- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 1385
Moje Kresy – Helena Partyka -Czoppa cz.7
Do drzwi rozległo się pukanie, przyszła jakaś znajoma ukraińska kobieta z zapytaniem, czy gospodarz nie sprzedałby jej kilo soli. Proszę przyjść jutro, w tej chwili nie mamy czasu, gdyż wychodzimy. Natrętna kobieta nie ustępowała wstawiając nogę między drzwi, uniemożliwiając ich zamknięcie. Jednocześnie ruchem ręki dała zachęcający znak, że można do niej podejść. Momentalnie do drzwi doskoczyło pięć lub sześć osób i siłą weszli do środka chaty. Janek widząc co się dzieje zamiast ukryć się, przykucnął za studnią na podwórku i oczekiwał na dalszy rozwój wypadków.
Napastnicy pozasłaniali wszystkie okna, by nikt nie zobaczył co w środku się dzieje. Skrępowali domownikom ręce czym tylko się dało i wyprowadzili wszystkich za dom na skarpę przy rowie. Na podwórku pozostał ukraiński wyrostek przechodzący zapewne swój bojowy chrzest. Zauważył za studnią przestraszonego Janka, powalił go na ziemię, związał ręce hausztukiem i zapędził do pozostałych. Zagaił najstarszy z banderowców mówiąc do Wawrzyńca Sieniakiewicza - nie będziesz już nam tu rządził, nie będziesz tu panem! Kierując wzrok w stronę dziewczynek rozkazał – rozbierzcie je, zdejmijcie im bluzki i resztę ubrania, bo pokrwawią! Najmłodsza, sześcioletnia Kasia płacząc błagała, by nic jej nie robili. Oboje rodzice prosili barbarzyńców – zabijcie nas ! Puśćcie dzieci wolno, co one są wam winne ! Tamci odgrażali się – będziecie patrzeć jak wasze Lachy wszystkie pozdychają. Słońce zaszło za horyzontem, zrobiło się ciut chłodniej, pojawiła się rosa, skarpa stała się śliska.
Jeden z banderowców podczas szarpaniny znienacka potrącił Janka, ten zachwiał się i stoczył się w dół. Otrząsnął się, przebiegł kilkanaście kroków i wpadł na leżącą obok dość pokaźną kupę kamieni. Często zdarzało się, że gospodarze wyorywali różne kamienie na polu, składali je potem w takich miejscach, by nie przeszkadzały w uprawie roli, jednocześnie myśleli o tym, by wykorzystać je potem na budowie. Widocznie w podobny sposób myślał o tym Wawrzyniec. Janek bał się dalej uciekać, dobrze sądził, że w każdej chwili może zostać schwytany. Zauważył jednak, że nikt go nie goni, zwinął się jeszcze bardziej w kłębek i niecierpliwie czekał na dalszy przebieg wypadków. Niebawem miało zacząć się kalendarzowe lato, dlatego ubrany był cienkie jasne spodnie i białą koszulkę. Ten wygląd pomógł mu dobrze ukryć się wśród leżących kamieni. Zajęci katowaniem banderowcy nawet nie zauważyli zniknięcia Janka, dopiero po jakimś czasie któryś z nich krzyknął – jeden uciekł ! Natychmiast rozpoczęły się energiczne poszukiwania zbiega. Banderowcy obawiali się, że uciekinier podniesie alarm we wsi. Jednakże Janek pozostał na swoim miejscu, siedział cicho jak trusia po miedzą, serce waliło mu coraz mocniej.
Tamci pozostawiali siekiery, łopaty i taczki, rozbiegli się na wszystkie strony intensywnie szukając. Osaczony Janek dygotał z przerażenia, banderowcy niemal ocierali się w ciemnościach o jego ciało, jednak go nie wytropili. Wszystkie siostry miały rozłupane siekierą głowy, obcięte palce u rąk i nóg. Obcięta głowa ojca trzymała się tylko na cienkim skrawku skóry. Czego barbarzyńcy nie zrobili siekierą, resztę kończyli nożami. Janek bardzo długo czekał aż banderowcy oddalą się od skarpy. Podczołgał się do stojącego opodal nie wykoszonego jeszcze zboża, potem na skróty pomiędzy miedzami i polnymi dróżkami przedostał się o nas do Zbaraża. W ciemnościach pokonał odległość 14 kilometrów dzielącą Czarny Las od naszego domu. Pobudził oczywiście wszystkich i zaczął nam to wszystko opowiadać, rozpacz w domu była wielka. Tato szybko zaczął zastanawiać się co z tym faktem należy uczynić. Poszedł do mieszkającej w Zbarażu siostry albo kuzynki Wawrzyńca, nie pamiętam dokładnie już tego po tylu latach. Wzięli ze sobą trochę samogonu i udali się się o Niemców celem zgłoszenia tej tragedii prosząc, by pojechali zobaczyć co się właściwie stało. Poprosili jednocześnie o pozwolenie zabrania ciał do Zbaraża. Opowiadał potem starszy z braci Piotr. Rano, jak gdyby nigdy nic powrócił o domu będąc jednocześnie wielce zdziwiony, że nikt z domowników nie przyszedł na nocleg do Ołeszczuków. Zastał otwarte wszystkie pokoje, pustki w domu i nikogo w środku. Widać było, że domowe pomieszczenia zostały ograbione.
