Logo

Książka którą warto przeczytać

„Wołyń. Bez litości” autor Piotr Tymiński , książka która pojawiła się na półkach księgarni już w 2017 r. Przyznaję, że nie zauważyłem tej pozycji w ubiegłym roku i być może  nadal nie zwrócił  bym na nią uwagi, gdyby nie pewna recenzja. Buszując  w internecie natrafiłem na intrygujący tekst młodego człowieka rozpoczynający się  od słów które tu przytoczę za: http://moznaprzeczytac.pl/author/Konrad-Morawski/page/6/  : Nazywam się Konrad Morawski. Rocznik 1987. O rzezi wołyńskiej dowiedziałem się dopiero na studiach. Ani w gimnazjum, ani w szkole średniej o Wołyniu mnie nie uczono. Temat przewijał się po lekcjach, czy wśród dyskusji dociekliwych kolegów, ale prawda zaczęła nabierać kształtu dopiero na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. Dziś o Wołyniu wiemy dużo, a kwestia rzezi wołyńskiej weszła do programu nauczania już w szkołach podstawowych. Zbrodnia dokonana przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach stała się także punktem odniesienia twórców literatury i sztuki. Jeden z takich punktów odniesienia znalazł Piotr Tymiński, autor książki „Wołyń. Bez Litości”. Dalszy ciąg recenzji jest również ciekawy chociaż nie ze wszystkim akurat się zgadzam.  Nie mniej fakt, że książka zainteresowała stosunkowo młodego człowieka, już dużo mówi o jej zawartości. Postanowiłem poszukać tej książki której  już sam tytuł dawał wiele do myślenia.  Znalazłem, wydało ją wydawnictwo: Novae Res, z ciekawą chociaż nietypową grafiką na okładce.  Zapoznając się z  treścią zaskoczył mnie spokojny, a może nawet chłodny sposób przekazu. To uczucie jednak znikało w miarę zagłębiania się w dalszą treść.  Wreszcie dotarłem do znajomych mi sytuacji i opisów  wydarzeń na Wołyniu.

 Tu pozwolę sobie na zaprezentowanie fragmentu. Był to Wielki Czwartek, dwudziesty drugi kwietnia czterdziestego trzeciego roku. Matka zakończyła już większość przygotowań świątecznych. Piec stygł, bo zgodnie ze zwyczajem, który na Wołyniu szczególnie pielęgnowano, w pierwsze dwa dni Triduum Paschalnego nie rozpalano pod kuchnią. Stanisław siedział przy stole wraz ze swymi rodzicami, Witoldem i Anną, ze starszą siostrą Wandą i z żoną Heleną, Ukrainką pochodzącą z Tutowicz. Jedli tradycyjną postną kolację, czyli ziemniaki gniecione z makiem. Marysia, trzyletnia córeczka Wandy, spała już smacznie w swoim łóżeczku. Ojca Marysi, Aleksandra Dąbrowskiego, nie było z nimi. Zmobilizowany w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wyruszył na wojnę i słuch po nim zaginął. Dom Morowskich znajdował się na skraju kolonii w pobliżu lasu i zabagnionych brzegów rzeczki Brzózki. Podczas posiłku usłyszeli z zewnątrz szczekanie psa. Burek nagle zaskowyczał. Ktoś otworzył drzwi sieni i po kilku sekundach znalazł się w kuchni. W świetle lampy zobaczyli Stepana Klonowcia – ciemnowłosego, wysokiego mężczyznę w marynarce narzuconej na jakąś bluzę mundurową, w bryczesach i oficerkach. U prawego boku spod marynarki wystawała mu duża drewniana kabura samopowtarzalnego pistoletu mauser C96. Po chwili w drzwiach pokazało się kilka innych postaci. Wszyscy uzbrojeni w karabiny. Stanisław wstał zza stołu. Górował nad większością przybyszów, było ich jednak zbyt wielu, by postura w czymkolwiek mogła mu pomóc.
– W gości przychodzisz, Stepan, o tak późnej porze i to widzę nie sam!
