Logo

RELACJE PARTYZANTÓW KMICICA, ŁUPASZKI, RONINA ARMII KRAJOWEJ NA WILEŃSZCZYŹNIE III.1943 – VII.1944. Część 10

ZYGA - Grunt-Mejer   Zygmunt  („Ostatni bój sierżanta Bloka”)
„Bloka” poznałem w pierwszych dniach listopada 1943 w drodze do partyzantki, na wzgórzach koło Nowej Wilejki. Po spotkaniu z „Szaszą”, „Kicińskim” i „Brzozowskim”, do których dołączyliśmy ja i podch. „Ryży” w Cielętniku i skierowaliśmy się całą grupą  poza miasto. Początkowo maszerowaliśmy obok Wilii i koszar 3. Batalionu Saperów Wileńskich, w których odbywałem służbę wojskowa, za kończoną wojną z |Niemcami w 1939 roku. Przeszliśmy koło przystani żeglarskiej i pałacu Słuszków. Wchodząc w ulice Antokolską koło kościoła św. Piotra i Pawła maszerowaliśmy już pojedynczo.

Niedaleko było duże zmasowanie niemieckich pojazdów wojskowych i koszary organizacji Todt’a. Mrok gęstniał, zbliżała się godzina policyjna. „Szasza” jako dowódca naszej grupy skierował nas po pewnym czasie w boczną, niebrukowana uliczkę. Wywołani z jakiegoś domostwa chłopcy wdali się w cicha rozmowę  z „Szasza” i „Brzozowskim”. My staliśmy opodal. Jeden z chłopaków (zdaje się, że był to późniejszy „Boj” -Leon Piórecki, który zginął pod Worzianami) był ubrany w kurtkę i czapkę-narciarkę. On to właśnie wkrótce skierował naszą partię na Nową Wilejkę. Prowadził w kompletnych ciemnościach. Szliśmy bezdrożami, po wertepach, raz parowami, to znowu wyłanialiśmy się na wzgórze, z którego widoczne były kontury terenu rzadko pokryte drzewami. Marsz był ciężki. Około północy, zmęczeni dotarliśmy do wzgórza koło Nowej Wilejki i tam w zagłębieniu terenu zalegliśmy w milczeniu.
     Po jakimś czasie usłyszeliśmy rosnący szelest zbliżający się kroków. Z ciemności wyłoniła się mała grupka kolejnych ochotników. wraz z naszym przewodnikiem z Wilna. Dwaj z nich byli uzbrojeni. Był to „Blok” z sowieckim cekaemem  oraz „Szczygieł” z pękatym chlebakiem wypełnionym amunicja. Klepał się znacząco po nim odzywając się ówczesnym podwórkowym zwrotem ulic wileńskich: „Szara-biała chłopcy, szara-biała chłopcy”. Drugi ochotnik „Blok” był kapralem zawodowym 85 pp z Nowej Wilejki nazywał się Feliks Marynowski. Pochodził z ubogiej rodziny z Nowej Wilejki, ukończył tzw. „Szkole Małoletnich” (podoficerów) w Koninie i wraz z 88 pp wziął udział w kampanii wrześniowej. Po powrocie do domu ożenił się  panną Szepówną i miał z nią dziecko – córkę. Bodajże mieszkali przy ulicy Sadowej niedaleko kościoła. Z konspiracji był powiązany od samego początku, jesieni 1939 r.  Należał do podoficerskiego koła pułkowego. W 1941 w czasie panicznej ucieczki Armii Czerwonej przed Niemcami zorganizował zbieranie porzuconej broni i przeszukiwał wagony z amunicja. Był niskiego wzrostu blondynkiem o wyglądzie niepozornym, stanowił jednak śmiertelne niebezpieczeństwo  za pojedynczego wroga. Dziurki w skórzanych spodniach obok kieszeni wskazywały, że on pierwszy reagował ogniem na niebezpieczeństwo. Poznałem go bliżej w czasie marszu i stykałem w Brygadzie Łupaszki”. Przeważnie ze swoją drużyną wykonywał zadania specjalne. Składała się ona z samych asów partyzanckich „Billa”, (który w przededniu egzekucji uciekł brawurowo w biały dzień przez mur   z więzięnia na Łukiszkach),  „Szaszy”, „Nieczui”, „Dęba”, „Szerszenia” i wspomnianego „Szczygła”. Polowali głownie na niemieckich banszuców ochraniających tory. „Blok” znał doskonalę  szlaki kolejowe i marszruty patroli niemieckich. Często dostarczali do Brygady broń, amunicję, umundurowanie. Przynosili też rannych w czasie akcji kolegów.
        Po rozwiązaniu okrążonej przez Sowietów V Brygady „Łupaszko” pozostawił każdemu partyzantowi swobodę decyzji, co robić. Plutonowy „Blok” awansował w operacji wileńskiej na sierżanta i po rozwiązaniu Brygady wrócił z  gromadką swoich partyzantów do Nowej Wilejki. Tam kazał im zamelinować broń i czekać dalszych rozkazów. Po wywiezieniu internowanych w Miednikach partyzant ów  w głąb Rosji uwaga NKWD skupiła się na setkach zamelinowanych polskich partyzantach, ukrywających się w Wilnie i w terenie. „Blok” został aresztowany 4. IX.1944, a wraz nim „Szczygieł”, „Lotnik”, „Sobol” i wielu innych. Po przesłuchaniach i konfrontacjach byli odprowadzani do cel więzienia na Łukiszkach. Już w tym czasie „Blok” przygotował ucieczkę. Udając pomylonego zbierał i gromadził piasek i pył ziemny z ulic wileńskich. Któregoś dnia schylał się i obserwował bacznie konwojującego żołnierza sowieckiego, który słowami łagodził wybryki rzekomego więźnia-wariata. słowami: „No idi, idi...”. Konwojent mało uwagi poświęcał więźniowi, który demonstracyjnie napełniał i opróżniał swoje kieszenie piaskiem i schlał się ustawicznie do ziemi. W pewnym momencie „Blok”  sypnął garścią piachu tak dokładnie  konwojentowi w oczy, że go zupełnie oślepił i złapał się za obolałe oczy, a „Blok” prawie bez oporu wyjął mu pistolet i spokojnie oddalił się z miejsca i zniknął. Wkrótce znalazł się w Nowej Wilejce, powiadomił rodziny uwięzionych i podjął decyzję schronienia i się do lasu. Jakich inny młody chłopak dołączył do niego.
