- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 2069
Moje Kresy -Władysława Żółtaniecka cz.3
/ 1933 Mikołaj Zacierka (z prawej) z kolegą podczs odprawy powiatowej w Kamionce Strumiłowej.
W nakastliku ojca znaleźli kilka książek, między innymi piękny album o Józefie Piłsudskim. Było w nim dużo zdjęć rodzinnych Naczelnika i z podwładnymi oficerami. Enkawudzista gdy to zobaczył, bez namysłu kartka po kartce wyrywał z albumu, rozerwał go na pół, rozrzucił po całym pokoju, depcząc co pozostało. Złapał stojący na ojca szafce budzik w kolorze khaki, na wierzchu z Piłsudskim na kasztance. Trzepnął zegarkiem o podłogę aż wszystko rozprysło się w drobny mak. Był tak roztrzęsiony, że ręce trzęsły mu się ze złości. Pozostali dalej wszystko wywracali i demolowali, widok naszego domu był opłakany. Wśród płaczu i pisków dzieci wywlekli ojca z domu i rzucili na sanie. Potem po śladach zobaczyliśmy, że przed naszym domem stało wówczas 5 zaprzężonych sań. Czereda ludzi zjechała, by aresztować jedną osobę – Piłsudczyka, zwycięzcę bitwy warszawskiej w 1920 roku, policjanta Mikołaja Zacierkę. Jednej chwili do końca swego życia nie zapomnę. W brutalny sposób wywlekany z domu rodzinnego nasz tato zdążył się jeszcze do nas odwrócić i ręką wykonał znak krzyża.
Tym ruchem ojcowskiej ręki pożegnał nas na zawsze ! Zawieźli go do aresztu śledczego w Kamionce Strumiłowej. Pustka w domu. Aby czymś się zająć i nie myśleć o tym co się stało od rana robiłam z ciocią Marysią i mieszkającą po sąsiedzku kuzynką drobne porządki, to nie było takie proste. Mama pieszo przez las poszła do miasta dowiedzieć się czegoś więcej, co będzie z ojcem. Szła z nadzieją, że go trochę potrzymają i ponownie wypuszczą. Sowieccy żołnierze wyśmiewali się z mamy i wręcz nakazali , by osadzonego dokarmiać. Miała przynosić mu jedzenie, gdyż więźniowie nie są karmieni. To była wierutna bzdura. Mama wierząc, że ojcu w ten sposób pomoże zanosiła od czasu do czasu smalec, mleko, połówkę chleba. Prawdopodobnie Sowieci większość przynoszonych artykułów spożywczych zjadali, tacie dla pocieszenia oddawali okruchy. Kilkakrotne piesze wizyty w odległej Kamionce sprawiły, że mama rozchorowała się. To była bardzo mroźna i śnieżna zima 1939/40. Upamiętnił się zwłaszcza dzień 10 lutego 1940 roku, kiedy Sowieci dokonali pierwszej masowej wywózki Polaków na Sybir. Zaspy, zawieje i zamiecie śnieżne, do tego 30 stopniowy mróz sprawiły, że pokonanie 14 kilometrowego odcinka drogi do Kamionki Strumiłowej było nie lada wyzwaniem, nawet dla młodej kobiety. Kiedy podleczyła już trochę grypę, ruszyła kolejny raz do swego męża, naszego ojca. Bardzo złą wiadomość, iż ojca wyprowadzili do Lwowa przekazał mamie ktoś ze wsi, bowiem ów człowiek widział jak pod karabinami, skutych łańcuchami policjantów z Kamionki, Sowieci pędzili w stronę Lwowa. Podobno ojciec zdążył krzyknąć do niego „wywożą nas na Sybir”. Kiedy mama opuszczała areszt śledczy w mieście niczego konkretnego nie dowiedziawszy się, na odchodne enkawudzista