– Gośćmi to wy jesteście – odpowiedział brunet, a jego oczy skrzyły. – Nasza ziemia ma już was dosyć i dzisiaj zaczynamy porządki na Ukrainie. A wy, Lachy, nie chcieliście po dobroci sobie pójść, to spotka was zasłużona i przykładna kara. Brać ich! – powiedział do swoich ludzi, którzy w trakcie jego przemowy wsunęli się w głąb kuchni. – Sprawdzić dom, czy kto się tam nie ukrywa po kątach. – Podszedł do Staszka trzymanego pod ręce przez dwóch Ukraińców. – Jego związać, mamy do pogadania. – Dźgnął go w pierś trzymaną w ręku szpicrutą, którą następnie przekazał Ukraińcowi stojącemu po prawej stronie więźnia. Jeden ze striłców szarpnął brutalnie gospodynię. Wtedy Witold Morowski, człowiek lat sześćdziesięciu, jakby strząsnął z siebie dwóch mołojców i wymierzył siarczysty policzek temu, który pociągnął jego żonę. Uderzonemu mężczyźnie czapka spadła z głowy i Stanisław w słabym świetle, jakie dawała lampa stojąca na stole, zobaczył, że twarz tamtego znaczyła duża blizna biegnąca przez cały lewy policzek. W tej chwili do kuchni wbiegła rozbudzona i przestraszona zamieszaniem Marysia, wołając:
– Mamusiu!
Gruby banderowiec w czarnym mundurze policji pomocniczej pochylił się, złapał przebiegające dziecko za nogę i z rozmachem uderzył jego głową o futrynę drzwi, po czym cisnął drgające ciałko na podłogę. Wanda wydała z siebie nieludzki skowyt i rzuciła się do córeczki. Uderzona kolbą w biodro padła przy konającej Marysi, tuląc ją do siebie i wyjąc przeraźliwie. Morderca jej dziecka kopnął ją w brzuch, mówiąc:
– Cicho, suko!
Gospodarz chciał doskoczyć i do niego, ale Ukraińcy, którzy poprzednio nie zdołali go utrzymać, tym razem poradzili sobie doskonale.
– Mordercy, Bóg was pokarze, psie syny – wykrzyczał.
Anna Morowska lamentowała, szarpiąc swoje siwiejące włosy. Wyraźnie słychać było łkającą Wandę. Dociskała do piersi skrwawioną blond główkę swojej córeczki. Stepan podszedł do Heleny, której właśnie jeden z mołojców wyjmował z wykręconej ręki kuchenny nóż, i chwycił ją za brodę. Czarne włosy obsypały pociągłą, jasną twarz dziewczyny, zasłaniając czerwone, zacięte usta. Spojrzał w jej błękitne oczy. – Spóźniłem się na wesele, ale na stypę zdążyłem w sam raz – powiedział dość łagodnie. – Idziemy! – rozkazał.  Znam takich opisów dziesiątki, a może nawet setki, których słuchałem po raz pierwszy w już w latach sześćdziesiątych, a z upływem lat przybywało ich coraz więcej. Ponieważ wyczytałem, że książka jest napisana na podstawie faktów autentycznych, zacząłem szukać miejscowości Brzozowe Osty , w której według opisu autora to się zdarzyło. Znalazłem  Osty, Janówkę, Konstantynówkę i Antonówkę , ale Brzozowych Ostów  nie było.  Znalazłem jednak kontakt do autora. Zadzwoniłem i zapytałem wprost gdzie to się wydarzyło? Pan Piotr Tymińki zaskoczył mnie, przyznając, że miejscowość jest fikcyjna, jak i historia głównego bohatera. Ja wychowany na opowieściach świadków tamtego czasu, byłem przekonany, że to opis  wydarzenia które faktycznie miało miejsce, bo  tak dobrze przedstawione i umiejscowione zarówno w czasie jak i przestrzeni. Wielki ukłon w stronę autora, który to tak zaprezentował.  Zadałem zatem pytanie: czy ma morze korzenie kresowe i znów zaskoczenie, żadnych powiązań z Wołyniem. Skąd zatem zainteresowanie  tym tematem? Tu otrzymałem budującą odpowiedź: jestem historykiem i  cztery lata poświęciłem zapoznaniu się z tematem.  To zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Znam bardzo wielu młodych i nieco starszych historyków, którzy niestety nie uprawiają zdobytego zawodu. Nie wspomnę tych co poszli do polityki i czasami zawstydzają nas zwykłych śmiertelników brakiem wiedzy historycznej.  Postawa pana Piotra Tymińskiego i zdolności pisarskie, napawa nadzieją, że  może z naszą historią narodową nie będzie tak źle.  W tym miejscu wyraźnie trzeba powiedzieć, że szeregi piszących światków minionego czasu coraz bardziej się wykruszają a jak do tej pory zbyt mało mieliśmy takich następców jak pan Tymiński.  Omawiana książka jest bardzo dobrym przykładem upowszechniania wiedzy historycznej wśród młodego pokolenia z wykorzystaniem zasobów archiwalnych. Ponownie pozwolę sobie, ponownie zaprezentować fragment książki, przedstawiający obraz jaki znam z dziesiątków relacji  świadków. – Żyjesz, Stanisław, a myśleliśmy, że tam, w stodole Felińskiego, spalili cię razem z twoimi. – Uścisnęli się serdecznie. – Pomóż mi, bo tu cała studnia założona jest ciałami moich. Na wierzchu leżał stary Szachniewicz, ojciec Alfreda. Z paskudnie rozbitej głowy wypłynęła jakaś szara maź podobna do tej z podłogi w progu spiżarni. To tak wygląda mózg. Jeden z nich padł u nas w kuchni trupem – pomyślał Stanisław. Pod dziadkiem leżała trzynastoletnia Zosia. Cała pokłuta nożami. Następny był jej młodszy brat Antek – zabity najwyraźniej ciosem siekiery. Pod nim ojciec rodzeństwa, Alojzy Szachniewicz. Postrzelony i skłuty widłami. Ostatnią wyciągnęli żonę Alojzego. Cała ociekała wodą zmieszaną z krwią jej rodziny, w sukience było pełno dziur kłutych i ciętych. Zanim oprawcy wrzucili ją do studni, umęczyli biedną kobietę. Alfred poczerwieniał, jedynie trzy zmarszczki przecinające jego czoło odcinały się jasnoróżową barwą. Staszek zamarł, widząc w oczach sąsiada szaleństwo. Nagle obaj znieruchomieli. Do ich uszu doleciało ciche westchnienie. To dziewczynka, którą uznali za martwą, odetchnęła. Leżała z otwartymi oczyma. Staszek przysiągłby, że jak ją wyjmował, to miała zamknięte oczy. Rzucili się do niej, Alfred złapał ją za rękę.
– Zosiu, kochanie, dziecko drogie – mówił przez łzy.
– Stryjku, pić dajcie – powiedziała, cedząc słowa.
Stanisław spojrzał znacząco na czterdziestoletniego sąsiada.
– Tylko zwilżyć usta można, jest ranna w brzuch – szepnął, podając manierkę.
Szachniewicz wyjął chustkę z kieszeni, zmoczył ją wodą i przyłożył do ust bratanicy.
– Musimy ją stąd jakoś zabrać – mówił roztrzęsionym głosem.
– Pójdę do Felińskich, tam stoi parę osób, to przyprowadzę kogoś do pomocy – powiedział Stanisław.
Im bliżej podchodził do dymiących zgliszczy zabudowań jednego z największych gospodarstw w kolonii, tym głośniej słyszał bicie swego serca. Patrzył na sylwetki stojących tam ludzi, ale nie rozpoznał nikogo ze swych bliskich. Tych kilka osób, które przeżyły pogrom, wpatrywało się w resztki stodoły, w zwęglone ciała zamordowanych. Zastanowił się, czy da radę tam wejść, aby jakoś zidentyfikować krewnych. Od pogorzeliska bił silny żar.
– Stój, Stanisław. My też już próbowaliśmy. Chwała Bogu, że żyjesz.
Nie było słychać płaczu ani jęków, ludzie stali z zaciśniętymi zębami i pięściami. O tym, jak przeżył, opowiadał stojący w środku Szymon Krakower, Żyd o typowych semickich rysach, którego wraz z rodziną ukrywał od roku pod podłogą głównej izby Marian Bronowicki.