     Zaopatrzeni w broń automatyczna, amunicje i granaty, powyciągane ze schowków, jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem opuścili Nową Wilejkę, kierując się na wschód w kierunku Szumska i Kieny. Zatrzymali się w zaścianku Wiktoryszki, położone niedaleko toru kolejowego przy stacji Kiena i przepływającej w pobliżu Wilenki. Wiktoryszki graniczyły z jednej strony z lasem, a z drugiej z rozległym polem, dochodzącej do drogi gruntowej między Szumskiem a Wilnem. Tam zatrzymali się przez kilka dni. Ktoś jednak doniósł. Rankiem od strony rankiem Wilna nadjechało kilka ciężarówek, z których wyspało się mnóstwo „istrebiteli” i po sformowaniu tyraliery półkole maszerowali w kierunku zaścianka Paszkiewiczów. Blok ze swoim pomocnikiem już byli na nogach. Gotowali się do boju mimo beznadziejnej sytuacji.  Byli bez wyjścia, bo w lesie mogła być zasadzka. Do znieruchomiałej rodziny wrzasnął „Wszyscy pod piec do kotucha, bo zaraz tu będzie gorąco”. Figurki tyraliery były już dobrze widoczne z okiem chałupy. „Blok” zakomenderował „Ognia!” i z okiem domu posypały się krótkie serie, a kilka  rzuconych granatów jeszcze bardziej ostudziły zapał bojów , nieprzygotowanych na takie powitanie. Niektórzy zaczęli się cofać, inni kryli się w zakamarkach gospodarczych, a jeszcze inni schronili się w jamie przeznaczonej do składowania na zimę kartofli. Pod groźbą kamandira zaszokowani bojcy ruszyli ponownie do ataku, ale „Blok” i jego pomocnik celnym ogniem hamowali ich zapędy. Dom Paszkiewiczów znalazł się  pod silnym ogniem broni maszynowej, karabinów i granatów. Serie pocisków przebijały ściany i znaczyły się śladami na suficie i tynku. „Blok” ranny z poruszał się z trudem. Obaj obrońcy po drabinie wspięli się na strych i stamtąd po zerwaniu słomianego poszycia strzeli z góry seriami ze sowich „empi”. W pewnym momencie „Blok” zauważył duże skupisko Sowietów schowanych w dole kartoflanym. Celnie rzucony granat spowodował wśród nich krwawą jatkę. Dały się słyszeć dzikie wrzaski rannych i umierających, wycie i przekleństwa. Wówczas „Blok” rozkazał  swojemu pomocnikowi uciekać. Po zerwaniu słomianego poszycia od strony lasu ukazał się daszek zabudowania gospodarczego przylegającego do strychy. Pod groźbą pistoletu „Bloka” młody chłopak  z bronią w ręku zsunął się łagodnie po daszku i pomknął w stronę lasu.
         Sowieci przenieśli ogień na strych. Bój trwał nadal. „Blok” z upływu krwi był coraz słabszy. jeden z granatów eksplodował mu w ręce i urwał całą dłoń. W szoku bitewnym odciągał zamek „empi” zębami i strzelał do ostatniego naboju. ogień ucichł, zapanowała kompletna cisza. Bojcy unosząc głowy ujrzeli człowieka-widmo, zakrwawione, drobne, słaniajace się po ścieżce w stronę lasu.  W tym momencie kamandira „istrebileteli” ryknął „Agoooń!”. Rozległ się ponownie huk broni maszynowej, a wątle ciało sierżanta „Bloka” pocięte na wylot seriami pocisków osunęło się na ziemię...  Bojcy padli do izby, wywlekli spod pieca cala rodzinę Paszkiewiczów i zakazali chować ciała zabitego sierżanta „Bloka”. Dopiero po trzech dniach „kak sobaku”. Na placu boju pozostało wielu zabitych i rannych, których potem wywożono samochodami. Rodzina Paszkiwiczów również została ukarania. Podobno za pochowanie sierżanta „Bloka” w trumnie. Najmłodszy Paszkiewicz, kilkunastoletni chłopak, sympatyk partyzantów i konspirator  AK,  opowiedział to wszystko starszym kolegom na zesłaniu w Uchcie,  dokąd wywieziono go z 10-lenim wyrokiem. O losach rodziny sierżanta „Bloka” , jego żony i córki nic nie wiadomo.

LOT –  Niemirski Henryk  („To miejsce”– fragmenty)
Pamiętam tę obszerną polanę na podmokłym brzozowym lesie, kiedy  komendant „Łupaszko” obwieścił nam: „Front przesunął się na zachód. Nasze walki z Niemcami już się skończyły i w powstałej  sytuacji  nie mogę już Wami dowodzić. Teraz niech każdy decyduje o sobie. Mnie jako oficerowi Wojska Polskiego nie odpowiada porządek przyniesiony przez Rosjan, ale wam ochotnikom, żołnierzom Armii Krajowej nie mam prawa narzucać swoich poglądów. Zwalniam was z przysięgi”.  Jedni decydowali się wracać do domu, inni kompletowali małe grupki i wytyczali sobie cele marszu. Moja grupka utworzyła się niemal samoczynnie. Ja przylgnąłem do „Billa”, jako że byłem jedyny, którego znałem z imienia i nazwiska. Jeszcze przed wojną kończyliśmy razem szkołę pilotów. „Mewa”, miła, pulchna dziewczyna, zawsze darzyła „Billa” i mnie sympatią. Bez namysły przystała do nas. „Rosa”, stary partyzant bez słowa stanął przy nas. „Starosta”, słabeusz o wyglądzie kleryka, przystał do nas może dlatego, że byliśmy silniejsi i umieliśmy podejmować właściwe decyzje, nawet za niego. Jeszcze krótkie spotkanie z „Maksem”, d-cą szwadronu. Otrzymaliśmy od niego kilka wskazówek o aktualnym położeniu frontu. Na odchodnym dał nam jeszcze kompas i mapę.
         [Po kilkudniowej wyczerpującej wędrówce przez niebezpieczny teren bagiemny] Na wzgórzu widzimy kilka chałup. Wchodzimy do najbliżej chaty. W głębi izby  pod oknem  przy stole siedzi sowiecki żołnierz i wcina coś drewnianą łyżką z blaszanego talerza. Mówię głośno i spokojnie „zdraswtujtie”. Przerażony odłożył łyżkę i wstał. Zapytał wreszcie „wy kto?”. Odpowiedziałem, że jesteśmy polskimi partyzantami. Żołnierz, jak się później okazało „starszyna”  wskazał nam ręką długą ławę pod ścianą: „Siadajcie, ja zaraz wrócę”. Wychodził z izby tyłem, patrząc nam cały czas w oczy. Dopiero gdy zamknął drzwi, rozdarł się na całe gardło zwołując innych. Za chwilę zadudniły liczne kroki wokół chaty.  Za chwilę wszedł oficer, nie wyglądał groźnie. Nastąpiła seria pytań. Kim jesteśmy, skąd się tu znaleźliśmy, ilu nas jest? Za chwilę, niemal po koleżeńsku zakończył rozmowę, że oni są  żołnierzami frontowymi. Przekaże nas na druga linię i oni tam wszystko „rozbierut”, a na razie musi nas rozbroić. Przeszukano nam też kieszenie.            
