Stracone dzieciństwo
Mój ojciec był inwalidą wojennym i osadnikiem wojskowym na Wołyniu. Nie mając synów, wychowywał nas: Bronię, Halinę, Dionizę i Bogdę w umiłowaniu Polski i w duchu patriotycznym. Później żartowałyśmy, że naszymi kołysankami były pieśni legionowe, a pokarmem polityka, zasłyszana u dorosłych. Rosłyśmy zahartowane, pracowite i samodzielne. 1 września 1939 roku radio podawało tragiczne wiadomości, latały samoloty, było dużo uciekinierów z zachodniej Polski, ale dla mnie wojna była gdzieś daleko. Wszystko się zmieniło, gdy do naszej miejscowości zbliżyły się kolumny wojska rosyjskiego. Grupa dzieci polskich przyglądała się w ciszy przemarszowi. Dalej stała gromada Ukraińców i witała ich przyjaźnie. Tej nocy słyszałam krzyki, strzały, rżenie koni i szczekanie psów. Przyszli do nas. Walili kolbami w drzwi, krzyczeli, żeby otworzyć. Wtargnęło pięciu. Szukali broni, przewracali łóżka i wyrzucali wszystko z szuflad na podłogę, w komorze tłukli butle z przetworami i wysypywali zawartość worków. Kazali ojcu i sąsiadowi (który się u nas ukrywał) ubrać się i jechać z nimi. Ojciec żegnając się z nami przypominał nam, że musimy być dzielne. Krótko potem padły strzały, po chwili inne i nastąpiła ogłuszająca cisza.