Dzisiaj jest: 20 Kwiecień 2024        Imieniny: Agnieszka, Teodor, Czesław
III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

/ Zespół „Chawira” Z archiwum: W dniu 1 marca 2009 roku miałem zaszczyt po raz następny, ale pierwszy w tym roku, potwierdzić, iż Leopolis semper fidelis, a że we Lwowie…

Readmore..

ZMARTWYCHWSTANIE  JEZUSA CHRYSTUSA  WEDŁUG OBJAWIEŃ  BŁOGOSŁAWIONEJ  KATARZYNY EMMERICH.

ZMARTWYCHWSTANIE JEZUSA CHRYSTUSA WEDŁUG OBJAWIEŃ BŁOGOSŁAWIONEJ KATARZYNY EMMERICH.

Anna Katarzyna urodziła się 8 września 1774 r. w ubogiej rodzinie w wiosce Flamske, w diecezji Münster w Westfalii, w północno- wschodnich Niemczech. W wieku dwunastu lat zaczęła pracować jako…

Readmore..

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego  Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska”  w Domostawie  w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r. W Walnym Zebraniu Członków wzięło udział 14 z 18 członków. Podczas…

Readmore..

Sytuacja Polaków na Litwie tematem  Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

Sytuacja Polaków na Litwie tematem Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

20 marca odbyło się kolejne posiedzenie Parlamentarnego Zespołu ds. Kresów.Jako pierwszy „głos z Litwy” zabrał Waldemar Tomaszewski (foto: pierwszy z lewej) przewodniczący Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Związku Chrześcijańskich…

Readmore..

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie   wyklął ich naród.

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie wyklął ich naród.

/ Żołnierze niepodległościowej partyzantki antykomunistycznej. Od lewej: Henryk Wybranowski „Tarzan”, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, Mieczysław Małecki „Sokół” i Stanisław Pakuła „Krzewina” (czerwiec 1947) Autorstwa Unknown. Photograph from the archives of Solidarność…

Readmore..

Niemiecki wyciek wojskowy ujawnia, że ​​brytyjscy żołnierze są na Ukrainie pomagając  rakietom Fire Storm Shadow

Niemiecki wyciek wojskowy ujawnia, że ​​brytyjscy żołnierze są na Ukrainie pomagając rakietom Fire Storm Shadow

Jak wynika z nagrania rozmowy pomiędzy niemieckimi oficerami, które wyciekło, opublikowanego przez rosyjskie media, brytyjscy żołnierze „na miejscu” znajdują się na Ukrainie , pomagając siłom ukraińskim wystrzelić rakiety Storm Shadow.…

Readmore..

Mienie zabużańskie.  Prawne podstawy realizacji roszczeń

Mienie zabużańskie. Prawne podstawy realizacji roszczeń

Niniejsza książka powstała w oparciu o rozprawę doktorską Krystyny Michniewicz-Wanik. Praca ta, to rezultat wieloletnich badań nad zagadnieniem rekompensat dla Zabużan, którzy utracili mienie nieruchome za obecną wschodnią granicą Polski,…

Readmore..

STANISŁAW OSTROWSKI OSTATNI PREZYDENT POLSKIEGO LWOWA DNIE POHAŃBIENIA - WSPOMNIENIA Z LAT 1939-1941

STANISŁAW OSTROWSKI OSTATNI PREZYDENT POLSKIEGO LWOWA DNIE POHAŃBIENIA - WSPOMNIENIA Z LAT 1939-1941

BITWA O LWÓW Dla zrozumienia stosunków panujących w mieście liczącym przed II Wojną Światową 400 tys. mieszkańców, należałoby naświetlić sytuację polityczną i gospodarczą miasta, które było poniekąd stolicą dużej połaci…

Readmore..

Gmina Białokrynica  -Wiadomości Turystyczne Nr. 1.

Gmina Białokrynica -Wiadomości Turystyczne Nr. 1.

Opracował Andrzej Łukawski. Pisownia oryginalna Przyjeżdżamy do Białokrynicy, jednej z nąjlepiej zagospodarowanych gmin, o późnej godzinie, w urzędzie jednak wre robota, jak w zwykłych godzinach urzędowych. Natrafiliśmy na gorący moment…

Readmore..

