na nowe wstrząsy. Jedynie obóz w Werble zrobił jeszcze na mnie wrażenie w tej "kalwarii". Nie zastanawiałem się nawet nad skutkami niewoli. Można powiedzieć, że nie zdawałem sobie sprawy ani teraz, ani we Włodzimierzu, ani w chwili ucieczki w Kiwercach. Po czasie wydaję się sobie jako człowiek niezbyt przytomny, kierujący się wyłącznie zwierzęcym instynktem. Moje posunięcia były nie wynikiem myślowego procesu, ale odruchem obronnym. W czasie swego pobytu w Turzysku widziałem się ze swą komendą z JHP. Jechał Chciuk, dwaj dygnitarze z Warszawy, Zieliński, Sobczak, Sonnenberg, i paru junaków. Szlify mieli zdarte przez Ukraińców. Z łap bandyckich uwolniły ich sowieckie wojska. Kazano im dołączyć się do armii w Kowlu. Poza nimi spotkałem dwóch, kolegów z Poznania: Wawrzyniaka i Urbana. Pierwszego jako zwykłego szeregowca - ochotnika, drugiego - jako porucznika. Na drugi dzień chwilę rozmawiałem z Wojtkiem Gadomskim. Szukał Heli w Warszawie i nie znalazł. Wstąpił do wojska i jechał z Warszawy z brygadą kawalerii. Wreszcie ostatnim napotkanym znajomym był sierżant Dyrkacz, szef X drużyny w naszej kompanii w Podchorążówce. W okresie mego pobytu w Szkole Podchorążych, a zwłaszcza w czasie stażu na urazówce; obdarzał mnie wielką sympatią i bardzo lubił ze mną rozmawiać. Ogromnie się ucieszył na mój widok. Podczas rozmowy wciąż biadał "Co to się stało, panie Kryński, co to się stało?! Trzecia wojna w moim życiu i nic podobnego nie widziałem! Co to się stało?!" Uciekał po całej Polsce ze szpitalem polowym, który w ogóle się nie rozwinął. Siedział teraz bezradnie na wózku. Nic w nim nie zostało z szybko biegającego podoficera, który budził nas rano w czasie pobudki. "Nie nauczyliście nas na ćwiczeniach bojowych porządnie uciekać, mówiłem mu, a przydałoby się teraz". Biednemu Włodziowi w głowie się nie mieściło, że "dziarska" armia zostanie tak rozbita i będzie uciekać w popłochu. Podobno za nami jechał kpt. Zaleski, nasz dowódca I Kompanii. Tak gloryfikował wojsko, jego karność, spójność, wartość moralną. Teraz z bólem serca zapewne patrzył i myślał w pustce swych słów na wykładzie. Członki, sprawiały się źle, bo głowa nie dopisała. Dnia 22 września przybyliśmy do Werby, miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od Włodzimierza Wołyńskiego. Do wsi samej właściwie nas nie wpuszczono, kazano pod gołym niebem oczekiwać na dalsze rozkazy. Przestrzegano, że otaczają nas artyleria i tanki sowieckie. Najmniejszy odruch "nielojalności" mógł spowodować masakrę oddziałów zamkniętych w Werbie. Noc była zimniejsza, niż poprzednie, w dzień padał deszczyk, na dworze mgła i wilgoć. O leżeniu na wozie nie myślałem. Szukałem ogniska, by ogrzać zziębnięte członki. Przy jednym uprzejmi żołnierze zrobili mi miejsce, dali odrobinę słomy, bym nie siedział na mokrej ziemi. Tej nocy przydała się moja medycyna. Miałem sporo bandaży, maść borną, nieco opatrunków ze skrzynki Tadzia i, już w Turzysku, zrobiłem parę opatrunków na okaleczone i otarte nogi. Jeden z żołnierzy mówił mi, że jestem trzydziestym z rzędu lekarzem, którego prosił o pomoc. Inni nie chcieli czy też nie mogli mu opatrzyć okaleczonych nóg. Tu w Werbie, gdy dowiedzieli się, żem lekarz i mogę pobandażować im nogi, zaraz zaczęli się zgłaszać do mnie Przez wdzięczność kopali mi kartofle i piekli w ognisku. Całą noc wsuwałem pieczone ziemniaki, sycąc dokuczliwy głód. Nikt nie spał, rozmawialiśmy o katastrofie. Skarżyli się ma dowódców armii i wyższych oficerów, którzy porzucili formacje i wiali z rodzinami na wschód. Wymieniali również dzielnych i bohaterskich, lecz twierdzili, że to wyjątki. Oskarżenie ich nie miało cech brutalnych i rewolucyjnych, słów nienawiści do Polski nie wyrzucali ssij z siebie z jadem, jak to słyszeliśmy później w wagonie. Czuło się w nich ogrom żalu za zmarnowane bez celu i sensu siły, za zawiedzione nadzieje, żalu, że ich oszukano, mamiono. Nie szło o głód i poniżenie, ale o bezcelowość cierpienia, Noc przy ognisku w Werbie - noc smutku, buntu i żalu ustąpiła dniu, w którym obóz przemienił się w jaskinię zbójców. Stanęła przede mną wizja scen z Nieboskiej Komedii. Od rana 23 września w obozie w terbie czuć było wzmagający się stan rozprzężenia. Bezładny odwrót, głód, zimne noce, widok zapchanych wozów oficerskich wiozących ich rodziny demoralizowały żołnierza coraz bardziej z każdą chwilą. Niektórzy z oficerów wpadli na kapitalny pomysł sprzedawania państwowych sucharów. Zarobili nieźle. Okoliczni