Logo

SYN KRESÓW - OPOWIEŚĆ TUŁACZA

/ Foto Siemiginów rzeka Stryj.
 
WPROWADZENIE
Bohaterami powieści jest mój stryj Polak Władysław  Frączek  i Ukrainiec  Mykoła Bojko. Rzecz dzieje się na kresach w Siemiginowie nad rzeką Stryj. To historia dwóch przyjaciół, których trudne czasy międzywojenne uczyniły wrogami. Legiony polskie w formacjach austrowęgierskiej, niemieckiej i rosyjskiej w których służyli ojciec Władka –Franciszek i jego bracia Teodor, Kazimierz i Ignacy.  Bitwy pod Kostiuchnówka,  Rarańczą,  Kaniowem, Orlęta Lwowskie, wojna polska – ukraińska. Piłsudzki i Haller przyprowadzający z Francji kilkudziesięciotysięczną błękitną armię to tło wydarzeń.
Późniejsze fakty okrucieństwa  OUN – UPA,  pożogi i  mordy. Życie codzienne Polaków miłości i rozstania, radości i tragedie, połowy ryb, polowania i  opisy przyrody wprowadzają czytelnika w barwy kresów. Czy Władek wybaczy Mykole utratę dzieci. Czy Franciszek wróci z Sybiru. Czy Teodor zginał w bitwie pod Dytiatyem. Co zrobi Ukrainiec Bogdan Czuj mąż stryjenki Władka Rozalii, któremu batiuszka w cerkwi da rozgrzeszenie jeżeli zamorduje żonę Polkę.  
Obszerne fragmenty będą publikowane w kolejnych numerach. Książka ukaże się na przełomie 2021-2002 r.
Autor
ROK 1918
Znajomy gwizd wyciągnął w październikowy wieczór Władka z chałupy. Pod furtką stał Mykoła, deszcz spływał mu po twarzy.
– Co się stało? – zapytał Władek.
– Może wejdźmy do stajni – odrzekł tajemniczo przyjaciel.
W stajni było ciepło i sucho. Zaciekawiona Zorza przyglądała się chłopcom. Pewnie myślała, że szykuje się jazda.
– Wyszedłem z domu. Znowu siedzą u nas i piją „horilke” Durda, Melnyk i Sawczuk. Po chwili doszli  jeszcze doszli Kapiak i Riznyk. Mama została na noc u cioci w Żulinie. Słyszałem, że chcą iść na Lwów.
– Na Lwów?! Przecież polski rząd ogłosił, ze Lwów jest polski.
– No właśnie, ale we Lwowie powstała organizacja wojskowa, która chce przejąć Lwów i dlatego po wioskach Ukraińcy się gromadzą. Riznyk mówił, ze przepędzimy Żydów i Lachów, że poleje się krew, dużo krwi.
– O Boże, tam mieszka ciocia Anielka – z przerażaniem westchnął Władek.
Mykoła mówił szybko, chaotycznie. A Władek myślał o cioci. Nie rozumiał wiele, ale czuł, że źle się dzieje.
– I jeszcze – dodał Mykoła – Riznyk krzyczał do taty, że musi zrobić porządek z żoną Laszką bo to nie wypada, żeby prawdziwy Ukrainiec miał za żonę Polkę.
– I co Ty na to? 
– Ja wybiegłem i już tam nie wrócę. 
– Chodź, prześpisz się u mnie, a rano jak wytrzeźwieją, to już zapomną.
Chłopcy weszli do izby, Maria Kij domyślała się, że znowu coś się dzieje u Bojki. Zdjęła z blachy pieca pokrajane w plasterki ziemniaki.
– To dla Was, na zdrowie! – podała miskę z dymiącymi ziemniakami. W izbie zrobiło się przyjemnie. – I jeszcze macie zsiadłe mleko.
Chłopcy jedli łapczywie, zgłodniali od zdarzeń, które ich przerastały.
– Pościelę Wam na piecu – dodała.
Chłopcy posłusznie, ale chyba bardziej to wynikało ze zmęczenia, wdrapali się na zapiecek.
Władek nie mógł zasnąć, spoglądał na mamę krzątającą się wokół pieca. Drobniutka, raźnym krokiem ułożyła na ławie słomę, na niej postawiła dzierże, którą z dębowych desek wystrugał mąż Franciszek. Coś na wzór beczki, szerszej u dołu, węższej u góry. A potem sam założył obręcze i zrobił jeszcze wieko wyplecione ze słomy.
– Jutro będzie chleb – cichutko szepnął Władek i czuł jak zjada grubą pajdę z masłem.
