Logo

Moje Kresy. Agnieszka Lenard cz.1

Urodziłam  się na terenie dawnej wiejskiej gminy Wiszenka dnia 28 lutego 1922 roku w kolonii niemieckiej Walddorf. Pięknie położona miejscowość w pagórkowatym terenie na Roztoczu Janowskim w powiecie gródeckim województwa lwowskiego. Kolonia Walddorf, 28 kilometrów na północny wschód od Gródka, 12 kilometrów na północ od sądu powiatowego i urzędu pocztowego w Janowie koło Lwowa. Wieś tworzyła jedną gminę kata­stralną z Wiszenką Małą, liczyła 17 domostw, 92 mieszkańców (3 greko-katolików, 6 Żydów, 83 ewangelików), potem osiedlali się tu głównie Ukraińcy. Siedzibą gminy była wieś Wiszenka. Gminę utworzono 1 sierpnia 1934 roku w ramach reformy na podstawie ustawy scaleniowej z dotychczasowych gmin wiejskich: Lelechówka, Majdan, Walddorf, Wereszyca i Wiszenka. Poza tym w skład gminy wchodziło bardzo dużo przysiółków i kolonii podobnych do takiej jak nasz Walddorf: Wiszenka Mała, Malatyn, Wiszenka Wielka, Jezierna, Bałandziuki, Bereściaki, Capy, Draby, Droby, Kniazie, Gerusy, Harachy, Hremy, Kowale, Lutowa, Misaki, Mielniki, Praduchy, Stelmachy, Zagórzany, Zajazd, Maj­dan, Walddorf, Michałejki, Baniły, Kality, Juski, Kuśnierze, Dumasy, Sydory, Spuśniki, Galany, Czerneczy, Krasny Werch.

Mój dom rodzinny stał na pagórku w niewielkiej odległości, około jednego kilometra od głównych zabudowań kolonii. Chcąc od nas dotrzeć do kolonii trzeba było zejść w dół, pokonać jeszcze jeden pagórek i dopiero wtedy ukazywały się domostwa w Walddorfie. Naszym najbliższym sąsiadem na górce był Ukrainiec Paweł Zadorożny, zresztą w kolonii za moich czasów liczącej 22 numery, mieszkali głównie Ukraińcy i Niemcy, Polaków było niewiele. Niektórych z nich dobrze pamiętam, Helę i Zuzię Wieczorków. Rodzin Wieczorków było chyba ze cztery. Dobrze i zgodnie nam się żyło także z ukraińskimi rodzinami: Hryniak, Świtłych, Dzwonik, inne rodziny Zadorożni. Kolonię naszą otaczały inne mniejsze takie jak : Zajazd, Bereziaki, Boruhy, Gerusy które łączyły się z Walddorfem. Na wzgórzu wzdłuż ściany lasu z południowo – wschodniej strony od  dużej wsi jakim była Dąbrowica, ciągnął się tzw. Trakt Królewski i biegł w kierunku Wiszenki  i dalej. Jak głosiła legenda król Jan III Sobieski w Jaworowie tańczył na weselu z kowalową, często jeździł tą drogą ze Lwowa na Jaworów, dlatego nazwaną go Traktem