chłopi sprzedawali chleb za koce, mydło, a nawet wozy z końmi i siodła. Nikt niczym się nie krępował. Strzelano w górę "na wiwat", rzucano dla figlów granatami. Od czasu do czasu krążyły nad nami sowieckie samoloty. Moskale obawiali się buntu nierozbrojonej jeszcze armii. Sytuacja stawała się denerwująca. Baliśmy się, by sprowokowani głupimi zaczepkami bolszewicy nie otworzyli ognia artyleryjskiego i lotniczego. Głód stawał się nie do zniesienia, gdyż kuchnie polowe już nie gotowały. Kupiony za drogie pieniądze chleb z kartofli był na wpół surowy z domieszką gliny, słomy itp. Wymieniliśmy u jednego chłopa zapasy mydła na biały bochenek chleba. Około południa zaczęły się potworne sceny rabunku taborów. Pozwolono kraść. Tłumy rozjuszonego głodem żołdactwa rzuciły się na tabory. Nie rozbierano zapasów, lecz je rozrywano. Nikt nie patrzył na drugiego, lecz brał. Inni rzucali się na zdobywcę skarbów i wydzierali mu je. Miałem wrażenie, że znalazłem się wśród pierwotnej dziczy. Wykrzywione twarze, dzikie wrzaski, bijatyki robiły potworne widowisko. Około godziny czwartej po południu nadjechały rodziny oficerskie, a z nimi stary, emerytowany generał. Prowadzący ich kapitan rozpoczął z innym oficerem kłótnię, kto pierwszy ma jechać. Żołnierze zrobili z nich przedstawienie, podrażniając ich obu jak w cyrku. Padały soczyste uwagi pod adresem rodzin spokojnie spoczywających w wozach z konserwami w rękach. Powoli postawa żołnierzy stawała się agresywna, padały słowa propozycji dobrania się do wozów oficerskich. Obaj oficerowie spostrzegli powagę sytuacji i szybko pogodziwszy się, puścili wozy naprzód. W godzinę później za Werbą władze rosyjskie rozbroiły oddziały, z którymi jechałem. Kazano wysiadać z wozów, zabrać rzeczy i iść czwórkami do Włodzimierza. Muszę przyznać, że zachowywali się uprzejmie. Pasów nie zabierano, rewizję przeprowadzano delikatnie, bez śladu brutalności. Moje pierwsze wrażenie wytworzyło raczej korzystną opinię o wojsku sowieckim. Później zmieniłem zdanie, ale mniejsza z tym. Szedłem, jako podchorąży, z podoficerami, a na stacji, mimo sprzeciwów Tadzia, przyłączyliśmy się do żołnierzy. Uważałem, że w kraju, gdzie rządziły rady robotników, chłopów i żołnierzy, bezpieczniej będzie przebywać z prostymi żołnierzami. Stłoczono nas po 40 osób. Noc przeszła koszmarnie. Brak jakiegokolwiek kubła i niemożność wyjścia z wagonu powodowało, że ludzie załatwiali się na miejscu, którym stali. Kilku było chorych na czerwonkę. Panował niesamowity zaduch. Mieszał się smród niemytych od wielu dni ciał i odchodów. Żołnierze, robotnicy z Łodzi, częściowo komuniści, klęli Polskę, drwili z ojczyzny i religii. Nic świętego nie było dla tej hołoty. We Włodzimierzu powiedziano nam że w Kowlu można wysiąść i każdy będzie mógł iść do domu. Tymczasem pociąg szybko minął Kowel i począł jechać w stronę Równego. Żołnierzom nie podobała się jazda na wschód i na przystankach spokojnie wysiadali i wiali przed siebie. Komendant pociągu nie uważał, żołnierzy nie pilnowano. Postanowiliśmy z Tadkiem i Januszem Włodarskim wysiąść w Kiwercach i pójść do brata Tadka, inż. Stanisława Gorzkowskiego, inspektora lasów państwowych na Wołyniu. Reszta junaków miała jechać do Równego i czekać na nas, by razem postanowić, co dalej czynić. Nie docenialiśmy powagi naszej sytuacji, jechaliśmy nie na wycieczkę, lecz do niewoli do Rosji. Spokojnie wysiedliśmy w Kiwercach, pożegnaliśmy towarzyszy do następnego dnia i po odjeździe pociągu poszliśmy do inż. Gorzkowskiego. Na drugi dzień pociągi szły zaplombowane, w miastach robiono obławy zbiegów. Nieliczni, na szczęście, z naszego transportu znaleźli się w obozie w Szepietówce. Sobczak w czasie spotkania w Brześciu mówił mi, że Kalinowski spotkał w Równym Chciuka i razem zwiali do Lwowa. Na drugi dzień byliśmy już cywilami. Nasza wojskowa kariera skończyła się.  (...)  Czy jednak dziś ktoś zrozumie rozpacz dwudziestopięcioletniego podchorążaka tułającego się po kraju, nie mogącego pomóc swej ginącej ojczyźnie, patrzącego na ruinę swoich ideałów. Dziś ojczyzna - to pusty dźwięk, to frazes z książki, a dla nas w tamtych dniach, to było coś wielkiego i bardzo drogiego, coś, co nam zabrano  sponiewierano, coś, dla czego się ginęło na polu walki i dla czego niektórzy w chwili jej upadku a rozpaczy odbierali sobie życie. Może dzisiejsi młodzi ludzie rozumieją, co to jest tragedia osobista, lecz nie są w stanie pojąc, czym może być uczestnictwo w tragedii narodu. (3)