rzekł mamie „ Ty już go nigdy więcej nie zobaczysz, szukaj sobie drugiego”. Mama miała wtedy 38 lat. Nie pozostało nic innego jak udać się do Lwowa chcąc czegokolwiek się dowiedzieć o ojcu. Mama wróciła z niczym. Mieszkający we Lwowie stryj Franciszek i ciocia Kasia dalej pilotowały sprawę naszego ojca. Stryj dowiedział się, że w więzieniu Brygidki przy ulicy Kazimierzowskiej codziennie odczytuje się nazwiska osób osadzonych. Każdego dnia odczytywano nazwiska o dwóch literach początkowych na przykład A i B. Niestety nazwiska zaczynającego się na literę Z – Zacierka nigdy nie odczytano. Żyjących nadzieją Polaków władza sowiecka w ten sposób robiła codziennie w durnia. Ciocia i stryj kilkanaście razy byli pod bramą więzienną, efekt zawsze ten sam. Czekaliśmy cały czas, żyliśmy nadzieją, że tato mimo wszystko wróci do domu. Potem Brygidki były jednym z kilku miejsc we Lwowie, gdzie dokonano masowego mordu więźniów politycznych (zarówno Polaków jak i Ukraińców) przez NKWD po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w czerwcu 1941roku. Przed wycofaniem się ze Lwowa NKWD wymordowało prawie wszystkich więźniów z wszystkich więzień lwowskich ( więzienie śledcze NKWD – Zamarstynów, Brygidki, więzienie na ulicy Łąckiego) – co najmniej 7 tysięcy osób (dokładna liczba nie jest znana, niektóre ofiary zostały spalone żywcem). NKWD dokonało podobnych zbrodni wojennych we wszystkich więzieniach, których nie można było więźniów wypuścić lub ewakuować (Drohobycz, Czortków, Sambor, Brzeżany, Złoczów, Borysław, Łuck, Włodzimierz Wołyński, Nadwórna, Busk. Straconych i zmarłych w więzieniu Brygidki chowano pod osłoną nocy w nieoznakowanych mogiłach na Cmentarzu Zamarstynowskim we Lwowie.
/ Mikołaj Zacierka (z lewej) z policjantami Władysławem Bedykiem i Franciszkiem Kluziuskim (z gazetą) w parku Pieniakach nad Seretem.
Nadszedł kolejny tragiczny dla nas dzień. Sowiecka partyzantka dokonała kilku akcji sabotażowych na torach kolejowych. Ukraińcy celowo donosili Niemcom, że było to dziełem Polaków, mieszkańców Budek. Jak wiele poprzednich, noc z 8/9 kwietnia 1943 roku większość mieszkańców wsi spędziła w pobliskim lesie w przeróżnych kryjówkach. Ci co pozostali, wczesnym rankiem, a była to Wielkanoc, udali się do kościoła na Rezurekcję. Czy msza się odbyła pewności nie mam, bowiem nastąpił ostateczny atak banderowców na Budki Nieznanowskie. Nie mogąc sobie poradzić ze skutecznymi działaniami samoobrony, Ukraińcy powiadomili garnizon niemiecki w Kamionce Strumiłowej, że Polacy mają broń i we wsi wybuchła strzelanina. Bezzwłocznie przybył do Budek niemiecki oddział Wermachtu, jego dowódca nakazał by wszyscy bez wyjątku mieszkańcy do godziny dziesiątej opuścili wieś. Wieść o ewakuacji lotem obiegła całą wieś. Ci co wiedzieli o natychmiastowym wyjeździe mieli możliwość zabrania ze sobą dobytku i wszystkiego to co mogli załadować na furmanki. Tych których nie było we wsi, chowali się po lasach, takiej możliwości nie mieli, ba nawet o tym nie wiedzieli.
