Logo

”Córka regimentu” - Baśka Murmańska

Baśka Murmańska w Nowym Dworze Mazowieckim ma swoją ulicę, a obok Muzeum Kampanii wrześniowej w Twierdzy Modlin znajduje się jej pomnik. Również staraniem Miasta Nowy Dwór Mazowiecki i Lokalnej Organizacji Turystycznej Trzech Rzek ponownie wydano historię jej życia, którą  spisał Eugeniusz Małaczewski w książce „Dzieje Baśki Murmańskiej".  Książka ukazała się  w 1925 roku nakładem wydawnictwa Gebethnera i Wolfa w siedmiu miastach: Warszawie, Krakowie, Lublinie, Łodzi, Poznaniu, Wilnie, Zakopanem. Kilka słów wypada w tym miejscu powiedzieć o autorze. Eugeniusz Małaczewski (1897-1922) – w okresie I wojny światowej ochotnik w armii carskiej. Od 1917 r. w Korpusach Polskich w Rosji. Trzykrotnie aresztowany przez bolszewików, uciekł z konwoju skazany na karę śmierci. Służył w Archangielsku w szeregach Murmańczyków. Uczestnik wojny polsko-bolszewickiej. Zmarł na gruźlicę. Natomiast  bohaterka jego opowieści nie  była kobietą, lecz... białą niedźwiedzicą, którą w 1919 roku na targu w rosyjskim Archangielsku, zakupił jeden z przebywających tam polskich żołnierzy.

Skąd się tam wziął? Odpowiadając na to pytanie jest okazja sprostowania legendy "czynu legionowego". . Prawda jest taka, że  Legiony Polskie, walczące po stronie Cesarstwa Austro - Węgierskiego i Niemiec,  nie były jedyną ówczesną polską formacją walczącą w tej epoce o niepodległość naszego kraju. Zapomniano bowiem o polskich jednostkach wojskowych na Wschodzie, tworzonych na terenie Rosji, to zupełnie zapomniany epizod naszej dwudziestowiecznej historii. Polityczno-wojskowe inicjatywy galicyjskie całkowicie zdominowały w społecznym odbiorze ogromny wysiłek Polaków z zaboru rosyjskiego, zwłaszcza zaś polskiej społeczności kresowej. W latach 1914–1917 w szeregach armii rosyjskiej walczyło wielu Polaków. Byli to mieszkańcy terenów znajdujących się pod zaborem rosyjskim, czyli w Kongresówce i na Ziemiach Zabranych (w chwili wybuchu I wojny światowej – 600 tys.; w lutym 1917 r. – 700 tys., ogółem w owych latach – mogło być nawet milion ludzi). Rewolucja lutowa 1917 r. i okres sprawowania władzy przez rząd Aleksandra Kiereńskiego w Rosji stworzyły sprzyjające warunki dla polskich inicjatyw wojskowych na terenie upadającego imperium . W sierpniu 1917 r. zapadła decyzja o sformowaniu polskich jednostek narodowych, mających walczyć przeciw Niemcom u boku armii rosyjskiej. Powstały wówczas zawiązki trzech wielkich jednostek – określanych jako korpusy. Pierwszy był tworzony na Białorusi, drugi i trzeci – na Ukrainie. Bolszewicki zamach stanu w listopadzie 1917 r., określany jako rewolucja październikowa, niestety pogorszył i tak trudną sytuację polskich oddziałów. Mimo dążenia do zachowania neutralności, konflikt z bolszewikami narastał nieuchronnie. W maju i czerwcu 1918 zostały rozbite trzy polskie korpusy wschodnie, sformowane z żołnierzy-Polaków z armii carskiej. Zebrani w Kijowie oficerowie, głównie z II Korpusu w końcu maja 1918 uchwalili powołanie „Komisji Wojskowej” w oparciu o dość liczną Polonię w Moskwie, powierzając jednocześnie naczelne dowództwo nad polskimi formacjami wojskowymi generałowi Józefowi Hallerowi.  W tym miejscu należy przypomnieć, że Haller jako jedyny z dowódców walczył najpierw w II Brygadzie Legionów z Rosją w Karpatach, Besarabii i na Wołyniu, później ( po wypowiedzeniu posłuszeństwa Austro- Węgrom) na czele II Brygady i Korpusu Posiłkowego przeciwstawił się polityce austro-węgierskiej i niemieckiej, a po pokoju brzeskim stoczył dwie bitwy z Niemcami – w lutym pod Rarańczą, a w maju pod Kaniowem, dowodząc II Korpusem Polskim.  