       Następnego dnia nasi opiekunowie oświadczyli, że pójdziemy razem do Porzecza. Było tam dużo wojska. Wprowadzono nas do izby zatłoczonej umundurowanymi interesantami. Przy stole major rozmawiał, słuchał, podpisywał, przykładał pieczątki, telefonował. Staliśmy długo ustawieni przed stołem majora. Spojrzał wreszcie na nas. Zapytał gniewnie „Kto ani?”.Jeden z żołnierzy, którzy nas przyprowadzili odpowiedział: „My nie znajem, Oni każut, czto polskije partizany”. Major wstał  z ławy, szybko podszedł na naszą stronę stołu i stanął przed „Billem”: „Ty kto?” - „Ja kamandir”. A ty kto zwrócił się do mnie „Ja pulemiotczik” - odpowiedziałem. „Starosta” i „Rosa” odpowiedzieli  krótko: „Bajec”. „Mewy” nawet nie pytał, gdyż jej strój i opaska ze znakiem czerwonego krzyża świadczyły, że jest sanitariuszką. Wtedy major zakończył krótko „Kamandira i pulemiotczika rastrelat’ „ i powrócił na swoje miejsce za stołem, rozpoczynając dalsze urzędowanie. Staliśmy wszyscy oszołomieni. Wiedzieliśmy z „Billem”, że są to nasze ostanie chwile w życiu. W izbie wśród  wielu umundurowanych kręciło się dwóch cywilów z czerwonymi opaskami na rękawach. jeden trącił mnie w pewnej chwili za ramie i ruchem brody pokazał drzwi wyjściowe. Drugi wyprowadzał „Billa”. Gdy otwierałem drzwi łapa mojego oprawcy zacisnęła się mocniej powyżej mojego łokcia i już nie puszczała. Znaleźliśmy się w ciemnej sionce. Nagle drzwi od wewnątrz otworzyły się i do sionki weszła energicznie kobieta w oficerskim mundurze. Miła starsza pani. Dostrzegłem jej  oficerskie gwiazdki i znaczki lekarza. „Kto ani?” - zapytała. „My nie znajem, ani każut, czto polskije partizany”. „A kuda ich wiediote?” .Ten chwile pomyślał, a potem nieco ciszej mrukną „Ubit’ „. twarz lekarki zmieniła swój wyraz. Popatrzyła jakoś inaczej w oczy jednemu i drugiemu, i powiedziała miękko „Broś!” i powiedziała coś im ściszonym głosem, lekko popychając ich w stronę izby. Lekarka właśnie pochyliła się do ucha majora i coś szeptała. Ten skinął głową i kazał dołączyć do pozostałej trójki. Staliśmy nadal bez uśmiechu. W tym czasie major pisał coś na małej kartce papieru. Przystawił pieczątkę , po czym wstał i podał kartkę „Mewie”. Siląc się na surowość  oznajmił nam wszystkim, że od tej chwili naszym komandirem będzie „Mewa” i że pod jej dowództwem mamy się natychmiast udać do miejscowości wymienionej na kartce, gdzie znajduje się obój przejściowy dla partyzantów takich jak my. Na kartce widniało jak byk, że jesteśmy polskimi partyzantami, że idziemy tu i tu i że wszystkie władze wojskowe, napotkane przez nas na trasie marszu, powinny  udzielić nam pomocy. Major skończył i po prostu kazał nam wyjść, bez eskorty. Byliśmy znowu wolni.
      Jest rok 1945, wrzesień. Wojny już nie ma. Mnie i maleńka grupę „repatriantów” z głębi Litwy Kowieńskiej dołączono do transportu, wywodzącego  się gdzieś spod łotewskiej granicy. Z Wilna wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Mijamy zrujnowane stacyjki, z których naszej trasie nie ocalała ani jedna. Stoimy na skraju jakiegoś miasteczka. Jaka to miejscowość , warto ustalić. Wystawiam głowę z wagonu. Ścieżką przy torze idzie wzdłuż naszego pociągu jakiś stary człowiek z wiązką gałęzi na plecach. „Izwinitie”- silę się na język rosyjski - „Kakaja eto stancja?”  – „To Porzecze, proszę pana”, czystą polszczyzną odpowiada stary człowiek. A potem, jakby ze  smutkiem dodaje „Nie Poriecze, ale Porzecze”. Zawsze było Porzeczem, i idzie dalej nie zwracając uwagi na moją głupią minę. Porzecze! Wzruszenie ściska mi gardło, napływają wspomnienia i powodują dreszcz, jak wtedy. Nie spodziewałem się, że nagle znajdę się znowu  W TYM MIEJSCU. W miejscu, które miało być ostatnim. Wyskoczyłem z wagonu i poszedłem, musiałem tam pójść. Od strony Pociągu szedł  w tym samym kierunku „Bill”, wolno, twarz jego była jak z kamienia. Może taka...jak wtedy. Jeszcze kilka kroków po zapylonej i nagrzanej wrześniowym słońcem drodze i stanęliśmy na miejscu. Z wagonów gapiły się na nas nieruchome, chłopskie twarze, ciekawe i nie rozumiejące niczego.

BĄK - Czesław Barzdo-Szulichowski (Wybrane fragmenty wspomnień)
Po kampanii wrześniowej, w której brałem udział jak ppor. służby stałej w 77 pp  (Lida) w 19 DP wróciłem po przejściu przez obóz w Szepietowce do domu. W listopadzie 1939 roku nawiązałem kontakt z drużynowym „Czarnej Trzynastki”  hm. Józefem „Czarnym”-Grzesiakiem (w konspiracji „Kmita”, d-ca Szarych szeregów  w Wilnie i komendant dzielnicy „D”), który zaprzysiągł mnie i polecił na terenie święciańskiego, a ściśle w Podbrodziu, zorganizować kilka piątek konspiracyjnych. .Posiadałem ps. „Sawicki”, a  w inspektoracie „B” (Święciany - Brasław) byłem oficerem organizacyjno-informacyjnym pod pseudonimem „Sawicki”. Moje zadanie było zbieranie informacji wg wytycznych szefa wywiadu okręgu „Jana”. Spotykaliśmy się w Wilnie, przeważnie na Zwierzyńcu, co 2 tygodnie na skrzynkach kontaktowych, gdzie składałem dane wg otrzymanych dyrektyw. Ponieważ moja funkcja była dość ważna, to przy pierwszym spotkaniu, które odbyło się w kościele św. Kazimierza, pokazano mnie d-cy kontrwywiadu, którym był w tym czasie Sergiusz Piasecki (ten od „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”). Było tam kilku jeszcze panów, którzy zapamiętali moją twarz. Taki był zwyczaj.
      Kiedy pod koniec 1943  roku majorowi „Węgielnemu” przydzielono  inspektorat „C” zmieniłem pseudonim na „Bąk”  i otrzymałem funkcje referenta do kontaktów oddziałów partyzanckich z siatką terenową oraz inspektoratem „BC”, a było już na tym terenie cztery brygady: 5 br., oddział leśny „Żejmiana”, 23 Br. i 24 Br. Jeździłem do Wilna, odbierałem pieniądze przeznaczone dla brygada, które dostarczał z okręgu kpt.”Gerwazy”.   Gdzieś koło 20. I. 1944 r. zawiadomił mnie mjr „Węgielny”, że mamy jechać na spotkanie z d-ca 5-tej Brygady, która wykazywała dość duża aktywność w rejonie Świra. Z meliny w folwarku Zułów końmi dotarliśmy do wsi Worziany, gdzie nastąpiło spotkanie z d-ca brygady por. „Łupaszką”. Od pierwszego spotkania między mjr „Węgielnym” a  por. „Łupaszką” zapanowała niechęć ze strony tego drugiego. A to była taka niefortunna uwaga mjra „Węgielnego” na temat pozostawionego działka pod Żodziszkami. Mjr „Węgielny” powiedział: „Panie poruczniku postąpił Pan tak prawdziwie po ułańsku”. Dalszym dopełnieniem niechęci „Łupaszki” do „Węgielnego” była bitwa pod Worzianami i dowodzenie brygadami w czasie nieobecności „Łupaszki”. W przededniu  bitwy pod Worzianami wyjechałem do Podbrodzia.       Po wielkiej Nocy 1944 r. mjr „Węgielny” zawiadomił, że mam na stale iść do 5-tej Brygady, jako jego przedstawiciel. W tym czasie „Łupaszko” został aresztowany. Major „Węgielny”  przyjechał i objął dowództwo na 4 i 5 Brygadą. Przeprowadził dwie akcje na pociąg pod Geladnią i pociąg pod Pohulanką. Zostałem po zgrupowaniu przydzielony do 5-tej Brygady, gdzie miałem zaszczyt dowodzić 1.szwadronem.   Jeszcze jesienią 1943 r. jedna z moich i mjra „Węgielnego” znajomych  opowiedziała, że jej kolega z gimnazjum w Wilnie pochwalił się jej, że jest zaangażowany w pewnej „firmie”, która zajmuje się zbieraniem informacji i ma polecenie wstąpić do oddziału partyzanckiego,  którym dowodzi oficer 4. pułku  ułanów  – krewny jego matki. Jak potem z „Węgielnym” rozwikłaliśmy tę zagadkę, to chodziło o rtm. „Łupaszkę”, którego żona była kuzynką jego matki. Wiadomo mi jest, że istotnie zjawił się tam taki osobnik ps.”Kocio” czy „Kotek” [raczej „Kocik”] i nawet był dość blisko „Łupaszki” i za jakieś wykroczenie został wydalony z oddziału.