17  września wszystko się zawaliło

Tak zatytułowałem artykuł w którym zaprezentowałem wspomnienia kilku świadków  z Kresów Wschodnich, tamtego czasu, określanego pierwszą okupacją sowiecką. Tadeusz Olszański: siedemnasty września w Stanisławowie: „Dziś już wiem dokładnie, że to 17 września wszystko się zawaliło i skończyła się polska niepodległość, a do Stanisławowa w trzy dni później wkroczyła Armia Czerwona. W szarych, wystrzępionych u dołu szynelach do samej ziemi, z bagnetami na sztyk na długich karabinach i z dziwnymi, szmacianymi woreczkami zawiązywanymi na sznurek zamiast wojskowych tornistrów na plecach. Szli godzinami od strony Majzli, przez wiadukt kolejowy, a potem Sapieżyńską przez miasto i ciągnął się za nimi zupełnie obcy, smrodliwy zapach mi to dziegciu, ni kału. (...)

Tadeusz Kaźmierczak -Rocznik 1932 Wspomina: (...)Zapamiętałem też wkroczenie sowietów do Borszczowa 17 września 1939 r.. Z przodu jechał jeden czołg z czerwoną flagą, a za nim szła piechota. Jechały konne „taczanki“ z armatkami i karabinami maszynowymi. Piechurzy szli z karabinami gotowymi do strzału; karabiny nosili często na sznurkach. Na głowie mieli czapki spiczaste z dużymi czerwonymi gwiazdami –„budionowki“ (mówiliśmy, że ten szpic na czapce służy do rozrodu wszy). Z tyłu za nimi jechały zwykłe wozy. Nasi żołnierze stojący w koszarach borszczowskich daliby im radę, ale otrzymali rozkaz: „Nie strzelać“. (...)Ostatni raz mojego ojca widziałem 2 września 1939 roku, kiedy jako komendant Policji Państwowej pożegnał się z nami w Horożance. (..zamordowany 18. 10. 1940 r. oraz „pochowany” we wspólnym dole z innymi w Bykowni .)