15 czerwca zawarł umowę z przedstawicielami państw sprzymierzonych o tworzeniu oddziałów polskich na Murmaniu i Archangielsku opanowanym w tym okresie przez oddziały Ententy. Niezłomna wola tworzenia oddziałów zbrojnych przez ocalałych żołnierzy wspomnianych korpusów spowodowała, że parę miesięcy po ich rozbiciu powstały polskie formacje nad Donem, w rejonie Murmańska (potocznie zwanego wówczas Murmaniem), na Powołżu i Syberii. Wielu z przybywających do ośrodka żołnierzy, szczególnie oficerów, kierowanych było do Wojska Polskiego we Francji, gdzie brakowało kadry oficerskiej. W Murmańsku ze względu na zbyt małe siły, zrezygnowano z tworzenia dywizji. Dowódcą tego oddziału mianowany został podpułkownik Machcewicz. Pomimo trudności, zdołano  jednak sformować na północy Rosji kilka oddziałów. Korzystały one z pomocy organizacyjnej i wsparcia materiałowego wojsk brytyjskich, współdziałały też z nimi w operacjach skierowanych przeciwko bolszewikom. Pierwsze z nich poczęły formować się już w czerwcu 1918. W mieście Kola powstał wówczas oddział składający się z kompanii strzelców i Legii Oficerskiej wspomaganych baterią artylerii i plutonem karabinów maszynowych (razem około 200 żołnierzy). Stanowił więc siłę zdolną podjąć działania zbrojne na skalę lokalną. Kolejną polską formacją był Oddział Dwiński. Sformował się on z żołnierzy polskich ukrywających się w Archangielsku przed bolszewikami. Liczył wówczas 40 oficerów i żołnierzy. Na obszarze tym walczył do połowy grudnia 1918, zyskując sobie miano „Lwów Północy”. 24 września 1918 stan liczebny „Oddziału Polskiego w Koli” wynosił 30 oficerów i 79 żołnierzy. Podlegał on w całości dowództwu brytyjskiemu i brał udział w licznych walkach przeciw bolszewikom, ciesząc się doskonałą opinią zarówno u dowództwa brytyjskiego, jak też wśród miejscowej ludności. W październiku 1918 oddział został przeniesiony do Archangielska. Polskie oddziały na Murmaniu brały udział w walkach na półwyspie Kolskim i w rejonie Archangielska  oraz wzdłuż linii kolejowej i rzek (Dwina i Onega) biegnących wśród tajgi z południa ku Morzu Białemu. Oddziały Murmańczyków działały na północy Rosji do połowy września 1919 (ogółem liczyły wówczas ponad 300 oficerów i żołnierzy),  – po decyzji aliantów wycofania się z Rosji – zostały najpierw przerzucone do Archangielska, a stamtąd ewakuowane statkami do Polski, dokąd przybyły w grudniu 1919. Nie był to koniec szlaku bojowego Murmańczyków. Wojsko Polskie prowadzące wówczas wojnę z bolszewikami, potrzebowało dodatkowych sił. Murmańczycy po powrocie do Polski natychmiast zostali włączeni do walk. W styczniu 1920 Batalion Murmańczyków wszedł w skład nowo sformowanego 64 Grudziądzkiego Pułku Piechoty jako jego 3. batalion.  Walki o Murmań zostały upamiętnione na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, napisem na jednej z tablic, w okresie II RP i po 1990 „MURMAŃ 1918”. Skoro już wiemy jakim sposobem polskie wojsko znalazło się na "Murmaniu", możemy wrócić do historii "Baśki", którą  spisał żołnierz- Murmańczyk;  Eugeniusz Małaczewski. Ponieważ nie tylko losy niedźwiedzicy są ciekawe, ale styl i  język ( pisownia)  którym posługiwał się autor, dlatego poniżej zaprezentuję fragmenty tekstu bez żadnych zmian. " W przedwiośnie r. 1919–go Archangielsk nad Białem Morzem był okupowany przez Entantę , która pod kunktatorskiem dowództwem Anglików i na ich wikcie zamierzała zdobyć Rosję od północy, powywieszać na latarniach ówczesnych czerwonych władców Kremlu, a przedewszystkim zrobić dobry interes na eksploatacji bogactw naturalnych tego kraju. Koniec wyprawy był mniej świetny, niż początek. Entanta wyszła na tym kupiecko – militarnym interesie, jak nasz przysłowiowy pan Zabłocki na mydle. Ale stało się to dopiero w sześć miesięcy później. W czasie zaś, kiedy zaszły wypadki, o których mowa niżej, Archangielsk był mocno obsadzony załogami wojskowemi niemal całego świata. Oczywiście nie brakło i Polaków, bo gdzie tylko dwóch się bije, tam zawsze Polak trzeci chętnie łba nadstawi. (...)   W głębi jednego z zaułków, prowadzących do głównej ulicy, ukazało się kilku młodych wojskowych. Mieli na sobie zawadjacko załamane maciejówki z legjonowemi orzełkami, tudzież płaszcze koloru khakki,wdziane po leguńsku, z pewną artystyczną niedbałością, która zdradzała ciążenie ku elegancji w stylu wyraziście nadwiślańskim. Jeden z młodzieńców, w szarży podchorążego, miał w prawicy kij żelazny, grubości palca, drugą zaś ręką trzymał, owinąwszy kilkakrotnie dokoła pięści, łańcuch zakończony stalową obrożą. W obroży targał się biały niedźwiadek, ......(...)   Toczyła się rozmowa w tempie leniwem – typowe ględzenie rozpróżniaczonych żołnierzy, wałęsających się na słoneczku w bezpiecznym garnizonie, z dala od placu bitwy: - On, czy ona? - Kto? – zapytał podchorąży. - No, ten srogi zwierz... - Ona. - Skąd wiesz? - Powiedziała mi na ucho, jak byliśmy sami... 