         Były też próby penetracji niemieckiego wywiadu „Abwehry” 5 Brygady.  Sommer      przed wojną  był właścicielem majątku Sorokpol koło Powiewiórki. Kiedy Niemcy zabierali na początku roku 1941 tzw. „Baltendeutschów” Sommer z młodszym bratem wyjechali do Niemiec, a pod  koniec 1941 r. zjawił się  w Podbrodziu  mundurze SS. Przygotowywaliśmy się do akcji na pociąg w rejonie Pohulanki. Zostałem wezwany do mjra „Węgielnego”. Pokazano mi przez szparze w drzwiach osobnika w cywilnym ubraniu. Był to  Sommer. Ponieważ znałem go dobrze, potwierdziłem jego tożsamość. Pokazano mi dokument stwierdzający, że jest on funkcjonariuszem SS. Znalazł się także jeden partyzant, maszynista kolejowy, którego Sommer przesłuchiwał w Wilnie w Gestapo.  Po przyjściu do Brygady    Sommer oznajmił „Węgielnemu”, że  już Niemcy przegrywają wojnę, a on chce wstąpić do polskiej partyzantki, miał przy sobie pistolet  „parabellum”. Sąd Brygady zadecydował i Sommer został rozstrzelany. Był taki rozkaz Komendanta Okręgu, że żołnierzy Wermachtu należy rozbrajać, a SS i Gestapo –rozstrzeliwać.
         Rano 23.VII kwaterowała  5 Brygada we wsi na wschód od Jezior. Jak zdążyłem się zorientować, wieś zamieszkiwali „starowiercy”. Gdzieś około 6-tej rano obudził mnie służbowy szwadronu z wiadomością, że przyjechało dwóch majorów sowieckich. Wyruszyłem do nich, jednocześnie poleciłem zawiadomić  „Łupaszkę”   o przyjeździe gości. Przysłał na rozmowę „Tatara”, który znał świetnie język rosyjski. Przedstawili się jako przedstawiciele d-ctwa frontu i zażądali, abyśmy przemaszerowali do Druskiennik, gdzie otrzymamy zadania do oczyszczenia lasów z niedobitków niemieckich. Ponieważ piechota nie nadążała za nimi (byli samochodem) zabierają kawalerię, a mnie polecają, że mam doprowadzić piechotę do Druskiennik. Byli przekonani, że ja jestem dowódcą  brygady. Tak potem opowiadał „Tatar” –  jeden  z majorów odgrażał się, że jak mnie złapie, to dostanę „kulę w łeb”. Po odjeździe kawalerii (II szw. i pluton III szw.) „Łupaszko” zarządził wymarsz. Odeszliśmy jakieś 10 km w głąb lasu i tam nastąpiło rozwiązanie brygady. Powiedział, że on idzie na zachód za  Niemen i wyznaczył spotkanie tym, którzy tam się znajdują w Puszczy Augustowskiej. Kto chce, może iść gdzie chce. Zwalnia wszystkich z przysięgi, rozwiązuje Brygadę. Zwróciłem się do żołnierzy I szwadronu, kto ma ochotę iść ze mną, ja idę do Wilna. Zgłosiło się coś 15 z dowódcą drużyny „Chrobrym”. Ja ze swoją grupą wędrowałem przez 3 dni na wschód( miałem kompas). Tak doszliśmy do Lidy, gdzie postanowiliśmy przebrać się w cywilne ubrania, broń schować w lesie. Dotarłem do Podbrodzia, gdzie  działałem w konspiracji, która głownie ratowała ludzi przed aresztowaniem umieszczając ich na kolei. Na początku roku 1945 zaczęliśmy likwidować związki konspiracyjnej. Od kwietnia po zorganizowaniu przez por. Stala możliwości przerzutu transportami repatriacyjnymi, do każdego transportu wprowadzano w ostatniej chwili przed wyruszeniem po kilkunastu zagrożonych. Ja sam na początku maja 1945 z grupą 12 b. partyzantów z 36-tej Brygady wyjechałem takim transportem i 9 maja (zakończenie wojny) świętowałem w kraju.  W kraju mjr „Łupaszko” próbował ze mną nawiązać kontakt, dał rozkaz stawić się w Olsztynie, pójść do lasu. Nie zgodziłem się, ponieważ wiedziałem, że dalsza walka nie ma sensu, a na III wojnę światową nie ma co liczyć.  

WSPOMNIENIA PARTYZANTÓW  BRYGADY „RONINA”
SOBOL  – Sobolewski Henryk („Z Ziemi Wileńskiej przez świat gułagu”,Gdańsk 1999 – fragmenty)
Latem 1943 roku pan Bartkus, naczelnik warsztatów kolejowych, powiedział mi, że przenosi mnie do pracy w położonym na granicy Litwy z Prusami Wschodnimi Wierzbałowie. Zapytany o powód odpowiedział, że sprawiamy mu razem z Władkiem Bujko zbyt dużo kłopotów. Gdybyście nie wyrazili zgody na wyjazd, w najbliższym czasie zajmą się wami Niemcy. Mają już was na oku. Następnego dnia po rozmowie z rodzicami  mieliśmy dać odpowiedź. Rodzice uznali, że czasy są niebezpieczne i powinniśmy wyjechać. W mieście często organizowano łapanki na młodzież i wywożono ją do Niemiec. Łatwo można było tu trafić do więzienia, a tam skończyć się mogło różnie. W Wierzbałowie pracowaliśmy fizycznie. Zakwaterowano nas w baraku, w którym mieszkało około dwudziestu Polaków z Wileńszczyzny. W Wierzbałowie uczciliśmy odzyskanie niepodległości demolując późnym wieczorem wagony tak zwanych Urlaubszugów. Władek usunął także ze ściany wagonowni duży portret Hitlera, połamał go  wrzucił do ubikacji. Z rana zorientowaliśmy się, te nasz barak jest zamknięty. Przed drzwiami stal uzbrojony niemiecki kolejarz i niebawem wszystkich nas zaczęto Wzywać do kancelarii na przesłuchanie. Grożono obozem koncentra­cyjnym. Główny inspektor kolei domagał się, byśmy wydali kolegą, który usuną? i zhańbił portret Hitlera. Udawaliśmy, że nic na ten temat nie wiemy. Sprawa zakończyła się tym, że z głównym inspektorem do baraku przybyła grupa Niemców z gestapowcem, który wybrał spośród nas jedną osobę –  kolegę ze   Święcian. Zaginął po nim wszelki ślad. Na początku lutego 1944  porzuciłem pracę w Wierzbałowie i wróciłem do rodziców. Władek  z Wierzbałowa o tydzień wcześniej.