Tradycje i zwyczaje wielkanocne na Kresach

Tradycje i zwyczaje wielkanocne na Kresach

Wielkanoc to najważniejsze i jedno z najbardziej rodzinnych świąt w polskiej kulturze. Jakie tradycje wielkanocne zachowały się na Kresach?Na Kresach na tydzień przed Palmową Niedzielą gospodynie nie piekły chleba, dopiero…

Readmore..

Rosyjskie żądania względem Kanady. „Pierwszy krok”

Rosyjskie żądania względem Kanady. „Pierwszy krok”

/ Były żołnierz dywizji SS-Galizien Jarosław Hunka oklaskiwany w parlamencie Kanady podczas wizyty Wołodymyra Zełenskiego. Foto: YouTube / Global News Ciekawe wiadomości nadeszły z Kanady 9 marca 2024. W serwisie…

Readmore..

Krwawe Święta Wielkanocne  na Kresach

Krwawe Święta Wielkanocne na Kresach

Wielkanoc jest najważniejszym świętem chrześcijańskim upamiętniającym zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Poprzedzający ją tydzień nazywany jest Wielkim Tygodniem. Ostatnie trzy doby tego tygodnia zwane są Triduum Paschalne. Istotą Triduum Paschalnego (z łac.…

Readmore..

Żołnierskie losy Wołyniaka

W nocy z 17/18 marca 2018 r. zmarł płk w st. spocz. Zygmunt Maguza, a 30 kwietnia 2018 r. ukazała się  jego książka " Żołnierskie losy Wołyniaka"  w ramach centralnego projektu badawczego IPN „Ziemie polskie pod okupacją 1939–1945”. W drugą rocznicę tych wydarzeń warto zwrócić uwagę na tą pozycję, która uzupełnia wiedzę w tematach tak bliskich wielu naszych czytelników. Wydawca napisał: Wspomnienia Zygmunta Maguzy (1925–2018), syna legionisty i osadnika wojskowego z Osady Chrynów na Wołyniu. W 1940 r. uniknął wywózki na Sybir. Ścigany przez nacjonalistów ukraińskich. Był świadkiem „krwawej niedzieli” 11 lipca 1943 r. Przeżył ludobójstwo. W 1943 r. wstąpił do Armii Krajowej, został żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Walczył z oddziałami OUN-UPA i Wehrmachtu. Wcielony do Armii Berlinga. Jako podoficer 43. pułku artylerii lekkiej (2. Dywizji Artylerii) przeszedł szlak bojowy od Wału Pomorskiego przez Szczecin po rejon Budziszyna i Bad Schandau w Saksonii. Po wojnie związany z wojskiem. Mimowolny bierny obserwator czystek okresu stalinowskiego w armii. Jak podsumował tę biografię prof. Wiesław J. Wysocki: „Ogrom doświadczeń, bagażu pokoleniowego, tragedii rodzinnych, meandrów osobistych i dużej dozy szczęścia”.

Poniżej fragment tej publikacji , pozwalający i zachęcający do zapoznania się z całością.