– Z Bronowickich tylko najmłodszy syn się uratował. Ojciec w ostatniej chwili kazał mu wskoczyć do schronu. – Szymon pogłaskał chłopca po głowie. – Jak tylko poczułem, że podpalili dom, to kazałem się czołgać tunelem, cośmy go jesienią z Marianem wykopali do sadu. Tam się przyczailiśmy, nikt nas nie szukał, widać wcześniej tam byli – skończył zdenerwowany.
Pomiędzy tą piętnastką ocalonych ludzi stała furmanka zaprzęgnięta w konia, a na niej siedział, patrząc z przerażeniem, Mykoła Rubny z Ościuchowa.
– Bóg nas, Ukraińców, za ten grzech śmiertelny pokara, oj pokara. Wybaczcie, ludzie – mówił, płacząc. – Słuchajcie, nie możecie tu teraz zostać. Nie jesteście bezpieczni. Jadę od Perekopek, tam w lesie spotkałem mołojców, zatrzymali mnie i chwalili się, że zaczęli Ukrainę z Lachów oczyszczać. Mówili, żebym się w kolonii nie zatrzymywał na długo, bo oni czekają, aż wrócicie, i was wykończą. Ludzie, idźcie do Konstantynówki, tam jest teraz wojsko, będziecie bezpieczni. A jutro z Niemcami swoich pozbieracie.  Stanisław powiedział o małej Zosi i Mykoła zaoferował, że ją zawiezie. Staszek zwrócił się jeszcze do sąsiadów: – Kto chce, to może z mojego domu wziąć, co uważa, więc jak jest jakaś potrzeba, to ja się zgadzam. Trzeba zabrać całą żywność, podjedziemy furmanką. Wszyscy ruszyli w stronę zagrody Szachniewiczów, wspólnie ułożyli dziewczynę na wozie. Następnie skierowali się pod dom Morowskich. Wynieśli z komory jedzenie, które ułożyli na furmance oraz niedużym wózku wyciągniętym ze stodoły. Ocaleni zabrali też część ubrań. Wreszcie powędrowali do Konstantynówki. Oczywiście warto w tym miejscu wspomnieć, że  Konstantynówka istniała na prawdę i wielu uciekinierów z zaatakowanych wsi właśnie tam uciekała. Była to jedna z niewielu wsi gdzie Polacy stawili opór i gdzie chociaż przez pewien czas  uciekinierzy czuli się bezpieczni.  I znów autor wykazuje się znajomością faktów opisując zarówno miejsce  jak i postawę naszych rodaków w tej dramatycznej sytuacji. Zacytuję fragment również bardzo mi znajomy. Wieczorem dwudziestego siódmego kwietnia szkoła w Konstantynówce pękała w szwach, przybyło także kilka osób z sąsiednich Ostów. Władysław Dąbrowski stał w grupie mężczyzn skupionych pod tablicą, górował nad nimi wzrostem. W pewnym momencie podniósł rękę, uciszając zebranych, i przemówił:
– Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w Brzozowych Ostach. Dotarły do nas także, już potwierdzone, straszne wieści z Janowej Doliny. Tam Ukraińcy wymordowali około sześciuset naszych rodaków.
Wśród zgromadzonych wybuchły gwałtowne rozmowy, ludzie zadawali sobie różne pytania i okazywali swoje wzburzenie. W tym ogólnym hałasie nie można było rozróżnić słów. Na końcu sali ktoś zaczął powtarzać, niemal krzycząc:
– Skąd to wiemy?
– Wrócili z Niemowicz  Naporowscy i Libera, kolejarze opowiadali o tej zbrodni – powiedział nauczyciel.
– Słuchajcie, ludzie – zaczął Władysław. – Stoimy w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Ukraińcy postanowili nas wymordować i przejąć nasze mienie. To już nie przelewki, nie udało się ich nie denerwować, nie podejmując żadnych kroków. Musimy się zorganizować, wystawiać warty, obserwować okolicę, wysyłać patrole i ostrzegać o niebezpieczeństwie. Inaczej wymordują nas tak, jak zrobili to z Żydami. – Wskazał ręką Alfreda. – Znacie Szachniewicza, widzieliście jego bratanicę Zosię. Posłuchajmy, co ma nam do powiedzenia.