           Na Wileńszczyźnie operowały jut wówczas dość silne oddziały party­zanckie Armii Krajowej. Po powrocie do domu spotkałem się z partyzantem 6 Brygady AK, Feliksem Marynowskim (pseudonim „Blok”), który był właśnie w Nowej Wilejce. Znałem go dobrze, był naszym sąsiadem. W pierwszej dekadzie lutego wyruszyliśmy razem do jego oddziału. Z Nowej Wilejki wyszliśmy wczesnym rankiem. „Blok”  był uzbrojony w dwa pistolety i granaty. Do spodziewanego miejsca postoju mieliśmy około pięćdziesięciu kilometrów. Szliśmy polnymi i leśnymi drogami w kierunku północno-wschodnim. Wieczorem dotarliśmy do Punżan. Tam spotkaliśmy partyzancki patrol. Uzbrojeni chłopcy z orzełkami na czapkach jechali saniami. Serdecznie przywitaliśmy się. Poznałem wśród nich Kostka Szuszkiewicza, który nosił pseudonim „Niemen”. Dowiedzieliśmy się, że brygada kwateruje w Czeranach. Na noc zostaliśmy w Punżanach u znajomych „Bloka”, którzy serdecznie nas ugościli. Z rana wyruszyliśmy do Czeran, wsi nad brzegiem Wilii. Nie dochodząc do niej trafiliśmy na placówkę ochronną partyzantów, a potem jeszcze na posterunek ochronny. Wieś była pełna partyzantów w wojskowych mundurach. Jedni byli w polskich, inni w niemieckich, litewskich, białoruskich, ale każdy z orzełkiem na czapce. Szwadronami, plutonami i drużynami zajmowali całe chałupy. „Blok” zaprowadził mnie do chałupy, w której kwaterował dowódca plutonu, podchorąży Zygmunt Grunt-Mejer. pseudonim „Zyga”. W plutonie tym był już od tygodnia Władek  Bujko, pseudonim „Lotnik”. Partyzanci zgotowali mi serdeczne przyjęcie. „Zyga” prosił, żebym został u niego. Wszyscy rozpytywali o nowiny z miasta. Partyzantom z Nowej Wilejki opowiadałem o ich znajomych I bliskich. Wkrótce wezwano mnie do sztabu, w środku wsi. W dość dużej izbie za stołem siedzieli oficerowie. „Zyga” przedstawił mnie jako ochotnika. Odbyliśmy miłą rozmowę. Oficerowie interesowali się moją rodziną, pytali, czym zajmowałem się w domu, jakie mam wykształcenie. „Życie partyzanckie”, powiedział jeden z nich. „to walka. a w walce wszystko może się zdarzyć. Czy jesteś tego świadom?”. Odpowiedziałem, że jestem. Musiałem wybrać sobie pseudonim. Ponieważ koledzy często nazywali mnie „Sobolem”, więc zdecydowałem się na ten pseudonim. Na kwaterze dostałem sowiecki karabin i amunicję I od tej chwili czułem się jut partyzantem.
W pierwszej połowie marca oddziały AK, w których zasadniczą siłę stanowiła 6 Brygada oraz „Łupaszki” urządziły wyprawę na opanowany przez sowieckich partyzantów Wiszniew. wyruszyliśmy Z Czeran. Kilkusetmetrowe kolumny, które wiły się wśród lasów i pagórków, cieszyły oko. Szliśmy w równych odstępach, wszyscy z przewieszonymi przez ramiona karabinami: kompania za kompanią, pluton za plutonem, żołnierz za żołnierzem. Kolumny ubezpieczały patrole kawalerii, szperacze, ubezpieczenia boczne i tylne. Po drodze pogrzebaliśmy zamordowanego przed kilkoma dniami party­zanta 5 Brygady „Pirata”, który w Żukojniach natknął się na sowiecki patrol. Próbował zbiec, ale trafili go serią z pistoletu maszynowego. Ciężko rannego Sowieci bili kolbami i kopali. Gdy przestał oddychać kazali chłopom zakopać go pod płotem. Pochowaliśmy go z wojskowymi honorami na wiejskim cmentarzu w Żukojniach. Za Michaliszkami pola były pokryte śniegiem. O tym, że zbliżamy się do rejonu partyzantów sowieckich świadczyły ruiny i zgliszcza po spalonych majątkach i folwarkach. Było ich coraz więcej, im dalej na wschód. Chłopi z przydrożnych wsi witali nas ze łzami radości. Wyciągali ze schowków ukryta przed czerwonymi żywność. Skarżyli się, że maja jej niewiele, że komory świecą pustką, bo Rosjanie przychodzili do nich bez przerwy i jeśli nie dostawali żywności – zabierali obuwie, pościel, garnki, miski, miednice, noże, łyżki, lustra, balie. Ładują na furmanki zboże, mąką, maszynę do szycia,  mówili chłopi. Potrafią zabrać ostatnią krowę i ostatniego prosiaka. Bywało, że brali nawet szafy, stoły i krzesła. Pod groźbą pistoletów wcielają do swoich oddziałów naszych synów. Większość młodzieży poszła do was. Część ukrywa się. Zrozpaczeni i załamani nieustannymi „bambioszkami”  błagali dowód­ców, by nie pozostawiali ich bez ochrony. „My takiej samej polskiej wiary” - żalili się - „Wybaczcie szczerość, ale traktujecie nas jakbyśmy byli od macochy. Przychodzicie tylko na kilka godzin... Miejcie Boga w sercu! Poratujcie, brońcie przed tą szarańczą!...”.Po południu wkroczyliśmy do Wiszniewa. W miasteczku od kilku  miesięcy rządzili partyzanci sowieccy, część budynków była w gruzach. Za jeziorem o tej samej nazwie, we wsi Borowe. Rosjanie mieli swoją bazę. Dookoła miasteczka rozstawiliśmy wzmocnione posterunki, czujki i placówki. Zakwaterowani zostaliśmy w prywatnych kwaterach. Spaliśmy w mundurach, z bronią pod pachą. Nawet na chwilę nie mogliśmy opuszczać kwater. Pod miasteczko podkradały się oddziały sowieckie. Za każdym razem witano ich ogniem.  „Łupaszko”, który objął dowództwo nad siłami 4 i 5 Brygady, spodziewał się frontalnego ataku Sowietów wczesnym rankiem. Rzeczywiście uderzyli o świcie. Przywitał ich gęsty ogień kolegów z placówek obronnych. Wkrótce do akcji włączyły się jednostki z kwater. Pamiętam „Łupaszkę”, który stał na wystającym z ruin kominie spalonego budynku I obserwował pole walki. Od czasu do czasu odrywał od oczu lornetkę I wydawał rozkazy. Mówił wolno, spokojnie I wyraźnie. Tuż obok znajdował się „Ronin” i dowódcy niższego szczebla. Obserwując rozwiniętych w tyralierę żołnierzy, „Łupaszko” uśmiechał się. Chwalił, że dobrze idą.. Odprawiając na linię ognia nowe pododdziały, mówił: „Szczęść  Boże!”. Po godzinie walki nieprzyjaciel wycofał się. Stracił kilku zabitych I rannych. Po naszej stronie nie było strat. Nazajutrz opuściliśmy miasteczko. Choć w Wiszniewie nadal rządzili Sowieci, dano im jednak do zrozumienia, że gospodarzem tej ziemi jest wyłoniona z jej mieszkańców Armia Krajowa. która w razie powtarzania wrogich akcji udzieli miażdżącej odpowiedzi.