/ Foto za: http://www.baskamurmanska.pl/historia-baski-murmanskiej/

- Gadaj zdrów. Nie może być. - Fakt. - A co będziesz z nią robił? - Wziąłem na wychowanie. Spójrzcie, jaka przystojna! Trochę z niej dzikus jeszcze, wczoraj ugryzła mię w łydkę, ale to się da odrobić. (...) Kusz, ścierwo, bo wszystkie kości połamię! – uspakajał podchorąży swą pupilkę, nie bez pewnej jednak serdecznej ciepłej nutki w głosie, pomimo groźnego sensu słów. - A karmisz ją ? - No, przecie...... - Czemu ? - Zjadła dziś pud świeżych fląder, a prócz tego – parę butów, które grzały się przy piecu po wysmarowaniu tłuszczem. - Apetycik, powinszować ! Bardzo, bardzo miły zwierz. Buzię ma wcale, wcale inteligentną. I z oczu jej patrzy uczciwie. Niepotrzebnie nad nią się znęcasz. Ja bym poradził dobrocią, łagodnością. Można pogłaskać? - Owszem. Spróbuj. Amator łagodnych metod nachylił się nad niedźwiadkiem i wyciągnął rękę, by go pogłaskać po spłaszczonym łbie. Zwierz liznął śnieg szkarłatnym jęzorem i na zniżającą się rękę nie zwracał pozornie uwagi. Lecz zaledwo go dotknięto do koniuszka włosów, wykonał ociężałą głową zdumiewający, błyskawiczny ruch. Amator łagodnych metod mimowolnie wydał okrzyk i skoczył wstecz jak oparzony. Jednocześnie rozległo się głośne kłapnięcie potężnie uzębionych szczęk, które, zamiast cofniętej szybko ręki, napotkały próżnię. - A to dzikie bydlę ! Ależ ona naprawdę kąsa ! - Nie żartuję. Podziękuj, że prócz pary moich butów, nie zjadła ci kawałka ręki. (....)Dokąd z nią teraz pójdziesz ? – zapytał podchorążego kolega. - Na promenadę13, - brzmiała odpowiedź. - Zwarjowałeś ? ! - Nie. Tu chodzi o honor całej polskiej armji. - Jakto ? - Zaraz opowiem, – odrzekł podchorąży. – Czy znacie kapitana bersaljerów, Włocha, tego co chodzi, jada i sypia z monoklem14 w pysku ? - To ten, z którym na ostatnim balu w misji francuskiej poróżniliśmy się o tę facetkę w sukni lila ? - Mój kochany, proszę cię!... Dobieraj oględniejszych wyrażeń, gdy mówisz ze mną  o kobiecie; którą więcej, niż szanuję...Tak. Ten sam właśnie. Wyobraźcie tylko sobie, na jakie kawały puszcza się ten drab, byleby tylko zdobyć jej względy. I tak już dużo przewag ma nade mną: jest brunetem, ja blondynem – ona woli brunetów; używa monokla, a to jej imponuje; jest kapitanem, ja dopiero podchorążym; nazwisko jego brzmi: Andreas Giovanno della Stupida hrabia Bambini, a ja nazywam się: Walenty Karaś. Nie dość tego: wieczorami całemi śpiewa jej po włosku, wywracając białka oczów, swoje canzony i barcarolle. A gdy ja, chcąc dotrzymać mu placu, raz huknąłem z całego gardła „Husia – Siusia” ona uszy zatkała oburącz i rzekła: - Proszę dać spokój. Pan milszy jest bez śpiewu. Panu w dzieciństwie Mahomet musiał nastąpić na ucho. (...)Włoch dowiedział się, że ona lubi zwierzęta. Pewnego dnia przyszedł z oswojoną łasicą, siedzącą mu na ramieniu. Lecz nazajutrz ja triumfowałem, bom przywlókł ze sobą na sznurku żywego jeszcze gronostaja. Włoch jednak nie dał za wygraną i w dzień potem przelicytował mego gronostaja autentycznym żółtym lisem. Zawziąłem się tedy i ja. Dostałem młodego wilka, który przy pierwszem spotkaniu zagryzł jego lisa. I w turnieju tym pewniebym zwyciężył, gdyby z całego miasta nie zbiegły się wówczas wszystkie psy i nie rozszarpały mego wilczka ciepłych jeszcze zwłokach żółtego lisa. Włoch natomiast wytrzasnął skądś „błękitnego lisa” i od kilku dni paraduje z nim co dzień na promenadzie, wywołując duży efekt w tłumie,......(...)   Wpadłem w rozpacz i pewniebym rozpił się na śmierć, gdyby nie traf szczęśliwy. Przedwczoraj na tutejszym targu spotkałem chłopa „samojeda”, który przyprowadził na sprzedaż tego oto niedźwiadka. Kupiłem bez namysłu, i teraz zobaczymy, kto lepszy: ja, czy Włoch. Nie może być, żeby polski legjonista skapitulował przed nacją, którą Bóg stworzył poto jedynie, aby Austrja, stale bita przez cały świat, też miała kogo bić!... Pęknie, szelma, z zazdrości. Dziś pogrążę go nareszcie w oczach naszej donny i zdobędę jej serce. (...)  . Masz rację. Tu chodzi o honor całej armji! – krzyknęli chórem słuchacze. Jednocześnie z ulicy pryncypalnej wpadł do zaułka żołnierz, ordynans Karasia, i zawołał: - Panie podchorąży, włoski kapitan już jest! - Z lisem? - A jakże, z lisem, – odpowiedział ordynans. - Dam ja mu lisa, – mruknął Karaś. (...)  