Wskutek różnych uwarunkowań znalazłem się w grupie pod dowództwem Kazimierza Sondaja, który poprowadził mnie wraz z kilkudziesięcioma ochotnikami przeciw Ukraińcom do miejscowości Werba. Byliśmy wyposażeni w starą, wyjednaną czy pokątnie kupioną u Niemców broń – w archaiczne karabiny, o które pieczołowicie dbaliśmy. Nie miałem jeszcze większego pojęcia, że należę do grupy AK, ale byłem dumny, że mogę podjąć walkę przeciw wszechogarniającemu terrorowi UPA. Rozpoczynałem nowy rozdział swojego życia. Niemniej jednak wiedziałem, że właściwie jedno niebezpieczeństwo zastępuję drugim. Większym czy mniejszym miało się dopiero okazać. Dnia 1 września 1943 r. w miejscowości Spaszczyzna formalnie wstąpiłem do oddziału Władysława Cieślińskiego „Piotrusia Małego”. Krążąc po lasach i małych wsiach, przygotowywałem się wraz z innymi do podjęcia głównych walk. Wreszcie, kiedy wraz z wieloma młodymi chłopakami z Wołynia znaleźliśmy się w Bielinie , wiedzeni nakazami płk. Kazimierza Bąbińskiego „Lubonia” złożyliśmy przysięgę jednającą nas z Armią Krajową. Znalazłem się tym samym w zalążkach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK , choć tej nazwy jeszcze nikt nie używał. Kląłem się na krzyż, że będę wiernie służył polskiej sprawie, kornie ulegał dowództwu i z największym posłuchem respektował wartości wypisane na naszych sztandarach: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Choć byłem zafascynowany Trylogią i planowałem przyjąć pseudonim nawiązujący do któregoś z bohaterów Sienkiewiczowskich powieści, musiałem wybrać inny, gdyż wszystkie atrakcyjniejsze, związane z prozą polskiego noblisty były już pozajmowane. Przyjąłem zatem pseudonim „Waleczny”. Wkrótce należałem już do 2 kompanii I baonu 23 pułku piechoty Zgrupowania „Osnowa” . W okolicach Włodzimierza Wołyńskiego występowaliśmy zbrojnie zarówno przeciw Ukraińcom, jak i Niemcom. Z istniejącą w okolicy sowiecką partyzantką staraliśmy się raczej nie wchodzić sobie w drogę. Nędznie uzbrojeni, liczyliśmy głównie na zaskoczenie, z którym uderzaliśmy na wrogów. Sami jednak również byliśmy narażeni na ataki. Czułem, że zaczynam prawdziwie żołnierską służbę w imię najważniejszych patriotycznych ideałów. Pewnej nocy, kwaterując z około 30-osobowym oddziałem w Bielinie, byłem wraz z kolegą Julianem na warcie. Przed wykopanym w ziemi bunkrem oczekiwaliśmy napaści oddziałów UPA. Mieliśmy za zadanie powstrzymać banderowców przed atakiem na niewinnych mieszkańców osady. Długo wydawało się, że jesteśmy tam po próżnicy. Naraz w ciemności z lasu otaczającego Bielin doszedł nas odgłos wystrzałów. Półprzytomny ze zmęczenia, odrętwiały i senny, poderwałem się na równe nogi. Powiedziałem: Wycofujemy się, zawiadomimy pozostałych. Ale nie spotkałem się z żadną reakcją kolegi. Pomyślałem, że całkowicie sparaliżowała go trwoga. Niemniej nie mogliśmy czekać. Podbiegłem do niego, chwyciłem za rękę i… zdrętwiałem. Był bezwładny – nie żył. Chyłkiem przemknąłem do dowództwa. Zakomunikowałem smutne wieści. Nasz zmasowany ogień sprawił, że bez dalszych strat odparliśmy ukraiński atak. Byliśmy szczęśliwi, że przysłużyliśmy się rodakom, którzy bez naszej pomocy niechybnie zginęliby od banderowskich kul. Dużo znaczyło dla nas także i to, że lokalne sotnie UPA musiały zdać sobie odtąd sprawę, że żaden Polak nie podda się teraz