W końcu marca w Wilnie, na Zarzeczu, Niemcy aresztowali „Łupaszkę”. Więziono go w gmachu gestapo przy ul. Ofiarnej. Niemcy znali „Łupaszkę”. Wiedzieli też o jego walkach z partyzantką sowiecką dlatego podczas śledztwa traktowali go poprawnie, a nawet byli gotowi wybaczyć mu wszystko gdyby zgodził się na zaniechanie walk z Niemcami i wykorzystał swoją brygadą do likwidacji partyzantów sowieckich. W razie przyjęcia warunków obiecali wyposażyć brygadę w broń i amunicję. Dla wykluczenia podejrzeń o współpracę z wrogiem gotowi byli upozorować ucieczką. Komendant 5 Brygady nie poszedł jednak na żadne układy. Na wiadomość o aresztowaniu “Łupaszki”, w sztabie „Ronina”, który objął dowództwo również nad 5 Brygadą, postanowiono wziąć zakładników spośród wyższych oficerów niemieckich. W tym celu urządzono kilka zasa­dzek na szosach. Na początku kwietnia na Trakcie Batorego 1 Kompania 4 Brygady pod dowództwem porucznika Jana Lisowskiego „Korsarza” zatrzymała ponad dziesięć niemieckich samochodów. Cztery samochody, które zatrzymaliśmy w pobliżu Osinówki, wiozły wielkanocne zaopatrzenie dla niemiecko-litewskiej załogi w Michaliszkach. Miały dobrze uzbrojoną eskortą, złożoną z ponad dwudziestu policjantów i żołnierzy niemieckich. Kilometr szosy ubezpieczali nasi żołnierze. Część kompanii zajęła stanowiska w przydrożnym rowie. Sygnał o zbliżaniu się samochodów otrzymaliśmy od kolegi przebranego za wiejskiego chłopca. Do zatrzymania samochodów „Korsarz” wyznaczył mnie i kaprala „Flipa”. Wyszliśmy na szosę, dając znać kierowcy pierwszego samo­chodu, że ma się zatrzymać. Za nim zatrzymały się następne. Na widok kolegów z przydrożnego rowu, przygotowanych do otwarcia ognia, cała eskorta po krótkim wahaniu złożyła broń. Samochody odstawiono do położonej niedaleko szosy wsi. Całe świąte­czne zaopatrzenie załogi w Michaliszkach wpadło w nasze ręce. Zdobyliśmy dużo cennej broni i amunicji. Wśród jeńców nie było jednak wyższych oficerów. Po przesłuchaniu wszyscy zostali zwolnieni. Samochody spaliliśmy. Drugiego dnia operowaliśmy na szosie Wilno – Niemenczyn. Zatrzymaliśmy tani samochód z wyższymi oficerami niemieckimi, którzy szybko zorientowali się w sytuacji i kazali kierowcy nacisnąć gaz. Samochód uciekł nam sprzed nosa. Zamaskowani w lesie koledzy otworzyli ogień. Posłaliśmy za nimi z „Flipem” kilka serii z pistoletu maszynowego. Mimo to zdołali umknąć. W celu zwolnienia lub odbicia „Łupaszki” w sztabie Okręgu postawiono na nogi całą służbę wywiadu. Do sztabu „Ronina”  przybył dowódca 2 Zgrupowania AK major Mieczysław Potocki – „Węgielny”, z którym uzgadniano akcje bojowe obu brygad.
Pod koniec kwietnia po raz drugi maszerowaliśmy na Wiszniew. Tym razem nie dotarliśmy do celu, bo na opuszczonym terenie pojawił się silny zmotoryzowany oddział niemieckiej piechoty. Według informacji łączników z sieci konspiracyjnej, Niemcy przyjechali po dostawy płodów rolnych i żywca. których chłopi od dawna nie dostarczali. Łącznicy powiedzieli nam, że zabierają chłopom dosłownie wszystko. I że swoją akcję rozpoczęli od wsi Bołosza, położonej kilka kilometrów od Podbrodzia. W tej sytuacji „Węgielny” postanowił zawrócić obie brygady w kierunku Bołoszy. Po kilkugodzinnym forsownym marszu dotarliśmy na miejsce. Obie bry­gady rozwinęły się w długą, ponadkilometrową tyralierę. Niemcy zasypali nas gęstym ogniem z broni maszynowej. Na szczęście strzelali niecelnie. Gdy zbliżaliśmy się do wsi, buchnęły kłęby dymu i ognia. Ktoś krzyczał, że palą wieś. Dowiedzieliśmy się też, że zabili „Rekina” I wtedy nie zważaliśmy już na gwizd kul, parliśmy naprzód, żeby ich dopaść. Widziałem, jak uciekają do lasu za wsią, gdzie próbowali utworzyć drugą linię obrony. Po kilku  minutach musieli stamtąd wiać w stronę pozostawionych na szosie samo­chodów. Gdy wybiegliśmy z lasu, zbliżali się już do samochodów. Cofając się zasłaniali się ogniem  broni maszynowej. Z kilkoma kolegami wpadłem do piaszczystego dołu, gdzie zastałem „Bloka”, „Flipa” i „Żabę”.  „Ładować zapalające, walić w zbiorniki paliwa!”  – usłyszałem głos sierżanta „Bloka”. Nacisnąłem spust... Koledzy zrobili to samo. Jeden z samochodów zapalił się. Po nim następne. Niemców ogarnęła panika, bo byli na otwartej przestrzeni. Miotali się na wszystkie strony. Erkaemista  posłał kilka serii. Nagle na niebie pojawiły się kolorowe rakiety – sygnały do zbiórki. Szliśmy na nią z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nieprzyjaciel stracił około trzydziestu żołnierzy, kilka samochodów i znaczną ilość brani. My mieliśmy jednego zabitego i jednego rannego. Nie mniej od nas cieszyli się chłopi, którym zwróciliśmy wszystkie zrabowane dobra.