Maria słysząc westchnienie syna uśmiechnęła się. W dzierży zawsze zostawiała trochę rozczynionego ciasta. Pomagało to w zakwaszeniu nowego ciasta. Zalała ciepłą wodę wsypała trochę mąki, zamieszała i taki rozczyn przykryła pierzyną. Zaczyn miał 24 godziny aby kisł.
Podziwiał mamę, miała tyle na głowie. Zajmowała się gospodarstwem domowym i dobytkiem. Doiła krowy, karmiła prosiaki, kozę, kury i gęsi, robiła śmietanę, masło i sery. Władek starał się pomagać jak obiecał ojcu. Pasał krowy poił zwierzęta i zanosił  jaja, masło i sery do sklepu Żyda Kalmana. Za to otrzymywali różne potrzebne do codziennego życia sprzęty i produkty.
Rano przed świtem Maria obudziła chłopaków. Gorące mleko, pajda chleba. Mykoła wyleciał jak z procy.
– Obiecałem mamie, że wydoję krowę i idziemy na pastwisko!
Władek wolno przeżuwał czerstwy już chleb pozostały z poprzedniego pieczenia. Masło na nim trudno było znaleźć. Myślał, o Mykole, starym Bojce, nie rozumiał dlaczego Ukraińcy stają się tacy nerwowi.
Chałupa Frączków była typowa jak inne na wsi, wiekowa kryta słomianą strzechą. Wchodziło się dębowymi drzwiami do sieni. Na prawo była komora, na lewo wchodziło się do izby, gdzie w prawym kącie stały narożnie dębowe ławy i stół. Od lewej były pałaty, na których na dużym sienniku wypchanym słomą, była równo ułożona puchowa pierzyna i poduszki. To było miejące spania Władka. Dalej stała duża skrzynia i miejsce na dzierżę, a w lewym rogu był piec, którego tył wchodził w spalnię, tak że rodzice mieli też ciepło. Piec w izbie to był najważniejszy „mebel”. Przy i na piecu skupiało się życie rodziny. Władek każde wspomnienie matki kojarzył się z piecem. Murowany piec, bielony wapnem i mama krzątająca się przy nim. To zapamiętał na zawsze.
Wejście do spalni było obok pieca. W pomieszczeniu stało pamiętające jeszcze początek wieku łoże i duża komoda. Na belkach pod sufitem uwiązane pęki ziół, których zapach przenikał dom.
Rozmyślanie przerwał gwizd Mykoły.
Chłopcy wyszli na pastwisko Bojków pod lasem w stronę Rozchurcza obok Moczarów. Zabrali ze sobą kobiałki bo grzybów było w lesie w bród. Same Moczary były miejscem rzadko odwiedzanym. Teren pokryty lasem łęgowym, w którym królowały olchy. Przed samym łęgiem były łąki, które o tej porze porośnięte były bujna trawą. Płynący potok wylewał wiosną, użyźniając ziemię. Znali dobrze te ścieżki, prowadziły przez górę Horb do sąsiedniej wioski Taniawy. Teren był nieco skalisty, doskonałe miejsce do zabawy. W buczynach rosły prawdziwki.
Przyjaciele wspinali się pod górę.
– Rozdzielmy się – rzekł Władek. – Ty obejdź górę w prawo, ja pójdę w lewo, więcej znajdziemy – dodał.
Ruszyli. Czarny raz po raz schylał się wrzucając do kobiałki urodziwe prawdziwki. Nagle zadrżał. Usłyszał ukraińskie głosy. W stronę skał kierowali się Riznyk i Melnik dźwigając coś ciężkiego. Władek przełamał lęk i ruszył za mężczyznami. Po chwili Ukraińcy zniknęli pomiędzy skałami. Zaciekawiany czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Wiedział, że zanim Mykoła obejdzie górę minie pół godziny. Po kilkunastu minutach Riznyk i Melnik pojawili się bez bagażu i ruszyli w stronę wsi żywo gestykulując. Słyszał tylko fragmenty słów. Ostatni października…, Lwów…, furmanka…, kartofle…. Władek nic z tych słów nie rozumiał, ale coś go tknęło, aby iść na Ukraińcami. Ruszył w kierunku skąd wyszli Ukraińcy.  Klucząc miedzy skałami szukał sam nie wiedział czego. Tu nic nie ma – rzekł do siebie zrezygnowany i zmęczony szukaniem. Ale gdzieś to zostawili – mruczał pod nosem. Nagle zaciekawiła chłopca kupa liści leżąca pod skałą. Uważaj – powiedział do siebie. – Tu mogą być borsucze nory.
Czarny rozgarnął liście, pod którymi zamiast nory borsuczej zobaczył drewniany właz. Podniósł zdecydowanie pokrywę. Po twarzy spływał pot, który kleił się do koszuli.