Marian Mongiało: pochodzi z Roubiszek na Nowogródczyźnie. W 1938 r. miał 21 lat. Wtedy został powołany do 7 Batalionu Pancernego w Grodnie. Był szeregowcem, mechanikiem i kierowcą czołgu. (...)Wybuchu wojny Marian Mongiało się spodziewał, ale atak Armii Czerwonej 17 września 1939 r. był zaskoczeniem. - Ten dzień zastał mnie w Warszawie, gdzie dotarłem ze swoim batalionem, by bronić stolicy - wspomina. - Gdy dowiedziałem się o agresji naszego sąsiada, bardzo niepokoiłem się losem rodziny, która została w Roubiszkach. Myślałem tylko o jednym, aby najszybciej jak to możliwe znaleźć się w rodzinnych stronach. 28 września Warszawa skapitulowała. (...)

Albert Szczesiula: Urodziłem się w 1931 r. na białostocczyźnie niedaleko Sokółki, w rodzinie średnio zamożnej. (....) Tata był sołtysem i należał do Związku Strzeleckiego. 17 października zjawili się żołnierze NKWD, by przewieźć go do Sokółki „na przesłuchanie”. Nie było go w domu. Mama wysłała wiadomość by uciekał. On jednak nie widział podstaw by się ukrywać i wrócił. Twierdzili, że potrwa to kilkanaście minut. Uwierzył zapewnieniom i zapłacił życiem. (...)

Jan Stanisław Tumiłowicz: W połowie sierpnia 1939, tato otrzymał kartę mobilizacyjną na wojnę z Niemcami (należał do KOP, był plutonowym).(...)  . Rodzice aresztowani przez władze sowieckie zginęli, majątek rozgrabiono, a myśmy z siostrą uciekli. Ja cudem  ocalałem, ukrywałem się w studni koło naszego majątku przez ponad 6 miesięcy. (...)17 września obudził mnie około południa chrzęst żelastwa, wystrzały, krzyki i rżenie koni. Zerwałem się z łóżka, starsi z rodziny już stali przy oknie za firankami. Wcisnąłem się pod łokciami. Całą szerokością naszej ulicy szło wojsko sowieckie. Na czele oddziałów jechał konno dowódca. Nagle cofnęli się wszyscy. „Boże od nas" - krzyknęła babcia. Rzeczywiście, na koniu podjechał dowódca pod nasz płot i zniszczył szablą 6 czy 7 garnków wiszących na płocie - do dziś nie wiem dlaczego. Rozległy się strzały - strzelano do polskich żołnierzy, którzy nie zdążyli podnieść rąk w górę. Padli zabici. .(…) NKWD zamknęło kościół... śpiewamy ….., po polsku na głosy. Nagle łomot do okiennic, przekleństwa, jakiś żołdak krzyczy: „Kto tam pozwolił śpiewać, milczeć!". Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy tu pod okupacją sowiecką.... (4)

 Roman Szymanek:  Kohylno, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński : Tymczasem władza sowiecka zabrała nam rodzimą ziemię i zrobili kołchoz. Musieliśmy wszyscy razem pracować, nasz tata też poszedł pracować jako cieśla, gdy przyjechali po niego do domu żołnierze sowieccy. Okazało się później, że w naszym lesie Kohyleńskim Sowieci zakwaterowali, aż dwie dywizje sowieckie wojska: dywizje piechoty i pancerna. Nasz tato pracował tam jako budowniczy, był cieślą. Z tego co nam opowiadał, gdy wracał na noc do domu, stawiał baraki dla wojska. Ten okres wojny był dla dość łaskawy, bowiem ojciec pracując przy budowie koszar znał wielu Rosjan i prawie każdego dnia załatwiał dla naszej rodziny i rodziny Rochów dużą ilość różnego rodzaju prowiantu. Najczęściej były to duże ilości ryby, pamiętam że z koszar przywoził je Michał Roch i dzielił w rodzinie. Mimo wszystko był to dla Polaków czas niespokojny, Sowieci masowo wywozili całe rodziny na Syberię. Także nasza rodzina była już na liście, zostaliśmy tylko dlatego, że ojciec był w tym czasie Sowietom bardzo przydatny. Na białe niedźwiedzie pojechało w zimie 1940 r. wiele rodzin z Barbarówki oraz wiele innych z Kohylna. Kolonia ta przylegała do Zastawia, tak że pierwszym sąsiadem Rochów był właśnie Wojciechowski. Powstała w latach 30-tych, po rozparcelowaniu polskiego folwarku. Na nowych działkach osiadło około 15 nowych rodzin, w tym przeważnie byli żołnierze Legionów Józefa Piłsudskiego.(5)