bez walki o własne życie… Organizowaliśmy patrole zwiadowcze i objeżdżaliśmy okolice. Zostałem przydzielony do jednego z nich. Tuż przed wyjazdem siedziałem wraz z czterema kolegami na furmance w oczekiwaniu na ostatniego, który miał do nas dołączyć. Spóźniał się. Pomyślałem wtedy, że zdążę jeszcze pobiec po cieplejsze ubranie, gdyż panował dość chłodny poranek. Wróciłem po płaszcz, który zdobyłem podczas jednej z wcześniejszych akcji, kiedy to w pogoni za banderowcami zapędziłem się wraz z innymi do pewnej ukraińskiej wioski. Słyszałem już ponaglające mnie krzyki, ale nim ponownie wyszedłem na drogę, furmanka odjechała. Patrol ruszył beze mnie. Byłem rozżalony, lecz nie mogłem nic poradzić. Wróciłem jak niepyszny do budynku, w którym stacjonowaliśmy. Po pewnym czasie do naszej kwatery przybył koń z przytwierdzonym do chomąta dyszlem. Był sam. Wozu nie przyprowadził. Nie pojawił się też żaden z naszych żołnierzy, którzy wyprawili się na zwiad. Było już jasne, że coś się im przytrafiło. Wyskoczyliśmy na drogę i podążyliśmy ich śladem. Niedaleko natknęliśmy się na rozstrzelanych kolegów. Byli rozebrani i rozbrojeni przez oddział UPA. Leżeli martwi w rowie – bez butów, ubrań, pistoletów. Zorganizowaliśmy im pogrzeb, podczas którego myślałem, o tym, że  znów otarłem się o śmierć, bo tylko przypadek sprawił, że nie podzieliłem losu kolegów uczestniczących w patrolu. Miałem przecież z nimi jechać. Od razu chcieliśmy pomścić ofiary, odszukać Ukraińców, którzy ich zamordowali, nie mieliśmy bowiem wątpliwości, że żaden z naszych nie zginął wtedy w zwyczajnej walce. Okoliczności wskazywały raczej na egzekucję. Udało nam się doścignąć banderowców w nieodległej wsi. Nadzialiśmy się na silny ogień, którym „przywitał” nas oddział UPA stacjonujący w miejscowej cerkwi. Początkowo byliśmy zdezorientowani, skąd padają strzały, ale szybko zdołaliśmy przysposobić się do natarcia i ruszyliśmy do boju, mając przed oczyma zabitych kolegów. Niedaleko był wiatrak, który oddzielał nas od grekokatolickiej świątyni. Stamtąd również ktoś do nas strzelał, ale niecelnie. Co chwila przeładowywał swoją maszynową broń, zmieniał taśmę z amunicją. Pozwalało nam to skokami prędko zbliżyć się do budynku. W końcu zaczął się wycofywać i nieudolnie ciągnąć za sobą cekaem Maxim. Wyczułem odpowiedni moment i trafiłem go: w tułów albo w nogę. Zaczął się słaniać, więc szybko skoczyłem, by go dobić. Po moim drugim strzale zbladł, upadł nieruchomo i, jak mi się wydawało, przestał oddychać. Postanowiłem zabrać mu pistolet przytwierdzony do boku. W tej sekundzie, ni stąd ni zowąd, banderowiec, nie podnosząc się z ziemi, chwycił ów pistolet i wymierzył we mnie trzęsącą się ręką. Zupełnie nie byłem na to przygotowany, zdążyłem się tylko uchylić, ale to mnie ocaliło – kula przeszła obok. Ukrainiec jednak zebrał się ponownie do strzału, lecz zanim nacisnął spust padł ostatecznie z dziurą pośrodku czoła. To Wojciech Topór przyszedł mi w sukurs, ratując życie. Sama akcja powiodła się, a ja zdobyty wówczas pistolet – piękny, niemiecki, nieduży, błyszczący jeszcze nowością – zamieniłem z kolegą Czesławem Kenigiem „Zarembą” z Bielina na buty. Stanowiły one wtedy moją najpilniejszą, najważniejszą potrzebę, bo chodziłem w rozwalających się drewniakach, bardzo utrudniających bieganie. Czas między powtarzającymi