Spojrzał do jamy i osłupiał. Zobaczył owinięte w szmaty karabiny, pistolety, noże siekiery. Nagle z oddali usłyszał trzask. Szybko założył pokrywę, zasypał liśćmi i zaczął wycofywać się z niebezpiecznego terenu. Odetchnął z ulgą kiedy zobaczył wychodzącego na pobliskie rykowisko jelenia. Olbrzymie poroże budziło podziw Władka. Nagle usłyszał Mykołę. Spłoszony jeleń zniknął tak nagle jak się pojawił.
 
/ Foto: Siemiginów widok na Karpaty
★ ★ ★
Władek siedział na ławie i zajadał kaszę ze skwarkami. Skojarzył fakty. Spotkanie Ukraińców u Bojki. To broń na Polaków, na Lwów. Był przejęty.
– Władziu, co się stało? – zapytała zaniepokojona matka.
– Nie, nic – odpowiedział wymijająco, ale wiedział, że wymówki nic nie dadzą.
Maria dobrze znała syna, czuła przez serce, że stało się cos niedobrego. Przypuszczał, że nie ustąpi i będzie wiercić, aż pęknie. Nie lubił tego, czuł się dorosły. W końcu matka jak zawsze dopięła swego. I opowiedział o Ukraińcach i znalezisku w lesie.
– Synku musisz uważać, Riznyk i Melnyk to bardzo źli i niebezpieczni  ludzie. Chodzą słuchy, że Ukraińcy chcą zająć Lwów. Organizują się po wioskach, gromadzą broń. Polacy w Siemiginowie zaczynają się bać. Władziu  – nie chodź więcej na Moczary – proszę cię bardzo.
Władek nic nie powiedział. Czuł przez skórę, że Ukraińcy coś knuli.
 – Chodź, pomożesz w pieczeniu chleba. Zakwas juz dojrzał, zapal w piecu – poprosiła Maria.
Władek lubił to zajecie, a szczególnie teraz pomagało mu oderwać myśli od wydarzeń. Maria czerpakiem sypnęła do dzierży mąkę żytnią. Pszenicę trzymano na sprzedaż, była za droga na wyrób chleba, jedynie trochę zostawiała na święta do kutii. Potem dolała wodę i z rękami po łokcie w dzierży, zaczęła ugniatać ciasto. Musiała oszczędzać mąkę, stąd dosypywała do ciasta otręby i starte ziarna fasoli i grochu, a potem jeszcze gotowane ziemniaki.
– I na górę jabłka – cicho wyszeptał Władek obserwując jak mama jakby tańczyła przy dzieży.
Chleb rósł w oczach. Maria zaczęła formować bochny. Władek już rozpalił piec. Dokładał drewno. Jak piec był nagrzany, wyciągał żar. Potem to już była stała ceremonia. Chłopiec ostrożnie do pieca wsuwał okrągłe jak słońce bochny chleba. Do pieca wchodziło sześć bochnów. Wiedział, że jak dno pieca będzie za gorące musi polewać wodą.
W końcu wyciągnął pierwszy upieczony bochen. Zakreślił nożem znak krzyża. Ukroił pajdę.
Maria spokojnie odezwała się zrezygnowana – Władziu nie jedz gorącego chleba, bo brzuch będzie cię bolał. Ale wiedziała, że to nic nie da.
Władek wiedział, że za kilka dni wrócą do kartofli i kaszy.
– Tylko jedną, mamusiu – poprosił.
Nagle do chaty wpadła przejęta Anastazja Bojko. Wprawdzie ukrywała zdenerwowanie, ale Władek czuł, że coś jest na rzeczy. Był już zmęczony, położył się na swoim zapiecku.
– Mario, zrób napar z ziół bo gardło mam chore – powiedziała zachrypniętym głosem.
– To naparzę lipę i czarny bez odpowiedziała Frączkowa. I zapakuj bochny, następnym razem pieczesz Ty – dodała.
Kobiety wymieniały się wzajemnie w pieczeniu chleba. Taki był zwyczaj od pokoleń. W końcu usiadły po drugiej stronie izby. Piły napar, którego dym wraz z zapachem ziół unosił się pod powałę drażniąc nozdrza chłopca. Skręcona lampa naftowa oświetlała twarze matek.
Anastazja była blisko trzydziestodwuletnią blondynką, starszą od mamy o cztery lata. Miała blond włosy i niebieskie oczy. I choć teraz wszystko było szare to wiedział o tym takie same włosy i oczy miał Mykoła. Długie gęste warkocze sąsiadki położyły się delikatnie na stole. Anastazja Bojko z domu Kozłowska, nie należała do gadatliwych kobiet. Często milczała, bardziej lubiła słuchać. Pochodziła z polskiej rodziny z Żulina. Bracia byli od kilku lat na wojnie. Służyli jak większość Polaków z Galicji w armii austrowęgierskiej. Starszy Michał zginął jeszcze w czerwcu 1915 roku w bitwie pod Rokitną, młodszy Bronek wrócił niedawno ranny  z wojny.