Przechodnie za zbliżeniem podchorążego wszędzie się rozstępywali, czyniąc szpaler, jakby przed parą nowożeńców, wracających od ołtarza. Baśka, czując, że cały ten honor jej przynależy, zrozumiała, iż jest bohaterką dnia. Wzbiła się więc w pychę i poczęła iść na trzech tylko łapach, czwartą zrzadka dotykając ziemi, a z boku paszczy wysunęła na kilka cali jęzor, co miało taki pozór, jakby niosła go w zębach. (...)  Wśród ludzkiej ciżby, tłoczącej się po bokach i z tyłu, doszli tak aż do domu, gdzie mieszkała sprawczyni polsko – włoskich wzdychań i utęsknień. Włoch tkwił już na stanowisku. Dama dwojga rozmiłowanych serc główkę blond miała wysuniętą przez otwarty lufcik i, trzygąc długiemi rzęsami, słuchała, co jej prawił kochliwy kapitan bersaljerów, który przestępował z nogi na nogę, jak człowiek niezbyt wytrzymały, albo mocno zziębnięty. Stąd można było wnioskować, że tokuje tu od paru już kwadransów. Na smyczy, założonej haftką na guzik paltota, trzymał dużego lisa, – bardzo piękny okaz fauny północnej, – napuszonego prześlicznem futrem barwy szarej, wpadającej w odcień jakoby polerowanej stali, czemu właśnie gatunek owych lisów zawdzięcza nazwę „błękitnych”. Lis siedział u stóp swego pana, wsparty na wyprostowanych łapach przednich. Uszy czujnie trzymał do góry, a w śpiczastej, wąsatej mordce miał wyraz takiej roztropności, że, zdawało się, zacznie naraz mówić po ludzku i to całkiem do rzeczy. Puszystą kitę odwalił poza siebie i pieczołowicie ją rozłożył na całą szerokość chodniczka. Na widok Baśki zerknął w jej stronę raz i drugi i poczuł niepokój, co wyraziło się nazewnątrz przez natychmiastowe cofnięcie kity z poza pleców i ułożenie jej przed sobą. Włoch tokował w dalszym ciągu, przestępując z nogi na nogę. Podchorąży był już o kilkanaście kroków. Włoch poza otwartym lufcikiem nie widział świata. Błękitny lis zmienił miejsce i usadowił się tak, by między Baśką a sobą mieć na wszelki wypadek foremne łydki swego pana. Koniec puszystej kity poruszał się cokolwieczek za nerwowo. Podchorąży znalazł się przed oknem i złożył grzeczny ukłon damie. Dama, ujrzawszy zwierza, holowanego na łańcuchu, krzyknęła! „Ach!” i wydusiła łokciem szybę. Dzwoniące drzazgi szkła spadły kapitanowi na zadarty łeb; stamtąd stoczyły się na ziemię wraz z monoklem, o który zawadziły. Baśka zbliżyła się do lisa w zamiarze obwąchania jego kity, intrygującej puszystym wyglądem Włoch schylił się, by podnieść monokl, bez którego nic nie mógł przedsięwziąć, gdyż był krótkowidzem. Obwąchiwany przez białego potwora lis wpadł w szał przerażenia i urwał się wraz ze smyczą i guzikiem, do którego smycza była przytwierdzona. Gwałtowne szarpnięcie, spowodowane oderwaniem mocno przyszytego guzika, wytrąciło schylonego kapitana z równowagi, aż się musiał oprzeć rękami o ziemię i znalazł się przez chwilę w pozycji na czworakach. Baśka, rozzłoszczona ucieczką lisa, poczytała osobę, znajdującą się na czworakach i wypiętą ku niej gestem wysoce prowokacyjnym, za jakowegoś czworonoga, który jej, Baśce, chce ubliżyć. Zahaczyła więc kłami za fałdy kapitańskich hajdawerów i jęła ciągnąć ku sobie z całej siły. Przestraszony Włoch swym pięknym barytonem, który stracił na ten czas całą aksamitność brzmienia, wydobył z siebie bardzo wysokie „fa”. Baśka zawtórowała mu ogromnie potężnem „re”, nie wypuszczając jednak spodni z paszczy. (...)  Dama w wyduszonem oknie darła się w niebołosy. Na miejsce wypadku zbiegło się pół ulicy. (...)  W trakcie zajścia, z handlu ryb, znajdującego się obok, wyskoczył nagle błękitny lis, wciąż szalejący z trwogi, i, pędząc, obalił z nóg kilku gapiów. Lecz, co najdziwniejsza, pozbył się był już smyczy, a wpoprzek łajdackiego pyska trzymał tłustą flądrę. Nim się tłum obejrzał, – lis był już daleko: czmychał środkiem ulicy, rozpuściwszy na wiatr wspaniałą kitę. I znikł na pierwszym zakręcie, jakby się w ziemię zapadł. Co się z nim stało, nikt tego nie wiedział ni wtenczas, ni potem. Włoch po dłuższej targaninie wyrwał się z niedźwiedziej paszczęki, lecz kosztem dużego kawałka spodni, który Baśka zatrzymała w zębach jako trofeum29. Poszkodowany wrzucił do oka monokl, zmierzył rywala zabójczem spojrzeniem, rozpiął płaszcz, wyjął portfel, dostał bilet wizytowy i wręczył podchorążemu. Karaś schował bilet do kieszeni palta i rzekł: - Znamy się, kapitanie, od dawna. Ale bardzo mi jest przyjemnie. Żegnam pana. I odszedł wraz z Baśką, która nie wypuszczała z zębów urwanej szmaty sukna. (...)  