Królewskim. Jak pisał (Helcel, „Listy Jana Sobieskiego do żony” – Kraków, 1860, str.335) w roku 1682 wybrał się Jan III w kwietniu na objazd dóbr swoich i musiał się wymknąć ukradkiem z Jaworowa, bo jeden z młodszych synów, po Konstan­tym już urodzonych, którego Amorkiem nazywał, nie chciał go puścić. Przywiązany do dzieci, król nie gniewał się wcale za natręctwo na małej", lecz pisał: „Wielcem mu powinien, że mię nie zapomina, i lubo mię pożegnania pozbawił, nie­winna jednak przy nim zostawia wina“. Wówczas zatrzymał się na pierwszy popas w Wiszen­ce, nie jadł jednak obiadu we dworze, ale u soł­tysów pod lasem, na ustroniu ode wsi“. Rozległość i pagórkowatość terenu sprawiały, że domostwa w naszej kolonii były porozrzucane. Oprócz Ukraińców i Niemców miejscową społeczność tworzyli także wszędobylscy Żydzi. Najbliżej nas mieszkał Joszko z synem Mośko, inny nawet trochę gospodarzył jakże inaczej, miał żyłkę handlową, handlował końmi. Żyd Berko Zartz w swoim sklepie oprócz podstawowych artykułów, tabaki i papierosów, sprzedawał nieodzowną do oświetlenia naszych gospodarstw naftę. Żarówkę zobaczyłam dopiero tutaj na Zachodzie. Jeszcze inny to typowy handlarz i masarz. Chodził po wsiach i skupował cielęta i jałówki, zabijał je, mięso sprzedawał na targu w Janowie lub nam miejscowym. Miał swój prosty sposób na sprzedaż swoich wyrobów. Wprost niemożliwe było tego mięsa od niego nie kupić. Przychodził do domu, zostawiał 5-6 kilogramów mięsa i po prosu wychodził, na odchodne mówiąc – jak nie masz pieniędzy to ja poczekam, a jak będziesz mieć to mi zapłacisz. W taki oto prosty sposób zmuszał ludzi do zakupu swojego towaru. Moi przodkowie nie mieszkali w Walddorfie. Rodzice mamy gospodarzyli i pracowali gdzieś w majątku ziemskim. Dziadek Józef Sowiński i babcia Agnieszka nigdy nie opowiadała gdzie przedtem mieszkali. Opowiadali o tym rodzice, lecz jako mała dziewczynka nie zwracałam na to uwagi, w tej chwili nie pamiętam już gdzie to właściwie było. Napewno było to gdzieś w pobliżu Walddorfu, być może w majątku w Lelechówce oddalonej od nas jakieś 12 kilometrów. W każdym bądź razie musiało to być przed 1895 rokiem, bowiem wtedy urodziła się moja mama Ludwika. Całą gospodarkę stanowiła chałupa i kilka morgów pola. Żyzność gleby pozostawiała wiele do życzenia, większość stanowiły piaski, iły i szuter.