– Coraz bardziej boje się o Iwana i Mykołę. – zaczęła zwierzać się Anastazja.
Mykoła nadstawiał uszu, padający deszcz stukał o szyby zagłuszając poszczególne słowa kobiety.
– Dlaczego? – z niepokojem zapytała Maria, ściszając głos, aby nie obudzić syna, nie chciała, aby cokolwiek słyszał z tej rozmowy.
– Coraz częściej Iwan znika, przychodzi pijany. Wiem, że spotyka się z Ukraińcami, tymi co tak nienawidzą Polaków. Czasem przychodzą do nas. Najgorszy jest Riznyk.
– Riznyk – Maria westchnęła – to niedobry człowiek.
Anastazja opowiadała dalej. Kilka dni temu Iwan przyszedł kompletnie pijany. Majaczył cos o broni, że nie pójdzie na Lwów.
Władek aż wzdrygnął się.
– Cichaj – powiedziała gospodyni patrząc na zapiecek, wskazując wzrokiem na syna. Ludziska coś mówią, że wojna wisi w powietrzu.
Bojkowa zaczęła szlochać.
– Oni mnie nienawidzą, ja to czuję, a kto mnie teraz obroni – powtarzała Anastazja chaotycznie, jakby była w amoku. Iwan mnie już nie kocha,  – powtarzała zapłakana.
– Głupiaś! – nie wytrzymała Maria. – Kocha, kocha tylko wiesz, że jest taki uległy, daje się wciągać.
Maria nie opowiedziała co Władek widział w lesie. Wiedziała, że nie może o tym mówić. Jutro pójdzie do Józefa Szila, to przyjaciel męża, patriota, on będzie wiedział co robić.
Następnego ranka po wydojeniu krów, udała się do Józefa Szila. Z krowami na pastwisko wyszedł Mykoła. Czasem paśli krowy na zmianę. Szczególnie pasowało to Władkowi, który tych robót przy domu miał niemało. A jeszcze wynieść obornik, pościelić krowom, wyczesać konia.
Władek miał porąbać drzewo. Dam radę dziarsko odpowiedział chłopiec i ochoczo zabrał się do pracy. Kiedy zobaczył oblegające dach stajni jaskółki wiedział to będzie smutny dzień. Wiedział też, że jutro już ich nie będzie, że nastał czas odlotu do ciepłych krajów. Lubił świergot tych ptaków, a i jaskółki polubiły chłopca. Czuły ciepło i przyjaźń Władka. Wybudowały gniazda wokół stajni na zewnątrz i w środku. Tyle gniazd nie było przy żadnej chałupie. Od wiosny obserwował ich ciężką prace, był oczarowany miłością i czułością jaka sobie okazywały. Ale był też świadkiem niejednej kłótni, zalotów i romansów. Za to świergotanie budziło Władka każdego dnia. Jaskółki żywiły się muchami, dokuczliwymi gzami. Jedynie ptaków nie lubił Milo, kocur, który teraz lekceważąco obserwował ptaki. Nieraz próbował dostać do się do gniazd, ale bojowe jaskółki potrafiły w kilka rzucać się na kota, któremu nieraz sprawiły tęgie lanie. Żegnajcie jaskółki – ze wzruszeniem powiedział Władek widząc zbierające się ptaki do odlotu do ciepłych krajów. Jaskółki zaświergotały, co jeszcze bardziej wzruszyło Władka.
Zbliżało się południe jak wróciła Maria Frączek. Pochwaliła syna. W tym czasie nadszedł też Mykoła z krowami. Nagle zdenerwowany do furtki podbiegł  Iwan Bojko.
– Maria, nie ma tu Andzi? – Poszła rano na grzyby, obiadu nie ma – zapytał  rozsierdzony oczekiwaniem Ukrainiec.
– Na grzyby? – z obawą zapytała Maria.
– Tak, poszła na buczynę, tam gdzie byliśmy wczoraj z Władkiem – dodał Mykoła.
Maria, aż zaniemówiła, ale nie dała po sobie poznać zdenerwowania, – nie, nie było – odpowiedziała.
Bojki odeszli. Maria podeszła do syna. 
– Władziu biegnij do Szila, powiedz, że coś stało się niedobrego z Bojkową, niech przyjdzie jak najszybciej.