/ Budki Nieznanowskie 1933 r.Mikołaj Zacierka (z lewej)
Bydło, konie, trzoda chlewna i pozostały gospodarski dobytek pozostawał na zagrodzie, gdyż ukrywający wracali dopiero na dzień. Ci co bezpiecznie przedarli się przez kordon pilnujących wsi Niemców i ukraińskich policjantów zabrali ze sobą przynajmniej część dobytku. Niemcy wyznaczyli miejsce zbiórki na drodze koło tartaku w Sielcu. Ogromny konwój wyruszył przez las do Kamionki Strumiłowej. Kawalkada furmanek i ludzi, wśród płaczu dzieci i szczekających psów, w asyście Niemców i Ukraińców opuszczała tartak w Sielcu Bieńkowie. Nikt z opuszczających wieś mieszkańców nie zdawał sobie sprawy, że już nigdy w takim stanie jak ostatnio widział nie zobaczy ojcowizny. Wykorzystując zamieszanie oraz nieuwagę policji ukraińskiej, wielu młodych ludzi, wśród nich eskortowany ks. Józef Skrobalak, proboszcz naszej parafii, zdołało zbiec z konwoju i ukryli się w lesie. Dopiero wtedy gdy z innymi mieszkańcami wioski szliśmy w stronę Kamionki, mama wyjawiła długo skrywaną tajemnicę. Przez trzy lata z nikim o tym nie rozmawiała, najwidoczniej bała się komukolwiek o tym powiedzieć, zresztą miała w zupełności rację. W pamiętny dzień 27 grudnia 1939 roku tato z mamą porządkowali papiery. Tato przeglądał, czytał i rzucał na podłogę, mama od razu wszystko paliła w piecu. Zapewne były to w ostatniej chwili zabrane urzędowe akta z Komisariatu Policji w Pieniakach. Swoje najważniejsze dokumenty, guziki z orłem w koronie i odznaczenia zakopali. Mimo, że byłam najstarsza, widocznie dla dobra nastoletniej dziewczynki, nie ujawnili mi tego. Gdyby nie ten moment tułaczej wędrówki do Kamionki zapewne nigdy w życiu od nikogo o tym bym się nie dowiedziała. Kawalkada furmanek z pełnym dobytkiem i wypędzonymi mieszkańcami Budek Nieznanowskich dotarła do powiatowego miasta. Niemcy skierowali konwój na plac na Zaburze. Dwa lata wcześniej w tym miejscu hitlerowcy zlikwidowali wszystkich Żydów z Kamionki. Obawialiśmy się, że z nami zrobią to samo. Wieczorem wszyscy zwrócili uwagę na unoszące się nad lasem kłęby czarnego dymu. To płonęła nasza rodzinna wieś Budki Nieznanowskie. Dzieło prowokacji banderowców oraz ukraińskich oddziałów SS-Schutzendivision-Galizien. Płonęły wszystkie zabudowania. Opowiadali potem ci co pozostali w pobliżu wioski ukryci w lesie. Nie mogli znieść ryku bydła, kwiku trzody chlewnej żywcem palonej w zamkniętych gospodarstwach. Niewiele też mogli pomóc zwierzynie, gdyż wieś otoczona była szczelnym kordonem żołnierzy Wermachtu. Niemcy spalili wszystkie domy, a po zabraniu Najświętszego Sakramentu i kilku ornatów (za pozwoleniem niemieckiego dowódcy) także nasz piękny drewniany kościół. Na drugi dzień rano Niemcy kazali nam ustawić się na placu całymi rodzinami. Wybrano zdrowych mężczyzn i kobiety – tych niebawem wywieziono na przymusowe roboty do III Rzeszy. Mama obawiając się, by jej przypadkiem nie zabrali mówiła do mnie, dziecko schyl się trochę, schyl. Za parę dni, gdzieś tak w środę, czy czwartek dowiedziałam się, że Niemcy zezwalają pójść do Budek na pogorzelisko i zabrać stamtąd to co nie uległo spaleniu. My byliśmy przezorni, udało się nam wcześniej trochę rzeczy z domu powynosić na zewnątrz, do ogrodu i na łączkę. Ukryliśmy tak, by przypadkiem nikt tego nie znalazł. Skąd mogliśmy wiedzieć, że Niemcy podpalą wszystkie zabudowania we wsi. Cenniejsze rzeczy mama