się zazwyczaj w nocy atakami Ukraińców wypełniały nam zajęcia z musztry i obsługi broni. Ćwiczyliśmy strzelanie i skwapliwie wypełnialiśmy polecenia oficerów. Obowiązywała nas ścisła dyscyplina. Poddawałem się jej bez trudności. Wychowany w rodzinie osadnika wojskowego byłem bowiem przygotowany i przyzwyczajony do pewnych zachowań. Znajdowało to uznanie moich przełożonych. Kwaterowaliśmy często w domostwach mieszkańców wsi, których broniliśmy. Znajdował się wśród nich kucharz, ale często mogliśmy liczyć na ciepłą strawę od rodaków świetnie rozumiejących naszą misję, z całego serca popierających walki przeciw okupantom, a w obliczu banderowskich napadów także działania obronne wymierzone przeciw ukraińskim bandytom. My z kolei podziwialiśmy odwagę cywilną Polaków, ponieważ chroniąc nas, udzielając nam noclegów i żywiąc, narażali się na prześladowania, represje, a nade wszystko pacyfikacje swoich osad. Każdy miał jednak świadomość wojennych praw bezwzględnie rządzących w tych koszmarnych latach. Co prawda, niejednemu żołnierzowi AK z trudem przychodziło zachować pewne reguły, byli bowiem wśród nas tacy jak Józef Fila, mieszkaniec Kałusowa, który 11 lipca 1943 r. stracił żonę i dziecko – chłopczyka rozerwanego żywcem przez Ukraińców – przez co zawsze bardzo nerwowo reagował na każdego napotkanego banderowca, pragnąc zemsty. Musiał jednak respektować odgórny nakaz dowództwa AK zabraniający akcji odwetowych względem UPA, choć jeśli tylko nadarzała się ku temu okazja w trakcie zwyczajnych, regularnych starć z Ukraińcami – mając przed oczyma obraz swoich pomordowanych bliskich – zawsze wyrywał się do rozprawy z banderowcami. Wielokrotnie powstrzymywałem go przed indywidualnym wymierzaniem sprawiedliwości. Lecz Fila nie był jedynym partyzantem, który w trakcie ludobójstwa rozpętanego na Wołyniu i w Galicji Wschodniej postradał bliskich. Niekiedy wypuszczaliśmy się z Bielina, który stanowił naszą główną bazę, na swoiste rajdy pościgowe, by dopaść atakujące Polaków oddziały UPA. Często w trakcie takich wypadów przychodziły na nas ciężkie chwile. W czasie walk z banderowcami w rejonie Pisarzowej Woli, leżąc na łące, ostrzeliwaliśmy widoczne z naszych pozycji budynki, z których mocno nas ostrzeliwano. Byliśmy w trudnym położeniu, bo Ukraińcy dysponowali nawet bronią maszynową, ale zawzięcie staraliśmy się zwyciężyć w tym starciu. Obok mnie z 10-strzałowego karabinu celował do wrogów Leopold Kotwica „Kot”. Był dobrym żołnierzem, ale tego dnia nie sprzyjało mu szczęście. Został trafiony między górną wargę a nos. Pocisk potwornie rozpłatał mu twarz, przeszedł przez szyję, rozerwał mu kark i plecy. Wszystko to działo się 1,5 m ode mnie. Byłem zupełnie wybity z rytmu walki, interesował mnie wyłącznie stan kolegi. Chciałem mu jakoś pomóc, mimo że kule świstały mi nad głową niczym natrętne muchy. Podczołgałem się do rannego i pomogłem mu wycofać się na tyły. Wówczas przeżył, choć nie dane mu było dotrwać do końca wojny. Ja zaś ponownie dziękowałem Opatrzności, gdyż znowu uniknąłem najgorszego. I dopiero po oddaleniu się w bezpieczniejsze miejsce nieco oprzytomniałem. Uzmysłowiłem sobie, że właściwie niewiele pamiętam z dopiero co przebytych walk. Minęła jesień 1943 r. Chłód dawał się już mocno we znaki. Lada dzień spodziewaliśmy się śniegu i mrozów. Przyszły prędko. Przed