Dnia tego zażywał przechadzki również angielski generał, naczelny dowódca wszystkich wojsk koalicji30 na Murnanie, który chodził zawsze w towarzystwie buldoga. Generał podążał właśnie w stronę zbiegowiska, wywołanego zajściem Baśki z Włochem. Buldog szedł o kilka kroków przed panem.   (...)  Słynął z tego, że na ulicy ustępował z drogi tylko cywilom, wojskowemu nie ustąpił nigdy. Bo wiedział, że jest psem generalskim, i każdy spotkany człowiek w uniformie wojskowym musi przed nim i przed jego panem salutować pierwszy i usunąć się z drogi. Milord, – takie miał imię ów pies, – nie pospolitował się zawieraniem ulicznych znajomostek z innemi psami. (...)  Jednakowoż na widok nieskalanie śnieżnej Baśki poczuł, że musi natychmiast zawrzeć z nią znajomość. Krótko mówiąc, zachciało się Milordowi psich figlów. Podskoczył więc ku zdumionej bezczelnością Baśce i tak obcesowo się jej przedstawił, że Baśka aż zawyła ze zgrozy na te zaloty zgrzybiałego starca. I w bronie swej godności panieńskiej zadała łapą tęgi cios naodlew. Milord wyleciał w górę, jak z procy, skręcił się w powietrzu, padł skrwawionym łbem na bruk, aż coś mu trzasło w apoplektycznym karku, i wybulgotał z siebie sprośną duszę, zanim nadbiegł jego pan. Nazajutrz podchorąży Karaś miał z Dowódcą Polskiego Baonu rozmowę poufną, o której później opowiadał kolegom, odwiedzającym go w areszcie: - Mielimy z naszym majorem bardzo głośne gadanie w cztery oczy, a właściwie to tylko w trzy oczy, bo jedno było wybite... (...)  Baśkę zaś rozkazem dziennym L. 33 § 8 przydzielono do Baonu W.P. na Murmanie z nominacją na „Córkę Regimentu” i z zaliczeniem na wikt w kompanji karabinów maszynowych. Teraz dopiero żywot Baśki wszedł w najświetniejszy swój zakres. Urodzona pod ciemną Gwiazdą Polarną, rozpoczęła karjerę pod znakiem Marsa. Na niedźwiednika przeznaczono jej kaprala, nazwiskiem Smorgoński. Kapral trudnił się przed wojną rzemiosłem szewckiem, i Baśka była pierwszym żywym niedźwiedziem, jakiego w życiu na oczy uświadczył. Wybór zaś na niego mianowicie padł stąd, iż adjutant, komponujący rozkazy dla Baonu, zwykł był, jako doktor filozofji, myśleć syntetycznie. W danym wypadku powodował się brzmieniem nazwiska Smorgońskiego, sądząc słusznie, że trudno dla niedźwiednika o nazwisko lepsze. Kapral Smorgoński musztrował dotąd rekrutów, pobranych do wojska z Polaków, których wojna rozproszyła po obszarach niezmierzonej Rosji, albo takich, którzy mieszkali tam od urodzenia. (...)  . Adjutant, wskazując na Baśkę, rzekł: - Kapral. Od jutra będziesz musztrował ją tylko jedną. Za dwa tygodnie ma umieć wszystko, co się przyzwoitemu niedźwiedziowi w wojsku polskiem „gebiruje” (z niemieckiego, należeć ). Możesz odejść. „Skończyłem”. - Rrrrozkaz! – odrzekł kapral z determinacją, biorąc do ręki łańcuch, na którym Baśka była uwiązana. - A dasz że jej rady sam jeden ? – zapytał jeszcze adjutant. - A toż jak, panie podporuczniku! – brzmiała odpowiedź. – Mnie tam co ! Taż ja całemu plutonowi najdurniejszych katolików rady dawał, tak jakby ja nie dał rady jednemu niedźwiedziowi ? Niedźwiedź – nie katolik . (...) Zresztą pokochał ją serdecznie i zwierzał się przed nią, prowadząc z nią wieczorami długie rozmowy. Sypiali na wspólnym posłaniu, zrzadka się tylko wadząc, niby najprzykładniejsze małżeństwo. On też pierwszy nazwał ją – Baśką. Było w niej bowiem coś wielce kobiecego, a zarazem miała w sobie wiele z miłej dzikuski, takiej właśnie, jaką jest niejedna z polskich Basiek. (...)  Nazwa, dana niedźwiedzicy przez Smorgońskiego, przyjęła się wkrótce w użyciu wśród żołnierzy całego Baonu, lecz jakiś śledziennik, jeden z tych wiecznie ze wszystkiego niezadowolonych, doszukujących się plam na każdem słońcu, podał w wątpliwość płeć Baśki. Niedźwiedzica była za wielką figurą w Baonie, aby wątpliwość owego śledziennika nie urosła wnet do rozmiarów zagadnienia, które zaprzątnęło całkowicie wszystkie głowy. Baon podzielił się na dwie partji, za i przeciw. Wrzenie umysłów stało się powszechnem. Sprawę roztrząsali z pianą na ustach nawet oficerowie. Doszło do wymyślań i bójek. Coraz inni znawcy oglądali Baśkę, lecz opinje wydawano najsprzeczniejsze. Prawda, jak to bywa zwykle w takich razach, utonęła we wzburzonych falach roznamiętnienia, stronniczości i różnych intryg. A rzecz miała się tem gorzej, iż