– Banderowcy zaskoczyli nas całkowicie. Czy wiecie, jak to jest z ukrycia bezsilnie patrzeć, jak rozprawiają się z bliskimi? Ja wiem i wierzcie mi, że to straszne uczucie. Doskonałym dowodem na to, że warto mieć jakiś system ostrzegania, jest rodzina Sawickich, im się udało. Usłyszeli, że dzieje się coś złego, i zareagowali natychmiast. Jestem przekonany, że gdybyśmy mieli jakiś system alarmowy, to więcej ludzi by się uratowało.
– Powinniśmy wybrać komendanta samoobrony – wtrącił Władek.
Wstał z miejsca krępy brunet o zawadiackim wyrazie twarzy. Część obecnych doskonale zdawała sobie sprawę, że Paratyński jest członkiem konspiracji. Już jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego zawiązał pierwszą trójkę SZP. Cudem uniknął aresztowania przez NKWD i dalej działał w Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej, przyjmując pseudonim „Para”.
– Wszyscy jak tu jesteśmy – zaczął – szanujemy i mamy zaufanie do naszego kierownika szkoły. Pan Julian już nie raz udzielał trafnych rad, choć co prawda, jak poprzednio rozmawialiśmy o samoobronie, dał się niektórym przekonać. – Przerwał na chwilę, spoglądając na mężczyzn stojących pod tablicą. – I dziś wróciliśmy do punktu wyjścia w jakże zmienionych okolicznościach. Ja stawiam jego kandydaturę, tym bardziej, że jest podporucznikiem rezerwy, co czyni go osobą najlepiej przygotowaną do roli komendanta.
Władek oczekiwał na reakcję członków rady, którzy jeden po drugim wyrażali swoją akceptację. Pośród nich był nauczyciel. Również kiwnął głową na znak zgody.
– Rada wioski przyjmuje i popiera kandydaturę podporucznika Juliana Króla na komendanta naszej samoobrony. Kto jest za?
Wszyscy podnieśli ręce.
– Jednogłośnie! – stwierdził Władysław.
– Ja mam od razu propozycję, abyśmy Karola Paratyńskiego wybrali na zastępcę, ma wojskowe przygotowanie, jest sierżantem – powiedział wysoki blondyn, który został wybrany komendantem samoobrony. – Zgadzasz się, Karolu?
– Tak jest, zgadzam się – odpowiedział zapytany.
Władek rozejrzał się po sali z lasem rąk.
– Jednogłośnie! – stwierdził i zwrócił się do kilku przedstawicieli przyległej osady: – Ja wiem, że wy też już się zorganizowaliście.
„Barabasz”, reprezentujący sąsiednie Osty, wstał i powiedział:
– Tak, my też już zawiązaliśmy samoobronę i wybraliśmy dowódcę, musimy teraz dogadać szczegóły współpracy.
– Oczywiście – odezwał się komendant. – To jest bardzo ważne, żebyśmy wspierali się w patrolowaniu okolicy, wymieniali informacjami oraz, w razie potrzeby, wspólnie walczyli.
– Jesteśmy zdani tylko na siebie. Niemcy także stanowią dla nas zagrożenie, kontyngenty by tylko podnosili. Gdyby pojawił się tu jakiś odział sowiecki, to może oni by nam pomogli – powiedział inny mieszkaniec Ostów.
– Sowieci to dopiero byłoby zagrożenie, przecież tu linia kolejowa prawie pod bokiem. Tylko Niemcy by się o nich zwiedzieli, to byśmy mieli ich na karku. A jeśli by gdzie partyzantów znaleźli, to myślicie, że pytaliby się, kto im pomagał? Od razu spaliliby całą wieś – odezwał się jeden z członków rady.
– Dlatego musimy liczyć na siebie, zgromadzić całą broń palną, jaką kto ma. Jeśli ktoś wie o ukrytej gdzieś broni, niech się zgłosi. Mężczyźni w sile wieku do grupy bojowej, młodziaki do łączności, a dziewczęta do sanitariatu. Mamy kilka kobiet, które znają się na udzielaniu pomocy rannym, to poinstruują. Trzeba też przygotować trochę szarpi i medykamentów oraz punkt sanitarny – perorował Król.