wcześniej zakopała obok domu. Na tym miejscu ustawiła dużą skrzynię, nasypała do niej zboża, przykryła słomą, by nie zamokło i nie uległo całkowitemu zniszczeniu. Teraz wiem, że pod tą skrzynią zakopane były najcenniejsze dokumenty ojca, guziki z orłem i medale. Dlatego skrzynia stała akurat w tym miejscu. Schowane w miseczkach, owinięte pakułami i czymś namoczone, by nie wciągały wilgoci. Ukraińcy wiedzieli, ba domagali się u Niemców spalenia wsi. Wiedząc, że tak będzie, tuż po naszym wyjściu zaczęli plądrować domy kradnąc co im w ręce wpadło. Upewniłam się o tym, gdy chodziliśmy z bratem do wsi znosząc nasze dobra do Kamionki. Uratowane od pożogi rzeczy wciągaliśmy pod blachę, która po spaleniu naszego domu osiadła na ziemię jak namiot. Mieliśmy kilka pudełek ozdób choinkowych i chcieliśmy je schować bardzo dokładnie, więc wkładaliśmy wszystko do pieca w którym mama piekła chleb. Tam gdzie przedtem była kuchnia do gotowania brakowało blachy, zamiast niej duża dziura prawie do popielnika. Sądziliśmy, że ta blacha też się nadpaliła. Dopiero gdy wróciliśmy do Kamionki i opowiedzieliśmy o tym mamie i wujkowi, wszyscy zgodnie orzekli, że ją po prosu wyjęto z pieca. Stąd wniosek, że Ukraińcy szabrowali. Jak mogli zwinąć byle jaką blachę to i inne rzeczy z domu także zostały zabrane - kredens pokojowy, szafy, stół i krzesła. Nie mogliśmy tego ukryć, bo wynoszenie tego sprzętu było za ciężkie dla dzieci. Poza tym, gdy w pamiętną niedzielę wielkanocną 25 kwietnia 1943 roku wychodziliśmy ze wsi na zawsze, to ja byłam ostatnia zamykając drzwi wejściowe na klucz. Nagle za moimi plecami pojawił się niemiecki żołnierz mówiąc do mnie czystą polszczyzną. Jeżeli mamy coś zakopanego to trzeba mu to pokazać, on wszystko przypilnuje, bo ma tu wyznaczoną wartę. Spokojnie odpowiedziałam, że niczego tu takiego nie ma, jednocześnie zapytałam go skąd tak dobrze mówi po polsku. ”Jestem Czechem, dlatego dobrze mówię po polsku”. Byłam jednakże w stu procentach przekonana, że był to Ukrainiec w niemieckim mundurze. Upewniło to mnie, że dom nasz jeszcze przed spaleniem przeznaczony był do splądrowania. Chodziliśmy z bratem przez 3 dni do Budek znosząc co się tylko dało z naszego pogorzeliska do Kamionki. Idących z tobołkami na plecach dwoje dzieci zauważali niekiedy jadący furmankami dobrzy ludzie i zachęcali do jazdy z nimi. Dziecko rzuć to na wóz i chodź do nas, będzie ci lżej. Raz przywieźliśmy nawet uwędzone mięso z zabitej wcześniej świni, dobrze ukryte przed wścibskimi Ukraińcami, zwłaszcza dziką zwierzyną, której na naszym terenie nie brakowało. Dobrze nam szło, lecz do pewnego momentu. Kiedy następnego dnia postanowiliśmy przywieźć zakopane ojca dokumenty i medale, Niemcy już nikogo do wsi nie wpuścili. Wszystko na wieki miało pozostać tam w ziemi pod skrzynią w Budkach Nieznanowskich. Pamiętałam, że w jednym z niewykończonych jeszcze pomieszczeń w naszym domu stała owa skrzynia ze zbożem. W niej tego pamiętnego i tragicznego dla nas dnia, tuż przed aresztowaniem, tato ukrył w zbożu mundur policyjny i mundur polskiego żołnierza. Ciocia Marysia opowiedziała mi potem, że parę dni po aresztowaniu taty i wywiezieniu go do Kamionki, ze wsi przyszło do naszego domu dwóch miejscowych Polaków. Było to dokładnie w sylwestrowy wieczór 31 grudnia 1939 roku.
Cdn.
Wspomnień wysłuchał ; Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.