          Jeszcze w tym samym miesiącu obie brygady wzięły udział w akcji na pociąg z powracającymi z urlopów żołnierzami Wermachtu. Przeprowadzono ją na linii kolejowej Wilno – Dźwińsk koło znanej z poligonów wojskowych miejscowości Pohulanka. Zajęliśmy stanowiska wzdłuż torów na skraju lasu. Na kolei panował duży ruch pociągów w jedną i drugą stronę. Pian akcji zakładał zatrzymanie pociągu, opanowanie go. rozbrojenie niemieckich żołnierzy i szybkie wycofanie się. W razie stawiania oporu mieliśmy ostrzelać pociąg i zmusić Niemców do poddania się. Do zatrzymania pociągu wyznaczono między innymi sierżanta „Bloka”. dobrze znającego niemiecki i strzelca Alfonsa, który pochodził z Gdańska. „Alfons” miał udawać dowódcę patrolu strzegącego linii kolejowej. Do zatrzymania pociągu posłużyła mu kieszonkowa latarka z zielonym i czerwonym światłem. Potem do akcji miały wkroczyć dwuosobowe grupy żołnierzy. Wyznaczono je do obstawienia wszystkich drzwi wagonów. Miały zmusić Niemców do złożenia broni. W przypadku stawiania oporu dwójki miały niezwłocznie opuścić wagony i schronić się w rowie przy kolejowym nasypie. O nadejściu pociągu mieliśmy dostać rakietowy sygnał od członków konspiracji z Podbrodzia. Czekaliśmy ponad godzinę na stanowiskach wzdłuż torów. W jedną i drugą stronę przejechało kilka pociągów. Zaczął zapadać zmrok. Ogarniał nas niepokój, że akcja zostanie odwołana, ale niebawem ujrzeliśmy rakietę wystrzeloną od południowej strony. Po kilku minutach usłyszeliśmy zbliża­jący się pociąg. Na tory wyszli przebrani w niemieckie mundury żołnierze. Błysnęło czerwone światło latarki. Pociąg wyraźnie zwalniał szybkość. Gdy zatrzymał się, zaświeciło światło zielone. Maszynista wolno ruszył do przodu. Na drugi, czerwony sygnał zatrzymał się. W ten  sposób „Blok” podciągnął pociąg dokładnie pod linię ognia obu brygad. Potem wszedł z Alfonsem do parowozu, by poinformować niemieckiego maszynistę o rozkręconych przed pociągiem dwustu metrach szyn. W rzeczywistości szyny były całe. Niemiec podziękował za informację i sięgnął do kieszeni by wyciągnąć papierośnicę. W tym momencie został obezwładniony. „Blok” zabrał mu pistolet i kazał opuścić parowóz. Jego pomocnik, Polak, wyszedł bez przymusu. Na rozkaz dowództwa do akcji przystąpiły „dwójki”. Rozległy się wezwania do złożenia broni. Ze stanowisk ogniowych wołano: Hände hoch -”Ręce do góry!” i oznajmiano „Wir sind polnische Partisanen” Po chwili byliśmy w wagonach. Niemcy szybko opuszczali wagony. ale zeskakiwali na druga stroną i uciekali do lasu. Padły strzały, więc zgodnie z rozkazem opuściłem wagon i schroniłem się w rowie. To samo zrobili koledzy z innych wagonów. Pociąg zasypano gęstym ogniem. Kule przelatywały nad nami. Po paru minutach ogień przerwano i powtórzono wezwanie do poddania, ale Niemcy nadal ostrzeliwali się. Zamilkli dopiero po drugiej serii ognia. Nie wiemy. ilu żołnierzy Niemcy stracili pod Pohulanką, ale z wagonów zrobiliśmy sito. Na pewno przez długi czas nie nadawały się do użytku. Zdobyliśmy też pewną ilość broni i amunicji oraz spowodowaliśmy kilku­godzinną przerwą w komunikacji : frontem. 6 Brygada straciła jednego żołnierza. W rowie przy nasypie poległ strzelec „Jastrząb”. Ciężko rannego w biodro Witolda Stabrowskiego. „Mrówkę” odwieziono do punktu sanitarnego.
W kwietniu zdobyliśmy położone na przedwojennym terytorium Litwy miasteczko Janiszki. Broniła go dobrze uzbrojona litewska policja. Atak przeprowadziliśmy przed południem. pięknego, słonecznego dnia. Około kilometra przed miasteczkiem rozwinęliśmy się w tyralierę. Przed zabudowaniami trafiliśmy na silny ogień : broni maszynowej. Do prowa­dzącej w kierunku centrum ulicy dotarliśmy bez strat. Z prawego skrzydła atakowała Litwinów 6 Brygada. Ulica prowadziła na duży plac z bunkrami obronnymi, z których bez przerwy prowadzono ogień z broni maszynowej. By opanować miasteczko, należało zdobyć bunkry, na co był tylko jeden sposób –dotrzeć do okienek strzeleckich. Po kilku skokach  udało się. Leżałem przy okienku, przy innych widziałem Janka Turło „Hansa” i kolegę z gimnazjum „Flipa”. Na bunkrze znalazł się porucznik „Korsarz”. Na jego rozkaz wrzuciliśmy do okienek po jednym granacie. Bunkrem zatrzęsły trzy potężne wybuchy. Ponieważ Litwini nie zareagowali na wezwanie do złożenia broni. Korsarz kazał wrzucić jeszcze po jednym granacie. Strzały ucichły. Udaliśmy się do posterunku policji, połączonego z bunkrem podziemnym przejściem. Zastaliśmy tam „Korsarza”, który wyprowadzał pokrwawionych policjantów. Był wśród nich młody oficer. Zwróciłem uwagę na zwisająca rękę, która trzymała się chyba tylko na ścięgnach. Rannym pośpieszyła pomocą służba sanitarna. Oficerem zajął ale porucznik „Rakoczy”. Odgonił od niego sanitariuszkę, oświadczając że przystąpi do opatrunku dopiero wtedy, gdy ranny powie gdzie ukryto cekaem. Oficer milczał. Porucznik odbezpieczył maszynowy pistolet, spojrzał na zegarek i oznajmił, że czeka tylko dziesięć sekund. Litwin odezwał się, gdy „Rakoczy” doliczył do dziesięciu. Okazało się, że cekaem znajdował się na wieży kościoła. W Janiszkach zdobyliśmy dużo broni, amunicji, żywności i poszukiwa­nych przez chłopów towarów. Zabraliśmy je ze sklepów i magazynów. Wszystko oddaliśmy chłopom.
W maju mieliśmy akcję na Kluszczany, obsadzone przez kompanię wojsk łotewskich. Łotysze kwaterowali w przyległej do miasteczka szkole. Wczesnym rankiem podeszła pod nią kompania „Korsarza”, który dostarczył im ultimatum. Napisał w nim, że są otoczeni i żądał bezzwłocznego złożenia broni, gwarantując wszystkim oficerom i żołnierzom nietykalność. Łotysze zorientowali się jednak, że nie są otoczeni. Otworzyli silny ogień z broni maszynowej  przez pola uciekli w stroną lasu. Ze szkoły zabraliśmy znaczne ilości pozostawionej amunicji, płaszcze i inne drobiazgi. Pod koniec maja znów natknęliśmy się na Łotyszów po zasadzce na oddział litewskiej policji. Litwini wracali do Łyntup z pobliskiej wsi. Jechali kilkoma furmankami. Gdy furmanki Podjechały pod cmentarz, gdzie Przygotowaliśmy zasadzkę, wezwaliśmy ich do poddania się. Nie usłuchali wezwania i przyśpieszyli jazdę. Nie mogliśmy strzelać, bo woźnicami byli miejscowi chłopi. Zanim wyszliśmy Z ukrycia, furmanki oddaliły się. Kiedy otworzy­liśmy ogień ponad głowami policjantów, wszyscy natychmiast zeskoczyli z furmanek i zaczęli uciekać przez pole. Raniliśmy dwóch policjantów i zabraliśmy broń. W czasie pościgu zapędziliśmy się pod same Łyntupy, gdzie Łotysze ostrzelali nas z cekaemów i moździerzy. Wobec przewagi wroga musieliśmy wycofać się. Rannych policjantów pozostawiliśmy na polu. To była nasza jedyna potyczka z Łotyszami. Dowództwo łotewskie na początku było przekonane, że na objętym przez nich terenie operują partyzanci sowieccy, ale od chłopów dowiedzieli się, że mają przed sobą regularne oddziały Armii Krajowej. Łotwa i Polska utrzymywały przed wojną przyjazne stosunki. Łotysze byli zdania, że napad Hitlera i Stalina na Polskę w niczym tych stosunków nie zmienił. Swoją współpracę z Niemcami uzasadniali tym, że daje im okazję do porachunków ze wschodnim sąsiadem, który w połowie czerwca 1940 roku przemocą opanował Łotwę. Nie mogli wybaczyć Rosjanom pełnych więzień, morderstw i masowej deportacji. Rosję uważali za największego wroga i dlatego chętnie angażowali się do zwalczania partyzantki radzieckiej. Nie chcieli natomiast walczyć z Armią Krajową. W maju nasi dowódcy zawarli z Łotyszami niepisane porozumienie, które zezwalało wojskom łotewskim na swobodne poruszanie się na terenie kontrolowanym przez oddziały AK. Jeszcze w maju na drodze wiodącej  z Kluszczan do Łokcian miało miejsce spotkanie „Ronina” i „Korsarza” z dowódcą łotewskiego batalionu. Byłem w drużynie, która towarzyszyła. dowódcom. Przybyliśmy pierwsi na umówione spotkanie na skrzyżowaniu polnych dróg. Po kilku minutach przyjechali furmanką Łotysze. Rozmowy były przyjazne. Łotysze żałowali, że nie możemy wyprawić się z nimi na bazy partyzantów sowieckich. Rozumieli I popierali naszą walkę przeciwko okupantowi niemieckiemu. Nasi dowódcy żałowali : kolei, że nie mogą w nich mieć sojusznika w walce : hitlerowcami. Przed zakończeniem spotkania dowódca batalionu wręczył “Roninowi” własny pistolet maszynowy. To samo uczynili towarzyszący mu dwaj oficerowie i podoficerowie.