Stanisław uniósł rękę w górę i Król udzielił mu głosu. Wszyscy obecni znali jego ojca jako zasłużonego żołnierza z poprzedniej wojny i dobrego gospodarza.
– Nie mam nastroju do radości, bo, jak wiecie, straciłem najbliższych. Na moich oczach jeden z bandziorów zamordował Marysię. – Na wspomnienie śmierci siostrzenicy łzy spłynęły po jego policzkach. – Widziałem, jak synowie sąsiadów z Perekopek bili ojca i matkę. Nic nie mogłem zrobić i krew mnie zalewa ze złości. Nie wiem, czy mogliśmy temu zapobiec… – Przerwał na chwilę i rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi. – Na pewno, podejmując wreszcie tę decyzję, nie damy się zaskoczyć. Szkoda, że dopiero po dramatycznych wydarzeniach. To jest jedyna nadzieja i droga do Polski. Tu, na naszej ziemi od pokoleń. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród – wypowiedział dobitnie.
Na te słowa wszyscy poderwali się z miejsc, odśpiewując Rotę. Gdy padły ostatnie słowa, o głos poprosiła wdowa po furmanie.
– Ja chcę prosić komendanta samoobrony, aby sprowadzono zwłoki mojego męża.
Julian Król odpowiedział:
– To, o co prosisz, jest bardzo niebezpieczne, Joanno. Zdaję sobie sprawę z zagrożenia czyhającego na tych, którzy podejmą się tego zadania. Jestem jednak zdania, że powinniśmy to zrobić, ale jako komendant samoobrony nie mogę wydać rozkazu. Decyzję pozostawiam radzie.
Członkowie rady przez chwilę dyskutowali między sobą. W końcu jeden z nich oznajmił:
– Rada jest zdania, że to podniesie nas na duchu. A jak wyślemy w teren uzbrojony oddział, to może Ukraińcy nabiorą respektu. Należy wysłać grupę.
– Sierżancie „Para” – odezwał się komendant do swego zastępcy. – Zbierzecie
Faktycznie, Polacy bronili się, ale, będąc mniejszością (zwłaszcza na Wołyniu), nie mieli większych szans. Do obrony stanęły najpierw oddziały polskiej samoobrony  na bazie których powstały  pod koniec lipca 1943 r. również oddziały partyzanckie AK.  W maju 1943 r. powstało 56 samoobron ( najwięcej)  na Wołyniu.,  co warto porównać z liczbą 128  powstałych w ciągu całego roku. W tym miejscu warto zauważyć, że  te 128 samoobron  przypadało  na  3400  miejscowości zamieszkałych przez Polaków. Z powstałych pojedynczych placówek samoobrony do wkroczenia na tereny Wołynia przetrwało tylko kilkanaście, natomiast w przypadku większych baz samoobrony (składających się z kilku sąsiednich wsi polskich otoczonych różnego rodzaju umocnieniami polowymi) wspomaganych przez oddziały partyzanckie na ogólną liczbę 16, rozbite przez UPA zostały tylko dwie: Huta Stepańska  w pow. Kostopol i Antonówka pow. Sarny. We wszystkich oddziałach partyzanckich do stycznia 1944 służyło maksymalnie 1500 osób, mając przeciwko sobie co najmniej 15 tys. członków UPA. Samoobrona i oddziały partyzanckie powstały zbyt późno i były zbyt małe, by zapobiec zbrodniom. Według ustaleń Siemaszków w walkach samoobrony z UPA zginęło co najmniej 262 Polaków i co najmniej 311 członków UPA. Straty wśród cywilów wynosiły: 60 tys. ofiar ludności polskiej . Tu znów pozwolę sobie wrócić do fragmentu tekstu książki,  prezentujący jeden z tysięcy obrazów tamtego czasu.