Bożym Narodzeniem otrzymaliśmy rozkaz uderzyć prewencyjnie na miejscowość Dubniki, gdzie stacjonowali banderowcy. Mieliśmy za zadanie rozbić ich oddział. Ponieważ całą okolicę pokrywał już biały puch, wyruszyliśmy do wsi saniami. Kiedy zauważyliśmy pierwsze budynki, wysiedliśmy i pieszo udaliśmy się na rozpoznanie. Panowała zupełna cisza, jedynie śnieg skrzypiał nam wszystkim pod nogami. Nagle spadł na nas grad kul. Natychmiast padliśmy na ziemię i zaczęliśmy strzelać. Szybko jednak stwierdziliśmy, że tym razem nie damy rady przeciwnikowi i musimy się wycofać. Wśród wzajemnego przekrzykiwania się wrzasnąłem do będącego najbliżej mnie Jana Kaniosa: Wracamy, bo nas zabiją! Zacząłem się odczołgiwać w kierunku drzew, bo akurat obaj byliśmy widoczni jak na dłoni, gdyż położyliśmy się na zupełnie odsłoniętej przestrzeni, ale po chwili, gdy nieco oddaliłem się od niego, zauważyłem, że nawet nie drgnął. Zastanowiło mnie to – czyżby aż tak się przestraszył ukraińskiej nawały? Zawołałem: Janek, chodź, wycofujemy się! Nie było żadnej reakcji. Wtedy dotarło do mnie, że straciliśmy kolejnego żołnierza. Nie myliłem się. Powoli podsunąłem się do martwego kolegi i zacząłem mozolnie ciągnąć jego trupa w kierunku sań. Liczyłem się z tym, że mogę zostać trafiony, ale nie zawahałem się. Znałem zasadę, że jeśli tylko można, nie wolno zostawiać nikogo z naszych na polu walki, zwłaszcza że Ukraińcy znalezione zwłoki potrafili barbarzyńsko bezcześcić, ćwiartować i usuwać, by w ten sposób uniemożliwiać ich późniejsze odszukanie i pochówek. Jan Kanios, razem z innymi zabitymi wówczas żołnierzami polskiego podziemia, spoczął nazajutrz w Bielinie. Byłem jego śmiercią naprawdę wstrząśnięty, a całą akcją bardzo przygnębiony. Poległo wówczas wielu młodych chłopaków. Święta spędziłem w Marianówce u pewnej rodziny polskiej, do której przyjechał mój znajomy Władysław Gorzelnicki z żoną Janiną i synem Romanem. Nie byłem wśród osób całkowicie obcych, a generalnie zdarzały się i takie sytuacje, ponieważ wszyscyśmy rozlokowali się wówczas u różnych, mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych z nami, niekiedy zaś kompletnie nieznanych familii, skłonnych wszakże przyjąć partyzantów, mimo związanego z tym ryzyka. Ludzie byli bowiem nastawieni do nas przychylnie. Cieszyłem się, że mam w tym szczególnym czasie dach nad głową i ciepłą strawę – skromną wprawdzie, lecz serdeczną wieczerzę z opłatkiem – namiastkę domowej, bożonarodzeniowej atmosfery, ale myślami byłem wtedy z bliskimi, zwłaszcza z rodzicami, którzy pozostali w Związku Sowieckim. Tęskniłem za nimi, martwiłem się o ich los, czułem się bardzo samotny, ale wierzyłem, że ich jeszcze zobaczę. Miałem nadzieję, że wojna, w której jako żołnierz AK uczestniczę, rychło się skończy i dane mi będzie połączyć się znowu z rodziną. Marzyłem tylko, by nastąpiło to w niepodległej Polsce, bo o taką walczyłem. Nowy rok, styczeń 1944 r., przyniósł zmiany, reorganizację w naszych szeregach, ale nie były to modyfikacje poważne. Po prostu, nie zmieniając przynależności oddziałowej, znaleźliśmy się w strukturach formalnie już powołanej do życia 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Poinformowano nas o tym oficjalnie, wyjaśniając, że tworzymy odtąd wielką jednostkę opartą na tradycjach przedwojennej 27 DP Wojska Polskiego.