Roman Domański:  We wrześniu 1939 roku mieszkałem w Kowlu na Wołyniu przy ul. Łuckiej.   17 września pojawiły się eskadry samolotów sowieckich a 18-stego września o świcie na przedmieście Kowla wkroczyły wojska sowieckie, przy wsparciu wozów pancernych i czołgów. Po drugiej stronie ulicy, obok mego domu na rozległym trawniku obozowała kompania wojska polskiego. Oficerowie tej kompanii widząc zbliżających się żołnierzy sowieckich uciekli przez drogę do naszego domu. Ojciec mój co miał z odzieży cywilnej dał czterem oficerom do przebrania. Ja z moim bratem Mieczysławem znosiłem porzuconą broń przez polskich żołnierzy, i chowaliśmy ją  na strychu. Z ciekawości wyjrzałem przez  balkon i zobaczyłem ruskich żołnierzy przyczajonych pod murkiem wjazdu do szpitala, którzy krzyczeli do polskich żołnierzy żeby rzucali broń. Wtedy postanowiłem z bratem strzelać do nich. Wyjęliśmy ze strychu karabiny, które położyliśmy na stół. Otworzyłem drzwi od balkonu i w tym momencie wszedł do pokoju przebierający się oficer,  gdy zobaczył co my robimy-  krzyknął "gówniarze co wy robicie chcecie żeby nas wszystkich ruscy wybili" i odebrał nam broń, dzięki czemu wszyscy domownicy uniknęli śmierci. Całe miasto zostało opanowane przez wojsko sowieckie. Po wyjściu na miasto zobaczyłem jak wygląda wojsko radzieckie-  był to obraz brzydoty i nędzy, płaszcze mieli postrzępione u dołu nie obszyte .Przechodzący ulicą oddział żołnierzy pozostawiał po sobie niemiły zapach diohtiu, którym "bojcy" smarowali zwinięte w harmonijkę cholewy butów. Na ulicach roiło się od młodych Żydów z czerwonymi opaskami na rękawach jako milicja porządkowa. Kawaleria jechała na koniach na oklep,  bez siodeł-  tylko podścielone były szare brudne koce, nie mieli butów z ostrogami jak nasza kawaleria - wyglądali jak stepowe dzikusy na stepowych koniach. Zaczął się bardzo dokuczliwy kryzys żywnościowy. Żydowskie sklepy były pozamykane, trzeba było po chleb stać całą noc w piekarni bo zabrakło chleba. Zaczęły się aresztowania ,więzienie szybko było  napełnione. Żydowska i ukraińska milicja wyłapywała resztki ukrywających się żołnierzy polskich .Często się zdarzało, że złapanego bezbronnego żołnierza natychmiast rozstrzeliwano. W październiku na bocznicach kolejowych zatrzymały się transporty kolejowe z  żołnierzami jadącymi za Bug na tereny zajęte przez Niemców. Siedzący w wagonach towarowych żołnierze polscy byli głodni. Moi rodzice przygotowali żywność, a ja tą żywność w wiadrach donosiłem do wagonów. Nie było to łatwe bo strażnicy sowieccy nie pozwalali na podawanie żywności, ale mnie udawało się sprytnie poza ich plecami podawać wiadra do wyciągniętych rąk głodnych żołnierzy. "Bojcy" grozili mi, że będą strzelać i kierowali w moim kierunku  karabiny ze spiczastym bagnetem .W naszym kilkunastopokojowym domu, chwilowo mieszkali uciekinierzy -żony oficerów z dziećmi i był też uciekinier z pod Poznania Baron Pętkowski z ojcem staruszkiem z żoną z dziećmi. Baron Pętkowski wiózł w transporcie kolejowym  majątek ,ruchome mienie ,drogie naczynia i inne sprzęty domowe. Wszystko to musiał zostawić w wagonie, bo transport z cywilami został ostrzelany przez ruskie wojsko z czołgów i wielu uciekinierów zginęło. Zabici cywile zostali przewiezieni na wozach konnych do kostnicy przy szpitalu. Z braku miejsca ,trupy kładziono jeden na drugim aż pod sufit. Chodnik od drogi do kostnicy zalany został grubą warstwą skrzepłej krwi. (6)