/1914r.Ludwika Sowińska - matka Agnieszki z ciocią Franciszką Sowińską

Na terenie naszej gminy, czy też w pobliżu Janowa gleba było o wiele lepsza. Był to wszędzie chwalony za urodzajność czarnoziem. U nas na pagórkowatym terenie w pobliżu lasu większość stanowiły piaski, dzisiaj można by powiedzieć, że to VI klasa ziemi. Dziadkowie chcąc lepiej gospodarzyć dokupili trochę lepszego pola. Po zakupie gospodarzyli na 12 morgach pola, to stanowiło już dość pokaźny areał. Babcia Agnieszka Sowińska zmarła dość wcześnie. Dziadek Józef powtórnie ożenił się i wyprowadził się z domu do swojej wybranki. Zanim do tego doszło wydał za mąż moją mamę. Dług ciążył na kupionym gospodarstwie, trzeba było go mozolnie spłacać. Nadarzała się okazja szybszej spłaty więc z tej okazji skorzystał. Postanowił wydać córkę za Jakuba Polichta z Jemielnej. Jakub młody, dobrze zapowiadający się gospodarz pracował w Niemczech i dobrze zarabiał. To było kartą przetargową w staraniach o rękę córki Józefa. Niestety jak to często bywa, był jeden dość poważny problem, mama miała wtedy 15 lat. Ksiądz kategorycznie nie wyrażał zgody na zawarcie związku małżeńskiego. Po dość długich staraniach tylko przez to, że trzeba było spłacać dług zaciągnięty na zakup gospodarki, proboszcz w końcu uległ. Ślub odbył się w 1910 roku. Niebawem mama urodziła 3 synów: Józef (1912) – pojechał do Lwowa i tam pracował jako piekarz na Kleparowie, Stanisław (1914) – służył w wojsku, był uczestnikiem kampanii wrześniowej 1939 roku. Z wojny nie powrócił, po dziś dzień jego los nie jest nam znany. Kazimierz (1919)  w czasie wojny wywieziony na przymusowe roboty do III Rzeszy, po zakończeniu działań wojennych pozostał we Francji, tam się ożenił i zmarł. Niebawem młody żonkiś  Jakub Policht umiera. Przyczyna zgonu dość nietypowa. Poszedł jako dobry sąsiad pomagać innym przy budowie domu. Zwalali w lesie drzewa, dźwignął coś, coś strzyknęło, skutkiem tego była w niedługim czasie śmierć Jakuba. Mama w 1921 roku powtórnie wychodzi za mąż za mojego ojca – Józefa Ożóg. Tato pochodził z Romanówki Stojanowskiej, powiat Stojanów, województwo lwowskie i przyszedł do Sowińskich jako zięć. Dziadków ze strony taty – Zofia i Jan Ożóg niewiele pamiętam, mieszkali daleko od Walddorfu, zresztą niebawem poumierali. W 1922 roku w rodzinie Ożóg w Walddorfie przyszły na świat bliźnięta: Michał i Agnieszka, czyli moja osoba. Potem mieliśmy dość liczne rodzeństwo. Brat Michał wywieziony z przyrodnim bratem Kazimierzem na roboty przymusowe do Niemiec potem wyjechał do Ameryki, tam się ożenił i pozostał. Pozostał na wieki, gdyż od dość dawna już nie żyje. Wiktoria (1924) jeszcze na Kresach w Walddorfie wyszła za mąż za Kościńskiego z Białogóry koło Gródka Jagiellońskiego i tam gospodarzyli. Jan (1926) ożenił się w Różynie z Janiną Dudek i tutaj gospodarzyli. Anna (1929) po wojnie wyszła za mąż za Władysława Staronia i mieszkali w Chróścinie Nyskiej. Franciszek ( 1933) początkowo mieszkał w Różynie, potem kupił posiadłość w Krapkowicach. Jego dzieci mieszkają w Krapkowicach i Brzegu. Pomimo, że Walddorf był mała osadą, była w nim szkoła i mały stary kościółek pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Odpust odbywał się tradycyjnie w święto 8 września, albowiem zwane jest też świętem Matki Boskiej Siewnej. Do szkoły zaczęłam chodzić w Walddorfie. Wieś jak wspominałam była mała, ale dobry był w niej nauczyciel, nazywał się Rafał Ungiert. Uczył nas języka polskiego, rachunków, przyrody, geografii i języka ukraińskiego. Aby ukończyć szkołę powszechną w ciągu 7 lat trzeba było do niej chodzić tak: I klasa – rok, do klasy II, III i IV po 2 lata. Przed samą wojną zmienili system oświatowy i chodziło się w ten sposób. I i II klasa – rok, III klasa – 2 lata, IV klasa – 3 lata, razem 7 lat. Niektórzy chodzili do szkoły znacznie dłużej, wiadomo zależało to od efektów nauki. Jeśli ktoś miał same piątki to uczył się nawet krócej, bo nauczyciel miał prawo przenieść danego ucznia do wyższej klasy. Potem gdy rodziców stać było na dalsze kształcenie syna czy córki, wysyłano ich do gimnazjum.

/ Agnieszka na kursie przysposobienia wojskowego 1938r.przed kościołem w Majdanie.