Władek pobiegł. Maria tymczasem wydoiła krowy. Po pół godzinie chłopiec przybiegł zdyszany.
– I co? – zapytała strwożona matka.
– Pan Filip pojechał na pole, ale znalazłem go i opowiedziałem o wszystkim. Kazał mi czekać w domu. Przyjedzie z Piwcem, i powiedział, żebyś uprzedziła Furmańskiego.
Bohdan Furmański był Tatarem. Niski, kościste policzki i skośne oczy podkreślały jego pochodzenie. Podobno Tatarów sprowadził tu król Sobieski w zamian za zasługi w służbie Rzeczypospolitej. Żona Furmańskiego pochodziła z rodziny polsko-rusińskiej. Byli życzliwymi sąsiadami. Furmańskiego Ukraińcy nie lubili, bo nie trzymał z nimi.
W końcu wozem nadjechali Szil i Piwiec.
– Władek, pokażesz nam tę kryjówkę – rzekł krótko Szil podkręcając długie i bujne wąsiska.
Mężczyźni musieli objechać Mokradła. Władek zobaczył spod kożucha wystające karabiny. Nie przestraszył się, był dumny, że mógł służyć za przewodnika.
Szil odwrócił głowę.
– Władek, masz się trzymać blisko mnie. To nie są żarty! Cały czas krok, krok przy mnie – powtórzył groźnie.
Słońce już stało wysoko. Nad lasem krążyły kruki.
– To niedobrze! – odezwał się cichy do teraz Furmański. – Oj, niedobrze.
Zostawili konia przed ścieżką i zaczęli wspinać się wśród skał. Pierwszy Szedł Filip z Władkiem, potem Furmański i Piwiec. Polacy nieśli w rękach karabiny. Tatar trzymał długi nóż myśliwski. Szli ostrożnie.
– To tu – pokazał chłopiec.
Po odgarnięciu liści i podniesieniu pokrywy, zajrzeli do środka.
– Nic tu nie ma, pusto, zabrali, psie czorty! – wykrzyknął zdenerwowany Piwiec.
– Trudno, szukamy Bojkowej – zadecydował Szil, rozdzielimy się. Ja  idę z Władkiem w lewo, wy w prawo.
A-na-sta-zjo! – raz po raz rozlegały się okrzyki. – A-na-sta-zjo!
Władek długimi susami zaczynał wspinać się na pobliską niewysoką skałę. Szil szedł za nim cały sapiąc.
– Nie wyprzedzaj, młody, poczekaj! – krzyknął mężczyzna.
Zanim dokończył Władek stał już na skale.
– Jest, leży po buczkiem.
Po chwili wdrapał się Szil i stanął na brzegu skały.
– Poczekaj – zawołał do chłopca
Ale Władek już zbiegał po stromym uskoku.
– Tutaj! – wołał. – Tutaj!
Szil podbiegł do chłopca. Po chwili dobiegli Tatar i Piwiec. Bojkowa nieruchoma leżała na brzuchu głową w paprociach. Tatar obrócił ciało. Kobieta miała otwarte oczy, na twarzy widniało przerażenie jakby zobaczyła samego diabła. Furmański dotknął szyi.
– Nie ma pulsu, nie żyje od kliku godzin. Ciało już zimne – powiedział wolno po czym zamknął Pani Anastazji oczy. Na skroni widniała skrzepnięta już krew.
– Musiała spaść z tej skały – pokazał dłonią Piwiec – i potem uderzyła głową na ten kamień – stwierdził.
– Nie – odpowiedział Tatar. – Popatrz, rozsypane grzyby leżą trzy metry dalej. Musiała się czegoś przestraszyć i uciekała, kobiałka wypadła z ręki, potknęła się o kamień i upadła. Rana jest nie od kamienia, tylko czegoś tępego. Ktoś potem ułożył głowę na kamieniu – dedukował Furmański.
Mężczyźni przytaknęli, wiedzieli, że Tatar był najlepszym tropicielem w okolicy. Nieraz brał udział w polowaniach organizowanych przez dziedzica Barańskiego. Był niezawodny.
– To Riznyk i Melnyk – stwierdził Szil. – Musiała ich nakryć na przenoszeniu broni – dodał.
Mężczyźni wzięli ciało, Władek pozbierał grzyby i ruszyli w kierunku wozu. Jechali w milczeniu. Władek był blady. Myśli kołatały się w głowie. Nie wiedział czy krzyczeć czy płakać.
Przy chacie Bojków stali Iwan, Mykoła i Maria Frączek.
– Rany Boskie, co się stało! – Maria podbiegła do przyjaciółki, która ułożona na wozie na sianie nie wykazywała oznak życia.