nie była wolna od domieszki pewnej niezdrowej sensacji, właściwej delikatnym sprawom tego rodzaju. Aż adjutant, myślący syntetycznie, poszedł po rozum do głowy i w rozkazie dziennym wystylizował paragraf tej treści: „Wobec bezpodstawnych wersyj, obiegających Baon, jakoby przydzielona do tegoż niedźwiedzica Baśka należeć miała do obu płci naraz, – poleca się lekarzowi Baonu rzecz ściśle zbadać na miejscu, płeć niedźwiedzicy ustalić raz na zawsze, a o wykonaniu donieść raportem na piśmie, który Kancelarja dołączy do listy ewidencyjnej rzeczonej niedźwiedzicy, ażeby mieć pewną rękojmię niepowtórzenia się w przyszłości podobnych awantur”. (...)   Wreszcie lekarz, młody i przystojny Warszawianin, obwieścił uroczyście wszem wobec: - Baśka jest panną ! A wtedy uczynił się istny dzień sądny. Stronnictwo, które trzymało się opinji, zgodnej z orzeczeniem lekarza, wyraziło swą radość  trzykrotnem, gromkiem: „Hurra!” podrzucono w górę czapki, wiwatując na całe gardło. Mający rewolwery otworzyli na znak uciechy rzęsistą palbę. Uczynił się taki tumult, że angielskie dowództwo zaalarmowało cały odcinek frontu, myśląc, że to nieprzyjaciel wdarł się na tyły. Zaczęto cisnąć się kupą do Baśki. Składano jej w darze co kto miał do zjedzenia. A kto zdążył już podpić, lazł całować się do niej, roniąc łzy rzewne na jej śnieżne futro. Jedna tylko Baśka zachowywała spokój, chociaż ogólne wzruszenie i ją ściskało za gardziel i łaskotało w nozdrza, zmuszając do kichania raz za razem. - Baśka ! dalibóg, porządna z ciebie kobita ! – wołali entuzjaści. A ona patrzyła im prosto w oczy, czując, że stanowi z nimi jedną rodzinę, że przestaje być zwykłą niedźwiedzicą polarną, lecz już jest jednej rasy, jednego narodu z tymi żołnierzami, którzy ją kochają i są z niej dumni, .....(...)  Parowiec płynął do Gdańska. Zimowe nadmorskie słońce jaśniało na wysokościach bladobłękitnego nieba. (...)  . Na dziobie okrętu kupiła się gromadka żołnierzy z odsłoniętymi głowami. Mewy z radosnym piskiem śmigały tuż nad nimi, zdając się dotykać w locie skrzydłem do ich włosów. W gromadce było gwarno, jak na bolszewickim wiecu. (...)   Zaczem zaśpiewano chórem na nutę okrutnie dziadowską. Była to pieśń ulubiona przez Murmańczyków: „Lamenty podbiegunowe”, którą ułożył swego czasu dziś już nieboszczyk, major Bolesław Szul.

Strażneż to dziwy, Boże apostolski!
Wybrał się legun na obronę Polski,
 Chciał bronić kraju nieszczęśliwy legun,
Obronił biegun.
Tak nami dziwnie kręci ręka boża,
 Chciałeś mieć Polskę z dostępem do morza,
 Zdobyłeś dostęp swoim krwawym potem
 Tam i z powrotem.
Zwiedziłeś bracie świata kawał srogi,
 W różnycheś krajach poobijał nogi,
 Ażeś tu przyszedł stare mrozić gnaty
W kraj lodowaty.
 Ale cię straśna czekała udręka,
 Bo tam się bidny człowiek cięgiem lęka,
 Żeby mu koło nie spadło na głowe
Podbiegunowe.
Tam miast na koniach naród na psach jedzie,
 Tam krowim mlekiem dojom się niedźwiedzie,
 Tam wieloryby rosnom co dwa kroki
I jeszcze foki.

Śpiewom przysłuchiwała się Baśka, siedząca opodal na zwoju lin okrętowych. W momentach liryczniejszch łączyła swój srogi ryk ze śpiewem żołnierzy, co razem brzmiało bardzo efektownie. Kapral Smorgoński siedział wtulony plecami w jej bok futrzany, niby w poręcz wygodnej kanapy. Oboje czuli się nad wyraz dobrze. Oddział Murmański wracał do kraju. Miał za sobą półtora roku walk po błotach i borach Rosji Północnej. Był to bez wyjątku żołnierz otrzaskany ze śmiercią, dzielny do wybitki, jeszcze lepszy do wypitki, dobry do tańca, gorszy do różańca. Okryli się chwałą nieśmiertelną w oczach wojsk ekspedycyjnych całej Europy, rozkazy angielskiego dowództwa nazywały ich „Lwami Północy”. Miało się, przypięty do piersi, niejeden krzyż i medal francuski i angielski. Wiozło się też coś niecoś zegarków i klejnotów zdobycznych, tudzież nieco tego marnego grosiwa, które się zdobyło w krwawym pocie, uczciwie, na nieprzyjaciołach rodzaju ludzkiego i Ojczyzny. Albowiem Bóg pobłogosławił męstwu Polaków. Jechali z Murmanu do Polski przez Anglję, gdzie podejmowano ich z królewskim przepy - chem, jako bohaterów, „którymi sama starożytność pochlubićby się mogła”. Baśka towarzyszyła Oddziałowi wszędzie, niby żywy sztandar. Była dumna ze swych Polaków, lecz i sama przynosiła im chlubę niemałą. Dziwił się świat, patrząc na dziką bestję egzotyczną, obłaskawioną, jak domowy pies. (...)  