Ówczesna prasa i późniejsze książki opisywały historię śmierci Sieniakiewiczów zwalając winę przede wszystkim na fanatycznych nacjonalistów. Trudno nie zgodzić się z tym twierdzeniem, jednakże trzeba dodać, że wśród banderowców byli sąsiedzi, kobiety, a nawet ukraińskie dzieci. Potem gdy przyszedł czas pogrzebania ofiar bestialskiego mordu, ludzie zebrali trochę pieniędzy, wódki, wędlin, by przekupić Niemców i zachęcić ich do pilnowania uroczystości pogrzebowej. Często zdarzało się, że upowskie sotnie napadały na ludzi podczas dużych zgromadzeń, a takim niewątpliwie był pogrzeb ofiar. Największym problemem stał się brak materiału na trumny, ale mieszkańcy Czarnego Lasu i z tym problemem sobie jakoś poradzili, zbijając sześć prostych trumien. O tego celu posłużyły im deski pozyskane z bramy stodoły. Pomordowanych przewieziono do kościoła św. Antoniego w Zbarażu. Trumny zostały ustawione obok siebie na ławkach, gdyż brakowało katafalków.
Nigdy dotąd w historii zbaraskiego kościoła nie zdarzyło się tak, by grzebano 6 osób równocześnie. Pogrzeb Sieniakiewiczów z Czarnego Lasu był jedną wielką manifestacją. Kościół nie mógł pomieścić wszystkich chętnych do wzięcia udziału w uroczystości pogrzebowej. Zresztą to były całkiem inne czasy niż obecnie. Każdy szanujący się katolik chciał być wewnątrz świątyni. Dzisiaj kiedy w letniej porze obserwuję zachowanie naszych parafian podczas większości uroczystości kościelnych widzę, że zamiast po Bożemu w środku, większość stoi na zewnątrz zajęta czymś innym. Setki ludzi przyszło, by uczestniczyć w ostatniej drodze pomordowanych, nie bacząc na grożące nam niebezpieczeństwo napaści przez banderowców. Przed rozpoczęciem żałobnej mszy świętej, część rodziny zmarłych otworzyła przed kościołem wszystkie trumny, by po raz ostatni ujrzeć i pożegnać się ze zmarłymi. Do trumien nie dopuszczano dzieci, ale oczywiście mnie zawsze udawało się wszędzie wcisnąć i tak było tym razem. Przyjrzałam się wszystkim z bliska, dokładnie widziałam jak pomordowani wyglądali. Przyznać trzeba, że okropnie, łzy same cisnęły się do oczu, zwłaszcza na widok mojej kochanej kuzynki Kasi. Miejsca rozcięć siekierą każda z leżących osób miała okryte chustami i jakimś kolorowym materiałem, chyba ręcznikami po to, aby zakryć głębokie rany. Głośny płacz i szloch wypełniały wnętrze kościoła. Starszy z braci Piotr zachowywał się spokojnie, natomiast Janek bardzo rozpaczał. Jak oszalały biegał wokół trumien, całował je i krzyczał z rozpaczy. W ręku trzymał hausztuk (krawat) którym banderowski wyrostek skrępował mu ręce. Zwracał się ciągle do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, wiszącego w bocznym ołtarzu po lewej stronie głównej nawy zbaraskiego kościoła – dlaczego Matko Boska nie zabrałaś mnie razem z nimi ? Po tych słowach szloch w kościele jeszcze bardziej wzmagał się. Ceremonię żałobną poprowadził ksiądz o. Marceli Cymbalista. Warto też dodać, iż ów kapłan 31 maja 1946 roku o godzinie 7.00 odprawił ostatnią mszę świętą w naszym kościele, po czym Bernardyni opuścili klasztor w Zbarażu. Usytuowany, trochę jakby za miastem w kierunku stacji kolejowej zbaraski cmentarz w swojej początkowej części stanowił ukraińskie miejsca pochówku. Dopiero za nim większość stanowiła polska część cmentarza.