– Nie żyje – smuto odpowiedział Filip Szil. – Spadła ze skałek nieszczęśliwie na kamień – skłamał. Taką wersję uzgodnili, aby nie wystraszyć przypuszczalnych morderców.
– Mamusiu! – podbiegł Mykoła i przytulił się do matki.
– Andzia! – wykrztusił Iwan. – Andzia, dlaczego?
Władek objął przyjaciela.
– Mykoła, jestem z Tobą.
Trwali tak w ścisku, po twarzach chłopców spływały łzy.
Wieczorem zajrzał do Frączków Filip Szil.
– Mario, chciałem powiedzieć, że nie zastaliśmy Riznyka i Mylnika w chałupach. Ktoś widział ich w południe jak jechali z kartoflami w kierunku Stryja. Śpieszyli się. Pewnie wywozili broń.
Rozalia Frączek była szóstym dzieckiem Wincentego i Joanny. Była rówieśnicą Marii, przyszła na świat w marcu 1885 roku. Bardzo wesoła, zawsze rozgadana szczupła szatynka o krótkich włosach bladej cerze i ogólnie koścista, z budowy bardziej przypominała chłopaka. Ale miała coś takiego w oczach, czym oczarowała każdego. Chłopaki oglądali się za nią. Nie było zabawy w okolicy, którą by odpuściła. Czuła się bezpiecznie, bo tą miłość do tańca podzielała z bratem Kazikiem, który zawsze towarzyszył siostrze. Na jeden z takich potańcówek w Łukawicy Wyżnej poznała swoją miłość, Ukraińca Bohdana Czuja z sąsiedniej Tarniawy. Wybraniec był synem bogatego, zaradnego chłopa. Rodziców stać było na wysłanie go do gimnazjum. Rozalię i Bohdana dzieliło dziesięć kilometrów. Ojciec Wincenty nie za bardzo podzielał wybór córki Rozalii, ale że chłopak pochodził z polsko-ukraińskiego małżeństwa, a do tego Czuje byli jak na owe czasy majętnymi rolnikami. Wincenty dał się przekonać. Bohdan Czuj był dobrym mężem, pracował w warzelni soli w pobliskim Bolechowie. Wkrótce awansował na majstra, co było wyjątkiem dla Ukraińca. Młodzi po ślubie zamieszkali na przedmieściu Bolechowa w Wołoskiej Wsi. Wkrótce urodziła się córka Irena, którą rodzice ochrzcili w katolickiej świątyni Wniebowzięcia Matki Bożej. Bogusław był grekokatolikiem i chodził do pobliskiej cerkwi św. Mirona. Zwyczajem mieszanych małżeństw było, jeżeli ojcem był Ukrainiec chłopca chrzczono w cerkwi, a córkę w kościele.
Bolechów był kilkutysięcznym miasteczkiem, w którym zdecydowaną większość stanowili Żydzi. Okolice słynęły z wydobycia soli. Przebiegał tędy szlak solny od krajów bałtyckich na Węgry. Sól oznaczała się wysoką jakością dlatego eksportowana była do państw Europy Zachodniej.
 
/ Foto: Powrót z sianokosów okolice Synowódzki
★ ★ ★
Bogdan wszedł do izby nerwowy. Wprawdzie przytulił Rozalię, ucałował córkę Irenę, ale żona wiedziała, że stało się coś niedobrego. Nie odzywała się, podała obiad i czekała. Nie nalegała, znała męża, wiedziała, że sam zacznie mówić.
– Dzisiaj zginął na warzelni mój przyjaciel, mieszkał w sąsiedniej dzielnicy Dołżki – ze smutkiem w głosie wzruszył się Bogdan.
– Bazyli, mąż Oleksy! – krzyknęła Rozalia, aż Irenka podniosła oczy z zainteresowania. – Ten, który mieszkał koło torów, miał żonę Oleksę i piątkę dzieci. Mój Boże co za nieszczęście. Jak to się stało? – Rozalia  –  pytała męża.
– Nie wiem. Bogdan próbował opowiedzieć co się wydarzyło. Byłem wtedy w magazynie gdzie solankę przechowuje się w drewnianych pojemnikach stąd spływa rurą do naczyń do odparowania. Usuwałem awarię nieszczelnej rury, aby para wychodziła sprawnie przez wysokie kominy. Podczas tej operacji sól osiadała na dnie. Bazyli wygrzebywał sól, którą następnie osuszano. Robotnicy pracowali w wysokiej temperaturze. Bazyli miał dużą rodzinę do wyżywania i nieraz siedział w pomieszczeniu za długo. Opary były niebezpieczne. Kiedy zgłoszono mi, że Bazyli nie wrócił z suszarni, pobiegłem, wyciągnąłem go na powierzchnię.