Nie przywiązywaliśmy wówczas do tego specjalnej wagi. Gdzieś obiło nam się o uszy, że oprócz naszego zgrupowania pułkowego „Osnowa” funkcjonuje w ramach 27 WDP AK także i drugie zgrupowanie – „Gromada” , operujące w okolicach Kowla, ale dla wszystkich liczyło się przede wszystkim to, że jesteśmy w polskiej partyzantce i wykonujemy zadania zgodne z naszymi patriotycznymi przekonaniami. Powszechną uwagę żołnierzy przykuła wiadomość o wkroczeniu na tereny przedwojennej Polski dobrze nam wszystkim znanej Armii Czerwonej. Podkreślono, że w minionym roku Sowieci przełamali na dobre umocnienia niemieckie na froncie wschodnim i są teraz w ofensywie, szybko posuwając się w kierunku polskich miast. Dowiadywaliśmy się o wojennej sytuacji już wcześniej z bieżących komunikatów dowódców, niemniej jednak zrodziło to wśród nas masę domysłów i dywagacji o tym, co przyniesie przyszłość. Znaliśmy przecież ówczesną skomplikowaną rzeczywistość polityczną i wiedzieliśmy, że Stalinowi ufać w żadną miarą nie należy, jakkolwiek ZSRS należał z nami do szeroko rozumianej koalicji antyniemieckiej. Stanowisko to jakby w mniejszym stopniu podzielało nasze dowództwo, mimo że minęło niewiele ponad pół roku od ujawnienia zbrodni katyńskiej , której rozmiary bezustannie szokowały, szczególnie w środowisku żołnierskim. I chociaż Moskwa zrzucała winę za tę zbrodnię na Niemców, wszyscyśmy się domyślali prawdy. Zresztą obserwowaliśmy, jak zachowuje się w stosunku do nas obecna na Wołyniu partyzantka sowiecka, z którą mieliśmy wspólnego wroga, acz zwalczanego oddzielnie. Co prawda wkrótce – w sojuszniczym porozumieniu – zwróciliśmy się razem przeciw niemu. O tych sprawach rozmawialiśmy z kolegami dość często. W stosunku do Armii Czerwonej byliśmy przeważnie ostrożni i podejrzliwi. Ja sam bardzo interesowałem się toczonymi na najwyższym szczeblu pertraktacjami odnośnie do ewentualnej współpracy AK z Sowietami. Miałem dobre rozeznanie, że w kontekście rozpoczynającej się akcji „Burza” – której celem, jak wyjaśniali zwierzchnicy, było opanowywanie przez nas większych miejscowości, odbijanie ich z rąk niemieckich i występowanie tam w roli gospodarza, a jednocześnie reprezentowanie legalnej władzy, czyli rządu RP na uchodźstwie w Londynie – zaordynowano nam współdziałanie z sowiecką partyzantką oraz zbliżającą się Armią Czerwoną, a zarazem zalecano zachować wzmożoną przezorność i czujność. Przez najbliższe tygodnie miały zresztą trwać jeszcze wzajemne, polsko-sowieckie, prowadzone często na szczeblu lokalnym rokowania, a także wewnętrzne, niełatwe i pełne sprzecznych opinii uzgodnienia przywódców Polskiego Państwa Podziemnego co do tego, jak się zachować wobec nadciągających sił Stalina . Jedno, co w tym wszystkim mogło względnie pocieszać to okoliczność, że wraz z nadejściem czerwonoarmistów osłabnąć musiała aktywność UPA. Ukraińscy nacjonaliści byli bowiem zażarcie zwalczani przez Sowietów, których zresztą sami definiowali jako swoich największych oprócz Polaków wrogów, stojących na przeszkodzie powstania ich upragnionego państwa. W konfrontacjach z regularnym wojskiem, tropieni przez NKWD, nie mieli szans na przedłużanie swojej zbrodniczej działalności. W okresie późnozimowych potyczek z Niemcami wycofywaliśmy się spod Stężarzyc. Trwały tam zacięte walki, w czasie których nasze oddziały były bombardowane nawet przez samoloty Luftwaffe. W czasie jednego z nalotów omal nie zginąłem, gdy w budynku, w którym przebywałem, eksplozja powaliła całą ścianę. Miałem jednak wtedy mnóstwo szczęścia, ponieważ runął na mnie ten fragment muru, gdzie znajdowało się okno. Wyjątkowy fuks sprawił, że zamiast cegieł posypały się na mnie szyby i z całej opresji wyszedłem prawie bez szwanku. Silny atak niemiecki zmusił nas jednak do odwrotu. W trakcie ustępowania pola byliśmy ostrzeliwani przez wrogie samoloty. Raz po raz zniżały się nad nami i siały spustoszenie seriami z broni maszynowej. Odpowiadaliśmy ogniem, lecz rzadko na tyle celnym, by strącić którąś z maszyn. Niemniej jednak jedną strącić się udało – dzięki trafieniu pilota, który w efekcie stracił panowanie nad sterami. Byliśmy bardzo zadowoleni, widząc jak samolot spada na pokryte śniegiem pole. Wielu kolegów wydało z siebie wtedy okrzyki radości, niektórzy podbiegli, by zabrać z wraku broń. Ja nie chciałem w tym wówczas uczestniczyć. Wolałem nie patrzeć na niemieckiego trupa, trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Był to jeden z tych momentów, kiedy – jak bodaj każdy żołnierz – miałem dość wojny i zabijania. Zresztą od dawna nie sypiałem już wtedy spokojnie. Często śniły mi się krwawe obrazy, drastyczne sceny, których byłem świadkiem, i wydarzenia, które przeżyłem: ucieczki przed rezunami UPA, pościgi, strzelaniny, konający ludzie. Te senne projekcje, powtarzające się dręczące mnie koszmary powodowały nawarstwiające się zmęczenie. W rezultacie czułem nie tylko zmęczenie fizycznie, ale i psychiczne. Musiałem jednak jakoś się przezwyciężać, by każdego ranka na nowo podejmować kolejne wyzwania.