 Longin Glijer: Z 16 na 17 września mama zrywa nas ze snu. Słyszę jej płacz, rozkazy ojca. Deszcz, zimno i ładowanie na podwodę, a potem pożegnanie. Ojciec z Ryśkiem i policjantami jadą do Kowla na zgrupowanie („co to jest zgrupowanie?”), a Jasio, mama i ja tą podwodą jedziemy przez puszczę. Mama prawie cały czas płacze. Po jakimś czasie pukamy do jakiejś chaty stojącej na polanie. Ktoś niechętnie otwiera. Dostajemy jakieś gorące picie i miód z plastra. Spanie gdzieś w kącie. Strach, chlipanie pod nosem, żeby mama nie słyszała, tylko Jasio pociesza. Co z nami będzie? Rano okazało się, że to gajówka w borach koło willi prezydenta Mościckiego. W tej willi znaleźliśmy z Jasiem naboje do flowera. Kładliśmy je na kamieniu pod dębem i z konarów tego wielkiego drzewa rzucaliśmy duże kamienie na naboje. Dostało się nam od gajowego. „Pani to mało tej wojny, że jeszcze ci smarkacze strzelają, a band Ukraińców pełno”. I rzeczywiście, któregoś dnia przyjechali na koniach z dubeltówkami w rękach i pasami z nabojami do karabinów. Jasio to odkrył. Przyjechali nas zamordować, ale ich herszt dziwnie ulitował się nad nami, tylko mamie wygrażając kazał stąd uciekać. Okazało się, że latem mama udzieliła mu pierwszej pomocy w lesie, kiedy skaleczył się poważnie siekierą. Mama, siostra miłosierdzia polskiego wojska odstępującego z Kijowa w 1920 roku, zawsze miała przy sobie opatrunki i lekarstwa do pierwszej pomocy i z tego w Karasinie była znana. Ten herszt ją rozpoznał i dlatego darował nam życie. Pod koniec września wróciliśmy do Karasina, a tu nowe przeżycie. Orałem z kolegą Jurkiem Piotrowskim, aż tu nagle nalot na wieś Górki, oddalonej o około 5 kilometrów. Naliczyliśmy 27 sowieckich kukuruźników. Jeden samolot nadleciał nad Karasin i puścił do nas, chłopaków z koniem, serię z karabinu maszynowego. To był pierwszy kontakt z sowietami. Wieczorem nadeszła wiadomość, że we wsi Górki zatrzymało się polskie wojsko i ono było celem nalotu. Już po wojnie dowiedziałem się, że były to oddziały generała Kleeberga. Wojsko to następnego dnia miało maszerować przez Karasin, więc dla bezpieczeństwa ludność została wysiedlona. Kilka dni spędziliśmy w bagnach pod Karasinem, a potem wjechali sowieci na ciężarówkach. Zaczynałem rozumieć, co to wojna. Trzeba było uciekać z Karasina i przed bandami ukraińskimi i przed sowietami. Zamordowali popa, powiesili księdza, wymordowali rodzinę dziedziców. Wąskotorówką ciągniętą przez konia jedziemy między workami z kartoflami do Maniewicz. Po kilku dniach oczekiwania na stacji dostajemy się pociągiem do Kowla. Jest Rysiek. Tata umknął sowietom i poszedł za Bug w Góry Świętokrzyskie do swojej rodziny. Wszyscy w rodzinie żyją. Mama uświadamia nam sytuację. W domu naszym stacjonują żołnierze sowieccy. Środków do życia brak, na ulicy sowieci polują na oficerów i żołnierzy polskich. Wywodzący się z biedoty Żydzi, z czerwonymi opaskami na rękawach, z karabinami w rękach, pomagają usłużenie okupantom. Zaczyna się nachodzenie przez „panów” w cywilu. Przeprowadzają wywiady: „gdzie mąż, kim był, co robi, niech się zgłosi do NKWD”. Zauważyliśmy, że pod paltem mają mundury z prostokątami na kołnierzu. To enkawudziści. Po jakimś czasie znowu przychodzą inni, ale pytania te same. Nienawidzę sowietów. W szkole obowiązuje 5-dniowy tydzień nauki. W niedzielę każą przychodzić do szkoły. Nie idziemy. Dostaję za to od kierownika w twarz. Nie chcemy się uczyć. U Jasia w szkole uczniowie ogłosili konkurs na niedostateczne oceny. Rysiek gra w teatrzyku gimnazjalnym (aresztują za to jego nauczyciela). Najgorsze te nocne kolejki po chleb, mąkę. Ryśka i Jasia z innymi kolejkowiczami sowieci zimą oblali wodą i wywieźli kilka kilometrów za miasto. (7)

