- Kategoria: Historia
- Bogusław Szarwiło
- Odsłony: 1336
Wyciągnięte z szuflady: Rozwiązana zagadka
Żołnierz węgierski z karabinem maszynowym MG-42 / Foto: Domena publiczna/
Por. Władysław Czermiński ps. "Jastrząb" twórca pierwszego i największego oddziału partyzanckiego AK w pow. kowelskim na Wołyniu, w 1944 r. po powołaniu do życia 27 WDP AK (Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej), został dowódcą II batalionu 50 pp. tej dywizji. W kwietniu po trzytygodniowych ciężkich walkach, jakie toczyła 27 WDP AK w ramach operacji kowelskiej, sytuacja jej oddziałów była katastrofalna.
Zostały one zepchnięte na niewielką powierzchnię lasów mosurskich i okrążone. W nocy z 18 na 19 kwietnia 1944 r. mjr „Kowal”, który objął dowództwo dywizji, wydał rozkaz oderwania się oddziałów od nieprzyjaciela i marszu na północ, do rejonu koncentracji dywizji w lasach przy trakcie drogowym Murawa - Zamłynie. Dzień 20 kwietnia poświęcono na przygotowania do długiego marszu oraz decydującego uderzenia w celu przebicia się z okrążenia. Około godz. 20 kolumna ruszyła. Kolumna czołowa w sile pięciu batalionów, po przejściu przez Neretwę utraciła łączność z pozostałą częścią sił dywizji, pokonała tory kolejowe w Terebejkach prawie bez walki i maszerowała w kierunku miejscowości Sokół. Niestety nie wszystkie bataliony miały tyle szczęścia, część z nich w tym batalion "Jastrzębia" pozostały w okrążeniu mimo kilku prób w dniach 21 i 22 kwietnia. Batalion "Jastrzębia" wycofał się do lasów mosurskich, pozostał w okrążeniu, ale nie zaprzestał walki. Wymykając się licznym obławom i klucząc po bagnistych terenach lasów mosurskich, po 68 dniach udało mu się wyjść z okrążenia i dołączyć do oddziałów dywizji na Lubelszczyźnie. Po zdradzieckim rozbrojeniu dywizji przez sowietów w Skrobowie w lipcu 1944 r., por. "Jastrząb" jednak nie zrezygnował z dalszej walki. Pojawił się podobnie jak inni żołnierze 27 dywizji w strukturach konspiracyjnych organizacji po akowskich. W 1945 r. został nawet komendantem Okręgu WiN ( Wolność i Niepodległość) Łuków. Niestety po miesiącu został razem z kilkoma podwładnymi aresztowany. Podczas postoju aresztanci zorganizowali ucieczkę podczas której "Jastrząb" został ciężko ranny. Dzięki pomocy organizacji konspiracyjnej trafił do Warszawy, gdzie udało mu się wyleczyć. Wtedy zapadła decyzja o wyjeździe z kraju. Również wtedy powiedział : " nie jestem w stanie strzelać do Polaków". Udało mu się przedostać na zachód, do strefy amerykańskiej i po jakimś czasie wyjechać do USA. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, były nauczyciel z Wołynia (uczył miedzy innymi w jednej ze szkół kowelskich) musiał skończyć szkołę techniczną by zostać wykwalifikowanym robotnikiem w fabryce. Po kilkunastu latach z tęsknoty za krajem nawiązał liczne kontakty z byłymi jego żołnierzami mieszkającymi w PRL-u. W jednym z listów napisał: " Wolałbym być na Wołyniu, a ponieważ to niemożliwe pozostają wspomnienia dawnych czasów. (...)
Żyjąc w zupełnie innych warunkach, niż kiedyś, cieszę się każdym otrzymanym listem od dawnych znajomych. Przypominają się dawne już dość odległe czasy i wiele przeżyć jak z bajki. (....) W związku ze wspomnieniami z okrążenia przypomina mi się dość ciekawe wydarzenie. Staliśmy wtedy na biwaku za wzniesieniem, które nas dzieliło od Władynopola. Przez las przechodziła droga, którą ubezpieczały czujki. Konieczne to było, bo wiedziałem, że we Władynopolu byli Niemcy i Węgrzy. Ubezpieczenia były zresztą ze wszystkich stron, bo inaczej być nie mogło. Byliśmy stale w defensywie, bo sytuacja nasza była nie jasna, a ponieważ Niemcy wypalili wioski naokoło lasów w odległości 6 km. przy najlepszych nawet chęciach nie można było zdobyć żadnych wiadomości rozpoznawczych. W tej sytuacji miało miejsce pewne wydarzenie, wydaje mi sie dość ciekawe. Pewnego dnia przyszedł do nas koń w pełnym oporządzeniu. Nie był to koń typu koni z terenu w którym przebywaliśmy. Koń był typowo węgierski. W zeszłym roku myślałem o tym wydarzeniu, ale nie byłem pewny, czy się nie mylę. W tym roku spotkałem pewnego człowieka zupełnie przypadkowo, który coś wiedział o naszych przygotowaniach i ten człowiek spytał mnie, czy koń węgierski przyszedł na miejsce naszego postoju? Rzeczywiście ten koń przyszedł i został zabrany przez naszą placówkę, a właściwe czujkę. Z rozmowy przeprowadzonej z tym przypadkowo spotkanym człowiekiem wyjaśniło się, że w okrążeniu brały udział węgierskie wojska, które kiedyś strzegły torów Kowel-Włodzimierz i z którymi mieliśmy spotkanie / oczywiście w wielkiej tajemnicy przed Niemcami/ w Klusku koło Zadyb. Ja tam byłem z jednym plutonem i to spotkanie dość nam się opłaciło, bo otrzymaliśmy od Madziarów sporo amunicji i karabin maszynowy. Dowódcą tych Węgrów był inżynier pochodzący z Budapesztu. Bardzo miło wtedy z nim rozmawiałem i wyrażał się z wielką życzliwością o naszych oddziałach, choć musiał służyć Niemcom. Otóż te same oddziały brały udział w okrążeniu i polowaniu na nas. Jeden z tych żołnierzy później dostał się do niewoli sowieckiej, przesiedział parę lat w obozie i później został zwolniony do domu. Następnie po kilku latach wyjechał do swych krewnych do USA. (...) pracuje w tej samej fabryce co ja (...). W ten sposób potwierdza się stare polskie przysłowie, że "Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem już tak". Cytowany fragment pochodzi z jednego listu Władysława Czermińskiego, który został napisany 28 grudnia 1971 r. i skierowany był do Czesława Michalskiego ps. "Bączek". Po śmierci adresata na moja prośbę "wciągnęła go z szuflady", wnuczka Agnieszka Żukowska, której w tym miejscu serdecznie dziękuję za przesłane kopie listów.
Foto: Domena Publiczna