/ BĄDŹMY WIELKĄ POLSKĄ SWOJĄ TOŻSAMOŚCIĄ A NIE TOŻSAMOŚCIĄ PRZYJMOWANYCH UCHODŹCÓW.
/ Obecne Czahary Zbaraskie - widok na cerkiew
Dawno temu obok cmentarza były miejsca pochówku Żydów. Na dawnym żydowskim kirkucie Niemcy zrobili halę targową. Do polskiej części cmentarza aleja cmentarna prowadziła w dół. Przeciwległy koniec ograniczał wysoki nasyp, po nim biegła linia kolejowa w kierunku Tarnopola. Po lewej stronie usytuowane były kapliczki, po prawej grzebano wszystkich pozostałych. Całą rodzinę Sieniakiewiczów pochowano na środku głównej alei, tuż przed skarpą z torowiskiem. Przez dłuższy czas widać było usypaną na wysokość 30 centymetrów mogiłę z pamiątkową tablicą z wyrytymi na niej nazwiskami zmarłych.
18 mogił na dzisiejszym cmentarzu w Zbarażu stanowią groby zmarłych noszących nazwisko Partyka. Książki publikujące działania banderowców na naszym terenie przekazywały mylące czytelnika informacje, że Sieniakiewiczów pochowano na cmentarzu w Berezowicy, jak wyżej dowiodłam prawdy to nie stanowi.
Kiedy Sowieci pogonili Niemców ze Zbaraża, obaj bracia – Janek i Piotr, nie mając wymaganych dokumentów, celowo zawyżyli swój wiek i ochotniczo zgłosili się do polskiego wojska, biorąc udział w antyhitlerowskiej krucjacie. Wynika z tego, że po tym rodzinnym dramacie sami szukali śmierci. Lata płynęły, kiedyś pracując w Grodkowie, jeden z moich kolegów lekarzy poinformował mnie, że przedstawi mi mieszkającego w Kłodzku kolegę pochodzącego ze Zbaraża, któremu zamordowano rodziców i cztery siostry. Nie zastanawiając się ani chwili wypowiedziałam nazwisko – Sieniakiewicz ! - tak, oparł. Potem od innych dowiedziałam się, że Janek miał brata Piotra (co dla mnie było oczywiste) i tenże w wieku 40 lat zmarł na zawał serca na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Czas nieubłaganie gnał do przodu, nigdy potem nie dotarłam do mieszkającego w Kłodzku Janka Sieniakiewicza, może żyje tam ktoś z jego rodziny. Abp Ignacy Tokarczuk w swojej książce „Od Zbaraża do Przemyśla” pisał „Armia Czerwona wkroczyła do Zbaraża zupełnie niespodziewanie. Zaskoczyła Niemców i jakiś oddział Dywizji SS – Galizien w której służyli ukraińscy ochotnicy. Wszyscy zostali straceni, a ich ciała rzucano pod czołgi, które przejeżdżały po nich roznosząc szczątki w pyle i błocie. Widok był wstrząsający, gdy to szczegółowo opowiadano wszystkich nas przejmowało uczucie nie dające się określić. Przerażające było doświadczenie ludzkie i wiedza o tym, do czego zdolny jest człowiek”.
W marcowy dzień 1944 roku przez Zbaraż przemieszczał się transport wojenny: czołgi, samochody pełne wojska i sprzętu, kuchnie polowe, różnego kalibru działa, armaty na kołach. Wcześniej podczas nalotu ze świstem spadły na Zbaraż dwie bomby. Jedną z nich Sowieci chcieli zapewne zburzyć niemieckie kasyno usytuowane w rejonie Czarnego Mostu na Gnieznej. Liczyli na to, że w nim będzie sporo niemieckich oficerów. Byłam niezmiernie ciekawa i już z samego rana poleciałam zobaczyć co się stało. Po prawej stronie obok kasyna tuż przy Czarnym Moście leżał zabity niemiecki oficer. Uczesany z przedziałkiem na środku, otwartą buzią i zegarkiem na ręku, leżał nieruchomo obok jezdni na trotuarze. Na palcu pobłyskiwał mu sygnet. Na moście ujrzałam dwóch rozjechanych przez czołg żołnierzy. Mieli w dziwny sposób pozginane ręce, zgniecione klatki piersiowe i brzuch. Kiedy niebawem wracałam tą samą drogą na nogach zmasakrowanych hitlerowców nie zauważyłam już butów. U zabitego niemieckiego oficera brakowało zębów, zegarka i sygnetu, gdyż miał obcięty palec.
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Cdn.
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.