Kapitan statku obwieścił, że za godzinę ukaże się ląd na horyzoncie, polski ląd. Na tę wieść wyległo tłumnie na pokład bractwo z dusznych kajut, gdzie w dymie tytuniowym i w oparach alkoholu rznęło się w karcięta od dwóch dni i nocy bez przerwy, zapomniawszy o wojnie i o bożym świecie. Smorgoński, który jeszcze nigdy nie był w Polsce, lecz twierdził, że „też wraca do kraju”, rzece do swej kudłatej przyjaciółki: - widzisz, Baśka, a widzisz! A co, nie mówiłem! Wracamy do Polski. Cieszże się, dur - na! A wiesz ty, przynajmniej, co to jest Polska? Polska to taki kraj, gdzie niema katolików, a wszystko Polaki są korzenne. A po miastach na ulicy wszystek naród gada tylko po jewrejsku  i po polsku. Nasz rodzony kraj, Baśka, bardzo piękny kraj !... I w rozrzewnieniu ucałował ją w sam czarny nos, a ona mu twarz całą oblizała gorącym językiem. W Gdańsku wylądowano bez szczególnych przygód, jeśli nie liczyć małego zajścia, wieczorem, w portowym szyneczku, które zostało wywołane prowokującą postawę żołdaków z „Grenzschutzu” wobec naszych zuchów. (...)  Nad ranem Oddział z bagażami i Baską odjechał na wypoczynek do Modlina. (...)   Po paru tygodniach pobytu w Modlinie Oddział wraz z nieodłączną Baśką wybrał się do Warszawy, aby się sprezentować przed Naczelnikiem Państwa. Był to pamiętny dla stolicy dzień. Tłumy wyległy przed Dworzec Wiedeński, by powitać żołnierzy, poprzedzanych wojenną Legendą, jakiej od czasów San – Dominga nie znały polskie dzieje. Z muzyką na czele, wybijając potężnie trzemastami nóg takt po bruku, niby cepami po klepisku, szedł Baon Murmański ku Placowi Saskiemu. Dzień był pochmurny, grudniowy, lecz żołnierzom twarze jaśniały, niby od słońca: czuli, że są sławni i waleczni, że imponują wszystkim naokół. Rozpierała ich próżność, właściwa żołnierzowi, maszerującemu z orkiestrą wobec tłumu cywilnego i młodych kobiet. Baśka w poczuciu wagi chwili kroczyła obok Smorgońskiego, nie rozgłądając się i niczemu nie dziwiąc, była już bowiem bardzo dobrze wychowaną osobą. Obok maszerujących szeregów, chodnikami ulicą rwał potok. Przewracał się, zawadzając o małe dzieci i psy, rozbijał kolana i łby o słupy latarni, wpadał z rozdziawioną gębą pod tramwaje i samochody, zrywał się z ziemi i biegł dalej na złamanie karku, byleby nie stracić z oczu białej niedźwiedzicy. W mig dowiedziano się o jej imieniu i szmer; „Baśka, Baśka!” elektryzującemi kręgami rozchodził się w tłumie. A ona, słysząc swe imię, tysiącogębną famą wokół powtarzane, zhardziała jeszcze bardziej i szła już, nie wiedząc dobrze, czy to ją prowadzą za Oddziałem na łańcuchu, czy może ona raczej tych trzystu ludzi przed sobą popędza. Tak doszli na Plac Saski. (...)     Po krótkiej mszy polowej, oraz po długich przemówieniach generałów i biskupów, które Baśka wysłuchała z pobłażaniem, nadeszła chwila defilady przed Naczelnikiem Państwa.  (...) Gdy Naczelnik, chcąc ją pogłaskać, wyciągnął rękę, bez namysłu podała mu łapę, wykonawszy przytem coś jakby dyg ceremonialny, jakiegoby się nie powstydziła – najwytworniejsza Dama Dworu. Rozeszli się, bardzo z siebie nawzajem zadowoleni. Podczas defilady Baśka wywołała w tłumie widzów prawdziwy entuzjazm: piękny to był widok, gdy szła na tylnych łapach, dorównywając wzrostem Smorgońskiemu, krok w krok z nim i resztą Oddziału, zaś w momencie, przepisanym ustawą, zwróciła łeb do Naczelnika, salutując go dziarsko, jak szeregowy żołnierz w marszu. Wywaliła przytem na śnieżną biel futra ćwierćłokciowy jęzor o barwie świetnej amarantu. (...) . Istna burza oklasków była nagrodą Baśki za polityczne credo, wyrażone tak śmiało, pięknie i z takim taktem. Od defilady na Placu Saskim upłynęły dwa miesiące. Baśka spędziła ten czas w Modlinie. Na nic uskarżać się nie mogła, chyba na krajowy wikt jedynie, który marniał z dnia na dzień. Lecz, co dziwna, źle na nią to nie wpłynęło, utyła nawet nieco. Cóż ją obchodzi taki lub owaki „deputat” żywnościowy, skoro pasła się własną sławą. (...)  Jednem słowem: spoczęła na laurach i – to ją zgubiło. A stało się to tak. Codziennie prowadzono Baśkę do płynącej niedaleko Wisły, aby się mogła w zimnej wodzie narozkoszować dowoli. Rzeka, pomimo zimy, nie była pokryta lodem....  (...)  Podczas jednej z takich wycieczek, w której, prócz Baśki i Smorgońskiego, wzięło jeszcze udział kilku żołnierzy, zachodziło właśnie słońce, sadowiąc się hen za rzeką na pokryte śniegiem pola, tam, gdzie daleki las siną taśmą wił się wzdłuż widnokręgu. (...)   