Jan Wojciechowski;  Urodził się w 1933 roku w Ostrówkach k/Drohiczyna na Polesiu . Józef Wojciechowski, ojciec Janka,  w nagrodę za zasługi dla Ojczyzny,  a walczył w legionach Piłsudskiego, otrzymał majątek na Polesiu. Józef Wojciechowski, ożeniony z Heleną Męczyńską, miał z nią sześcioro dzieci. Mięli piękny dworek i gospodarstwo. Z tego okresu Janek  zapamiętał sielsko-anielskie życie na Polesiu w gronie rodzinnym, jak np. Boże Narodzenie, imieniny i dożynki oraz jazdę bryczką co niedzielę do kościoła katolickiego w Popinie. Stracili wszystko po 17 września  1939 roku, kiedy ojca zamordowało NKWD, a matkę z czwórką dzieci – Amelią, bliźniaczkami Marią i Krystyną, Bolkiem i Jankiem, 10 lutego 1940 roku wywieziono w nieznane. Najstarszy z braci, Stanisław,  zdążył uciec na zachód. Wywieziono ich jak tysiące innych Polaków do obozu w rejon Archangielska. (8)

Takich trudnych i dramatycznych wspomnień są setki tysięcy, a wszystko dzięki tej "czerwonej pięcioramiennej gwieździe", która po 17 września zabłysła na niebie polskich Kresów Wschodnich II RP. Bolszewicy srogo zemścili się za przegraną w 1920 roku. Wymordowano lub wywieziono w głąb Rosji najbardziej wartościowych ludzi ze społeczności polskiej. Reszty dokonano podczas II okupacji, skutecznie niszcząc ślady polskości na Kresach, które zabrano Polsce w podstępny i wyrafinowany sposób. Nawet gdy zgasła już "czerwona gwiazda", to i tak Kresy pozostały utracone jak życie wymordowanych tam mieszkańców, bohaterów tamtej ziemi, polskiej ziemi nasączonej potem  i krwią najodważniejszych naszych rodaków.

Źródła:

 (1) Fragment: szkicu wspomnień byłego mieszkańca Rudni którego autorem jest mgr Bolesław Szpryngiel (http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/rudnia.htm )

(2) Fragment opracowania „Depolonizacja Kresów Południowo-Wschodnich ”  doc. dr inż. Adam Peretiatkowicz  z "Ludobójstwa i wygnania na kresach" - Katowice - Oświęcim 1999.

(3)  Fragmenty wspomnień Stefana Kryńskiego. (http://wolyn.org/index.php/informacje/1087-21-wrzesnia-tanki-sowieckie-otoczyly-nas )

(4) Fragmenty z art. "17 września wszystko  się zawaliło " (http://wolyn.org/index.php/informacje/797-17-wrzenia-wszystko-si-zawalio )

(5) Fragment wspomnień Romana Szymanka (http://wolyn.org/index.php/informacje/156-wspomnienia-romana-szymanka-ze-wsi-kohylno-w-pow-wodzimierz-woyski-na-woyniu-1939-1944 )

(6) Fragment wspomnień Romana Domańskiego (http://wolyn.org/index.php/informacje/1311-mlode-lata-spedzilem-na-wolyniu )

(7) Fragment  wspomnień : Longina Glijera (http://wolyn.org/index.php/informacje/1256-trzeba-bylo-uciekac-z-karasina )

(8 ) Ze wspomnień Johna Roy-Wojciechowskiego opisanych w książce: „Polski Nowozelandczyk. Nadzwyczajna historia życia dziecka z Polesia”

 

 

 

 

 

 

 

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.