– Żył jeszcze – Rozalia była przerażona.
– Próbowałem przywrócić rytm serca. Chyba przez kwadrans uciskałem klatkę piersiową,  Niestety nie udało się.
Małżonkowie milczeli. Ich milczenie było dialogiem, w którym doskonale rozumieli się bez słów. I chyba trwaliby tak całą wieczność, gdyby nie Irenka, która wskoczyła na kolana ojca i szarpała go za długie wąsiska, czekając na „brodę”. W końcu ojciec złapał córkę, ocierając swą nieogoloną brodą delikatną brodę córeczki. Ta aż piszczała z radości.
– Bogdan – Rozalia wciąż przeżywała tragedie. Chodź, zostawimy teraz Irenkę u sąsiadki i przejdziemy pocieszyć Oleksę.
Małżonkowie zabrali kilka drobiazgów dla dzieci i wyruszyli na skróty do wdowy przyjaciela. Minęli Salomonowa Górę, po czym przecięli żydowską dzielnicę Nowy Babilon.
– Może w sobotę pojechalibyśmy do twoich rodziców do Taniawy? – zapytała Rozalia. Ty zostałbyś u rodziców, a  ja przenocuję w Siemieginowie w domu. Może  Maria,  ma jakieś informacje o braciach Franku, Teodorze i Ignacym.
– Dobrze, kochana, może się coś da się zrobić tak zrobimy, trochę tez odpoczniemy od tego wszystkiego – odpowiedział Bogdan.
Wczesnym rankiem w sobotę Bogdan pożyczył wóz z koniem od sąsiada. Rozalia wydoiła krowę, nakarmiła gadzinę i poprosiła sąsiadkę o przypilnowanie do niedzieli dobytku. Czujowie ruszyli polną drogą do Taniawy. I chociaż październik zbliżał się do listopada, dzień był ciepły i słoneczny. Droga wiodła przez lasy blisko osiem kilometrów wśród szumiących złocistymi liśćmi dębów, buków i brzóz.
– Patrz Irenko, sarenki – zwróciła uwagę córeczce matka.
Zwierzęta stały zaledwie kilka metrów od przejeżdżających, tak że widać było ciekawe  oczy sarenek spoglądające na obcych.
– Bogdan, wcale się nie boją nas  – zagadnęła Rozalia.
– Wyczuwają dobrych ludzi – odpowiedział po chwili mąż. – Myślę wciąż o pogrzebie – dodał. – Bazyli był dla mnie wzorem. Kiedy inni atakowali mnie, zarzucając, że sprzedaję się lachom, Bazyli tonował, studził emocje. Wiesz, tworzą się bojówki narodowościowe, które chcą „Samostijnej Ukrajiny”.
– A Ty, Bogdan, nie chcesz? Przecież jesteś Ukraińcem.
– Tak jestem Ukraińcem i pragnę wolnego państwa, najlepiej takiego wspólnego z Rzeczypospolitą. Ale bez przelewania bratobójczej krwi. Bazyli mówił wrogom Polski: „Krzyczycie śmierć Lachom! To nie jest chrześcijańskie, to jest nacjonalizm, który zaprowadzi Ukrainę do zguby”. Nie powiedziałem Ci wszystkiego. Bazyli chyba został zamordowany.
– Przecież mówiłeś, że się zatruł – Rozalia zawołała z przerażaniem w oczach.
– Tak, ale wcześniej ktoś go ogłuszył. Kiedy go ratowałem zauważyłem na głowie dużego guza.
– Może uderzył się upadając – nie dawała za wygraną żona.
– Może – mężczyzna zamyślił się. – Może. Może lepiej Ty nie idź do Siemieginowa. Jest tak niebezpiecznie, kręcą się bandy nacjonalistów ukraińskich – odezwał się zaniepokojony.
– To tylko sześć kilometrów przez las. Nie bój się. Przywitam się z twoimi rodzicami zjemy obiad i pobiegnę do Marii, tam przenocuję i spotkamy się jutro na sumie w Żulinie.
– Nie wiem, boję się – odezwał się Bogdan. W mojej wsi jest dużo wrogich nam Ukraińców. Moi koledzy po ślubie odwrócili się ode mnie.
– Bo wziąłeś za żonę Polkę. Teraz żałujesz... – prowokowała Rozalia.
– Spotkałem najpiękniejszą kobietę pod słońcem, urodziłem się w czepku – uśmiechnął się.
Rozalia przytuliła się mocniej do męża.
Bogdan milczał. Palił fajkę, pykając wolno wypuszczał kłęby dymu. Tylko po drgających policzkach wiedziała, że denerwuje się. Powoli zbliżali się do Taniawy. Minęli leśniczówkę.