Zawsze chodziłam do kościoła, do naszego polskiego katolickiego. Większość w Walddorfie stanowili Ukraińcy, wobec czego mieli też swoją cerkiew znacznie większą od naszego małego kościółka. Byłam w niej ze dwa razy, pomodliłam się i wyszłam, nie podobało mi się w niej, nie ma jak nasz kościółek. Cerkwie ponadto znajdowały się w Wiszence Małej i Wiszence Wielkiej. Parafie grekokatolickie istniały w Malatynie i  Jeziernie. Nasz stary i zniszczony kościółek był jak wspominałam pod wezwaniem Matki Boskiej Siewnej. Odpust przypadał 8 września. Ksiądz przyjeżdżał do nas aż z Janowa Lwowskiego odległego o jakieś 14 kilometrów. W odległym Janowie był nasz parafialny kościół pod wezwaniem Świętej Trójcy. Raz w miesiącu parobek zaprzęgał wypasione księdza konie  i gnał Traktem Królewskim z Janowa przez Dąbrowicę do nas do Walddorfu. Przy parafialnym kościele w Janowie był tylko proboszcz i wikary. Obydwaj obsługiwali bardzo dużą parafię dlatego tak rzadko pojawiał się w naszym kościółku. Na mszy świętej ksiądz proboszcz Tulij pojawiał się także w drugi dzień większych kościelnych świąt takich jak Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Święta. Ksiądz przyjeżdżał do nas bryczką, my aby uczestniczyć w uroczystościach kościelnych musieliśmy do parafialnego kościoła w Janowie chodzić pieszo. Od czasu do czasu ktoś zabrał mnie w drodze powrotnej na furmankę, ale należało to do rzadkości, bowiem mało Polaków tędy przejeżdżało do kościoła. Chodziłam do janowskiego kościoła na skróty przez las, było tego z 10 kilometrów. Nie chcąc zniszczyć swoich skromnych bucików idąc przez wertepy i las do kościoła, zmuszona byłam je ściągać i iść pieszo. Zakładałam je dopiero pod kościołem. Odpust w Janowie połączony z uroczystą sumą odbywał się w pierwszą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego czyli po Zielonych Świątkach zwanych u nas Pięćdziesiątnicą. Było to 56 dni po Wielkanocy, najczęściej 7 tygodni po tejże Wielkanocy. W powiatowym Janowie mieszkali przedstawiciele dwóch znakomitych polskich rodów szlacheckich – Tyszkiewiczów i Gołuchowskich. Hrabia Tyszkiewicz dogładał swoich dóbr w Lelechówce opodal Janowa. Uczestniczył we mszach świętych w naszym parafialnym kościele w Janowie. Hrabia był słusznego wzrostu, stojąc wśród wiernych w kościele zawsze widoczna była jego głowa wystająca ponad wszystkie. Do kościoła przyjeżdżał swoim samochodem lub bryczką zaprzężoną w dwa kare konie. Lubiłam popatrzeć na jego psy towarzyszące bryczce. Z początku wydawało mi się to trochę śmieszne gdy patrzyłam na te dwa olbrzymy, bowiem psy na łapach miały specjalnie uszyte buty. Większość wiejskich dzieci butów nie miała, tutaj można było popatrzeć na buty hrabiowskich psów. W Janowie mieszkał także syn ministra spraw zagranicznych Austro- Węgier, II ordynat na Skałce Agonora Gołuchowskiego – Wojciech Maria Agenor Gołuchowski. Wojciech hrabia Gołuchowski był ziemianinem, ba nawet wojewodą lwowskim i senatorem IV kadencji w II Rzeczpospolitej z województwa lwowskiego. Z poślubioną w 1912 roku Zofią Baworowską miał troje dzieci: Jana, Marię i Zofię Marię Gołuchowską zamężną ze Stefanem Libiszowskim. Gołuchowscy wiele dobrego robili dla miejscowych Polaków. Wiele kościołów zbudowano z ich fundacji. Za moich czasów fundatorem kościoła w pobliskim Majdanie był właśnie Wojciech Maria Agenor hrabia Gołuchowski. Od tej pory mieliśmy już znacznie bliżej do większego kościoła, msze odprawiano tutaj w każdą niedziele i święta. Agenor Gołuchowski odkupił majątek Janowa po 1868 roku kiedy czasowo zrezygnował ze służby dyplomatycznej i zajął się administracją swoich majątków i na następcę wyznaczył swego syna Wojciecha. W tym okresie ze względu na przepiękne położenie i otaczające miasto lasy pełne różnorodnej roślinności i grzybów był jednym z najchętniej odwiedzanych miejscowości letniskowych we wschodniej Galicji, zwłaszcza po wybudowaniu linii kolejowej ze Lwowa i dalej do Jaworowa. W czasach gdy się urodziłam miasto dźwigało się z ruin, gdyż na początku I wojny światowej mocno zostało zniszczone. Przez pewien czas działała w mieście filia fabryki wysokogatunkowych wódek Baczewskiego: wiśniaku i  maliniaku. Były to ulubione trunki lwowskiej i janowskiej arystokracji. Dobrze funkcjonowała także mydlarnia i fabryka wapna. Dobrze pamiętam okazałą fasadę naszego parafialnego kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. Budowla była z cegły, oparta na kamiennych fundamentach. W krypcie kościoła pochowana została matka króla Stanisława Augusta, Konstancja z Czartoryskich Poniatowska.                                                                                                                                               

Cdn.  
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć   moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.                                                                                                                           
Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.