Ludzie chodzili między zwłokami, starając się doszukać jakichkolwiek znaków potwierdzających tożsamość ich bliskich. Wydawać by się mogło, że najprościej będzie poznać dzieci, ale to nie sprawdziło się do końca. Marysia była najmłodsza w osadzie i jej szczątki zidentyfikowano. Zapewne gdyby banderowcy poprzedniej nocy pożałowali granatów oraz nie podpalili ponownie stodoły, rozpoznanie ciał byłoby łatwiejsze. Nad zbiorową mogiłą zebrali się wszyscy obecni....( ...)  – Za jakie grzechy, za jakie grzechy doświadczyłeś tych wiernych takim cierpieniem? Cóż uczynili przeciw Tobie, Panie? – Przerwał na moment i spojrzał na zgromadzonych. – A czy Chrystus uczynił coś przeciw swemu Ojcu? Wypełnił przecież jego plan, a został ukrzyżowany. Cierpienie Chrystusa stało się największym z darów ofiarowanych człowiekowi. I to cierpienie dla nas, chrześcijan, jest sprawdzianem wiary. Drodzy moi, ja wiem, to boli, tym bardziej, że zadali je nasi bracia. Pamiętajcie jednak, że tak jak Bóg ukarał Kaina, tak powstała z popiołów Rzeczpospolita ukarze swe grzeszne dzieci. Po kazaniu zapadła chwila milczenia, jedynie wiatr świszczał w ocalałych sztachetach płotów.  
Nie jestem krytykiem literackim dlatego moja ocena w/w książki opiera się o inne kryteria. Przyglądam się książce raz od strony czytelnika i drugi od strony potomków stojących na straży prawdy historycznej. Mimo, że jest to beletrystyka, to autor wykazał się wielka rzetelnością i realizmem w wypełnianiu treścią bardzo mocnego tytułu „Wołyń. Bez litości”. Zaprezentował pełny obraz sytuacji w jakiej się znaleźli nasi rodacy na Wołyniu w czasie II wojny światowej. Dlatego należy powiedzieć, że  nawiązuje ona do najlepszych polskich tradycji w tej dziedzinie. Jest to książka rzetelna i niezwykle wciągająca. Warta polecenia. Rozmawiając z autorem odniosłem wrażenie , że nie powiedział on ostatniego zdania w interesujących nas tematach.  To tyle  o tym, że warto przeczytać tą ciekawą pozycję. Muszę jednak jeszcze wspomnieć o czym warto wiedzieć. Książka została wydana dzięki finansowemu wsparciu  NZZ Solidarność 80, a dzięki autorowi i wydawnictwu: Novae Res kilka egzemplarzy trafi do Stowarzyszenia : „Kresy Wschodnie- Dziedzictwo i Pamięć „ w Szczecinie na nagrody dla młodzieży w najbliższym konkursie poświęconym pamięci o kresach. Na koniec wypada napisać kilka słów o samym autorze.

Piotr Tymiński (foto powyżej) urodził się w 1969 roku. Magister historii, specjalista w dziedzinie mniejszości narodowych w Polsce. Studiował na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, gdzie zdobył gruntowną wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się źródłami. Sam o sobie mówi, że jest historykiem z wykształcenia i z zamiłowania, a badanie dziejów nieprzerwanie sprawia mu przyjemność. Miłośnik Kresów Wschodnich. Jego zainteresowania Wołyniem wzbudziła przeczytana pod koniec lat osiemdziesiątych książka Michała Fijałki „27 Wołyńska DPAK”. Jak sam twierdzi wówczas zdał sobie sprawę, że ukraińscy nacjonaliści dopuścili się na Wołyniu eksterminacji narodu Polskiego. Autor powieści historycznych. Jego twórczości przyświeca myśl przekazywania czytelnikom w przystępny sposób wiadomości z naszych dziejów. W debiucie, który miał miejsce w 2017 roku, poruszył niezwykle istotny temat walki o przetrwanie ludności polskiej na Wołyniu. „Wołyń. Bez litości” stanowi swego rodzaju hołd dla członków samoobron wołyńskich, partyzantów AK oraz sprawiedliwych Ukraińców. Piotr Tymiński w tej zbeletryzowanej opowieści opartej na faktach, ukazał niezwykle trudną sytuację w jakiej znaleźli się Wołyniacy podczas II Wojny  Światowej.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.