– Tu w rodzinie leśniczego urodził się Władysław Klimczuk, architekt profesor lwowski. Mój ojciec chodził z Klimczukiem do szkoły, przyjaźnili się – przerwał milczanie Bogdan. I moja cerkiew! – dodał spoglądając na wyłaniającą się na wzgórku wśród drzew wieżę drewnianej skromnej cerkwi św. Mikołaja. Była filią cerkwi w Łukawicy Górnej. Wokół małe okienka. Obok drewniana dzwonnica. Bogdan ściągnął czapkę, przeżegnał się trzy razy powtórzył – Moja cerkiew!.
Rozalia powtórzyła za mężem znak krzyża.
/ Siemiginów k.Stryja. Pastwisko z Karpatami w tle
★ ★ ★
Rozalia nie posłuchała męża. Po obiedzie pobiegła do Siemieginowa na skróty. Znała drogę przez las dobrze. Musiała minąć z lewej strony górę Horb. Droga przez Żyżawę była dłuższa,  bezpieczniejsza, ale Rozalia górę Horb znała jak własna kieszeń. Potem miała zbiec na Moczary i już prostą drogą do Siemieginowa. Od samej Taniawy wydawało się Rozalii, że ktoś ją śledzi. Biegła raz po raz obracając się. Niepokój rosiał z każdym krokiem, serce biło coraz szybciej. Dodawała sobie otuchy. Tyle razy tu zbierałam grzyby i jagody, co mi się może stać – powtarzała.
Znowu się odwróciła, zobaczyła z daleka dwie postacie. Twarzy nie poznała, było za daleko. Podniosła z ziemi kij i przyspieszyła. Kiedy przebiegała obok skał, z przodu wyskoczył mężczyzna. Krzyknął po ukraińsku Kudy Lashka pospishaye”.
Rozalia zawróciła – ale z drugiej strony ścieżki zamknął drogę ucieczki drugi Ukrainiec. Obydwaj napastnicy mieli narzucone na ramiona płaszcze wojskowe. Teraz widziała ich wyraźnie. Groźne twarze oszpecały niezadbane brody, które już dawno nie widziały brzytwy. Właśnie, brzytwa! Dał jej Bogdan na drogę. Wzięła, myślała, że tym uspokoi męża. Teraz była jej jedyną bronią. Rozalia ścisnęła mocno drewniana rękojeść i biegła co sił  w dół w stronę lasu. Mężczyźni rzucili się w pogoń. Uciekała, czuła za sobą oddech. Odwróciła się i z całej siły zdzieliła napastnika kijem. Ukrainiec upadł. Po chwili przeklinając i jęcząc z bólu poderwał się i ryknął przeraźliwie „vybyty Ukrayintsya z holovy”. Rozalia domyślała się, że to byli „koledzy” Bogdana. Wyciągnęła brzytwę, podniosła dłoń do góry. Napastnicy zawahali się. Uzbrojeni w maczugi zaatakowali dziewczynę. Broniła się. Wymachując brzytwą sięgnęła twarzy wyższego Ukraińca, z której trysnęła krew. To zatrzymało bandytów. Po chwili z większą zajadłością rzucili się na kobietę. Jeden z oprawców uderzył maczugą w bark dziewczyny, drugi zdzielił Rozalię pięścią w twarz. Upadła, jeszcze broniła się. Czuła jak rozrywają jej bluzkę, po kolejnym uderzeniu pięścią zemdlała. Obudziła się kiedy słońce stało już nisko. Poczuła ból i chłód. Wiedziała co się stało. Podniosła się i wolno doszła do strumienia. Zmywała brud, jaki pozostawili oprawcy. Płakała. Z wolna ruszyła do Siemieginowa. Szarzało kiedy doszła do domu szwagierki.
Maria na widok Rozalii zaniemówiła.
– Co się stało ?– zapytała z przerażaniem.
Rozalia rzuciła się Marii na szyję. Szlochała. Opowiedziała co się wydarzyło po drodze. Maria słuchała, nie chciała opowiadać o zabójstwie Anastazji Bojko. Głaskała włosy szwagierki.
– Wypłacz się, jesteśmy sami. Władek poszedł gdzieś z Mykołą. Idą ciężkie czasy.  Twoi bracia nie wracają z wojny. Nie możesz nikomu nic powiedzieć. Bogdan nie może się dowiedzieć!
Maria nie wiedziała, że Władek słyszał tę rozmowę. Stał po oknem, nie chciał słuchać, ale nie potrafił wejść do izby. Przysiągł sobie, ze znajdzie tych Ukraińców i się zemści.

c.d.n

dla zainteresowanych:

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Ryszard Frączek, tel. 602-255-300

 

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.