Widziałem, że trudno jest również moim kolegom. Mocno wyczerpujące i zacięte były w tym okresie walki z Niemcami i Ukraińcami w okolicach Rakowca. Podczas tych styczniowych starć nie brakowało momentów, w których wydawało się, że poniesiemy klęskę i zostaniemy rozbici. Jeden z najbardziej krytycznych momentów nastąpił jednak w połowie następnego miesiąca w Wodzinku. Zostaliśmy tam mianowicie zaskoczeni przez oddziały Wehrmachtu i musieliśmy wykazać nie lada hart ducha i poświęcenie, by obronić swoje pozycje. Trup słał się gęsto, ale nie oddaliśmy Niemcom bronionej miejscowości, co chwilami stawało się przerażająco prawdopodobne. Mogłem wówczas cieszyć się, że jako jeden z nielicznych posiadam broń maszynową – ręczny karabin otrzymany od zniechęconego jego dźwiganiem kolegi Henryka Wesołka. Broń tę niejednokrotnie sam przeklinałem w duchu ze względu na jej masę, ale zarazem wielce sobie chwaliłem, gdyż dodawała mi pewności siebie i rzeczywiście była postrachem dla wroga. W marcu 1944 r. stacjonowaliśmy najczęściej w Sieliskach. Wyruszyliśmy stamtąd na odsiecz kolegom w Stężarzycach, gdyż w sztabie odebrano meldunek, że potrzebna jest im pomoc w walkach z Niemcami. Całością wyprawy kierował nowo przybyły por. Zygmunt Górka-Grabowski „Zając” , który objął dowodzenie moim I batalionem w składzie 23 pułku piechoty. Akcja rozpoczęła się natychmiast po ogłoszeniu alarmu i zbiórki. Zdążyłem tylko pochwycić swój karabin i wraz z innymi popędziłem kilka kilometrów, by wesprzeć nasze oddziały. Na miejscu okazało się, że Niemcy są już okrążeni i przybycie posiłków nie było wcale niezbędne. Tym niemniej cieszyliśmy się z pewnego triumfu, zwłaszcza że wobec swojego beznadziejnego położenia przeciwnicy szybko i łatwo dali się przekonać do poddania się. Wzięci do niewoli bardzo obawiali się o swój los, chyba nie do końca dowierzając naszym intencjom, ale nie mieli ku temu powodów. Nasze dowództwo było honorowe, respektowało tradycyjne reguły wojny. Zgodnie z rozkazem mieliśmy zaprowadzić jeńców do Sielisk, nieco bardziej niż Stężarzyce oddalonych od Włodzimierza Wołyńskiego, skąd mogły nadejść posiłki Wehrmachtu. Pojmanych 73 jeńców niemieckich sformowaliśmy więc w zwartą kolumnę i eskortowaliśmy pospiesznie bez żadnych przygód. Byli posłuszni, zdyscyplinowani, wykonywali nasze polecenia, nie sprawiali kłopotów. Przejęci strachem nawet nie zamierzali szukać okazji do ucieczki. Tylko jeden z nich zapytał mnie po niemiecku, jak długo będą musieli maszerować. Przyprowadziliśmy Niemców do stodoły i dopiero tam poddaliśmy ich rewizji. Okazało się, że wielu z nich – choć nie wszyscy – miało ukrytą broń, głównie pistolety. Wraz z karabinami i granatami zebranymi jeszcze na polu walki w Stężarzycach stanowiło to nie lada zdobycz. Mogła być ona nawet okazalsza, gdyż kapitulujący Niemcy pozostawili po sobie motocykle. Nie zabraliśmy ich jednak, ponieważ i tak nie mieliśmy do nich paliwa. Wkrótce z Włodzimierza Wołyńskiego przybył do naszego dowództwa ks. Stanisław Kobyłecki . Co ciekawe, został przysłany przez Niemców, którzy zwrócili się za jego pośrednictwem do dowództwa 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK o zwolnienie swoich pobratymców. Materiał za:   http://bazhum.muzhp.pl/media/files/Przeglad_Historyczno_Wojskowy/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2014-t15_(66)-n2_(248)/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2014-t15_(66)-n2_(248)-s119-142/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2014-t15_(66)-n2_(248)-s119-142.pdf