Wołanie wiecznej natury, jednakiej w swej potędze od bieguna ziemi, wzywało swe dziecię, zabłąkane wśród ludzi, do powrotu. I Baśka, podobnie jak wówczas, dwa lata temu, poczuła znów wielką tęsknotę, szaloną chęć do pójścia, do popłynięcia naprzód, gdzie oczy poniosą, w szeroki świat, morskiem bezdrożem. Urwała się z łańcucha, wpadła do wiślanej wody, jak burza, i rycząc radośnie, popłynęła skroś gęstą krę ku przeciwnemu brzegowi. Żołnierze, lękając się o jej los, kopnęli się na poszukiwanie łodzi. Tymczasem Baśka wydostała się była już na tamten brzeg i pobiegła zrazu w stronę dalekich lasów – ku urojonemu oceanowi. Lecz po chwili zmieniła kierunek i zaczęła iść ku chałupom wsi nadwiślańskiej. Porywcza tęsknota opuściła ją nagle, jak nagle przyszła. Cywilizacja wzięła górę nad popędami pierwotnemi. I Baśka znów zapragnęła towarzystwa ludzi, znów się jej zachciało być przez nich oglądaną, podziwianą, poklepywaną po kudłach. Tak to czasami i w zwierzęciu, pozbawionem duszy rozumnej, siedzi iście ludzka żądza „zadziwienia, nie zbawienia świata”. Obok skraju wsi, na polu, dostrzegła Baśka poruszające się na tle śniegu czarne postaci. Poszła wprost ku nim. A był to ojciec Wawrzon, gospodarz stateczny, z synami. Rozrzucał przy ich pomocy gnój na swym zagonie. Dojrzał niebawem idącą ku chałupom niedźwiedzicę. Przysłonił dłonią oczy i miarkował, co za dziw tak wprost na niego naprzełaj polem idzie. Zmiarkował wreszcie, że musi to być Baśka, wiedział o niej ze słyszenia. (...)  Baśka znajdowała się już na jedno strzelanie z rusznicy. Ojciec Wawrzon w kupę dymiącego ciepłem gnoju wsadził na sztorc widły i wsparł się na nich oburącz. (...)  Długo oglądał zbliżającą się niedźwiedzicę, aż wreszcie rzekł; - Ale mnie się widzi, że będzie z niej bardzo zacne futro dla Maryśki, wedle tej mody, jak się noszą francuskie oficery w Warszawie, sierścią na wierzch... - Sprawiedliwie mówicie, ojcze ! – odrzekli trzej synowie, parobczaki naschwał, z których dwaj starsi zdezerterowali świeżo z wojska. A Baśka szła wprost do nich, ucieszona, że znów widzi ludzi, wezbrana ową wielkopańską łaskawością dla wszystkiego i wszystkich, którą od niejakiego czasu miała nawet dla nieznajomych. (...)  Gdy podeszła na odległość kilku kroków, ojciec Wawrzon przeżegnał się pobożnie, splunął w garść i zagrzmiał na synów: - Chłopcy do wideł ! Rrrraz !... Zakotłowało się na śnieżnem polu. Wrzask czterech chłopów, mordujących Baśkę, wywabił ludzi z pobliskich chałup. Sypnęli się wkrótce ku Wawrzonowi z pomocą, chwytając, co było napodorędziu. Baśka tak się zdumiała niespodziewanym napadem, że nawet nie próbowała się bronić. I zginęła, skłuta widłami, bez najmniejszego oporu, jak łagodna sarna. (...)  W trakcie tego nadbiegł Smorgoński z towarzyszami. Ledwo nie utonęli, przebijając się łodzią przez gestą krę, lecz pomimo to nie zdążyli na czas, by uratować Baśkę. Zdumienie i żal straszny, na widok tego, co się stało, zdjęły żołnierzy i tak ich przygnębiły, że nikt z nich na razie nawet nie pomstował i nie sklął chłopów, jak na to zasłużyli. Smorgoński rzekł tylko: - Bodaj wam ręce i nogi połamało na równej drodze za to, coście z nią zrobili, takie  syny. Ale, wola boska, stało się i nie odstanie. Oddajcie ją nam przynajmniej, tak jak jest... I zapłakał łzami, grubemi jak największy groch. (...)Tego dnia przy raporcie wieczornym kapral Smorgoński meldował Dowódcy Baonu, pułkownikowi Skokowskiemu: - Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że tutejsze polskie chłopy rozparcelowali dzisiaj naszą Baśkę na flaki... żeby Pan Bóg skarał ich ciężko za naszą krzywdę i sieroctwo! ... Taki był żywot i niewinna śmierć białej Niedźwiedzicy Murmańskiej, o której wdzięczna pamięć żyje w sercach trzystu murmańczyków i nie zaginie do grobowej deski, albowiem był to naprawdę bardzo piękny i strasznie kochany zwierz. Zatem  smutnie zakończyła się historia "Baśki Murmańskiej". Trudno pogodzić się  z faktami które dają wiele do myślenia. Ostateczną ocenę pozostawiam czytelnikom. Wszystkim zainteresowanym polecam cały tekst, który można znaleźć na: http://www.baskamurmanska.pl/pliki/Materialy-do-pobrania/eugeniusz-malaczewski-dzieje-baski-murmanskiej.pdf

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.