W trzeciej dekadzie czerwca byliśmy ostatni raz w Kluszczanach. Przed opuszczeniem miasteczka do „Ronina” dotarła wiadomość o pociągu wyko­lejonym w pobliżu Łokcian, który wpadł na minę założoną przez sowieckich partyzantów Sowieci minowali tory kolejowe na wszystkich liniach. Ich oddziały w zasadzie nie zajmowały się niczym innym. W 1943 i 1944 roku przeprowadziły na naszym terenie tylko dwa ataki – na miasteczko Miadzioł i na   Kiemieliszek, które  broniła załoga litewska. Walka trwała przez całą noc. Nad ranem czerwoni wycofali się. Tego samego dnia miasteczko otoczyły 4 i 6 Brygada AK. Litwinom doręczono żądanie, by niezwłocznie opuścili miasteczko. w piśmie określono drogę, którą mogli swobodnie dotrzeć do Podbrodzia. Dowództwo litewskie przyjęło żądanie. Drogą przemarszu litewskiej jednostki kontrolował szwadron „Kitka”. Kiedy z litewskiej kolumny w stronę szwadronu padło kilka strzałów. „Kitek” natychmiast odpowiedział ogniem. Na pomoc pośpieszyły inne szwadrony. Po krótkiej strzelaninie Litwini poddali się. Zdobyliśmy dużo broni, amunicji. mundurów, obuwia, papierosów I różnego rodzaju artykułów, które pochodziły z opróżnionych sklepów. Pociąg wykolejony pod Łokcianami przez partyzantów sowieckich był załadowany bydłem. Ochraniała go nieliczna grupa żołnierzy z Wermachtu. Do akcji skierowano kompanię „Korsarza” i jedną kompanię z 23 Brygady Brasławskiej. Pociąg otaczały posterunki niemieckie. Staraliśmy się podejść jak najbliżej do celu. Atak z bliska powoduje zaskoczenie I zawsze przynosi dobre wyniki.
Tym razem nie osiągnęliśmy jednak całkowitego zaskoczenia. Naszą obecność w lesie zdradziły trzaskające pod stopami suche gałęzie. Zauwa­żono nas, gdy byliśmy około pięćdziesiąt metrów przed skrajem lasu. Niemcy podnieśli alarm. Na komendę „padnij” zająłem stanowisko za grubą sosną. Obok mnie leżał „Hans”. Po chwili Niemcy zasypali nas ogniem z broni maszynowej. Z drzew sypały się suche gałęzie. Kule wywracały leśne poszycie. Wiedzieliśmy jednak, że ogień ten nie jest groźny i spokojnie czekaliśmy na rozkazy. Wkrótce usłyszałem rozkaz: „Lewe skrzydło skokami, pojedynczo, na­przód!” Po kilku minutach pociąg należał do nas. Wzdłuż torów leżały trupy nieprzyjaciół. Od ostatniej zabłąkanej kuli zginął komendant 23 Brygady Brasławskiej. Dlatego nie mogliśmy się cieszyć ze zwycięstwa, ani ze zdobytej broni, ani całego pociągu krów, które rozdaliśmy miejscowym chłopom.
Od początku 1944 roku wszystkie wileńskie brygady AK przejawiały ogromną aktywność bojową. W akcji oczyszczania terenu z jednostek wojskowych i policyjnych okupanta, zarządzonej przez komendanta Okręgu nie próżnował żaden pluton. Od Brasławszczyzny na północy po Nowo­gródczyznę na południu. trwały nieprzerwane walki. Każdego dnia rugowano wroga z gminnych miasteczek, a od czasu do czasu przeprowadzano poważniejsze akcje. Walka od początku wskazywała na wyraźną przewagę Armii Krajowej. utrzymywaliśmy ją aż do operacji wileńskiej pod kryptonimem Ostra Brama. Wiosną 1944 roku nad przewalającym obszarem ziemi wileńskiej rzeczywistą władzę sprawowała Armia Krajowa. Trudno dzisiaj wyliczyć akcje bojowe stoczone przez 5 i 4 Brygadę pod koniec okupacji niemieckiej. Drobne potyczki i zasadzki miały miejsce prawie co dzień. Wspomną tylko o bojowych patrolach wysyłanych do miast, nie wyłączając Wilna. w celu zdobycia broni  o zasiania atmosfery zagrożenia nawet w miejscach, które okupant uważał za zupełnie bezpieczne. Akcje partyzanckich patroli podnosiły na duchu ludność cywilną. Brałem trzykrotnie udział  w tego rodzaju akcjach. Rozbrajaliśmy Niemców w Nowej Wilejce. W dwóch wyprawach towarzyszyli mi „Hans” i „Świt” (Rudolf Wyszomirski), w trzeciej brał udział „Poker”. Przy okazji odwiedziliśmy swoje domy. Któregoś razu, w Nowej Wilejce, postanowiłem pójść do kościoła na niedzielną młodzieżową mszę świętą. Szczerze mówiąc bardziej niż na mszy zależało mi na pokazaniu się kolegom i koleżankom. Wiedzieli, że jestem w partyzantce, a ja chciałem nacieszyć się wrażeniem, jakie na nich zrobi moja oficjalna” obecność. Zauważono mnie w kościele. Po mszy znajomi otoczyli mnie całą gromadą. Dziewczęta pytały, czy się nie boję chodzić po mieście pełnym Niemców. Wszyscy byli ciekawi, po co przyszedłem. Powiedziałem, że dowiedzą się, gdy będę w drodze do oddziału. Gdy staliśmy przed kościołem, mijali nas niemieccy żołnierze. Wydawało mi się, że na mnie patrzą i wiedzą, kim jestem... Wieczorem rozbroiliśmy niemieckich żołnierzy w budynku przy ul. Kowieńskiej. Zdobyliśmy pięć karabinów, dwa pistolety i trochę amunicji. Innym razem rozbroiliśmy Niemców na kwaterze przy ul. Wileńskiej.
Z 6 na 7 lipca oddziały Okręgu Wileńskiego i Nowogródzkiego AK uczestniczyły w operacji bojowej pod kryptonimem “Ostra Brama”. Jej celem było zdobycie Wilna przed pojawieniem się na jego przedpolach wojsk sowieckich oraz zadokumentowanie polskości i nienaruszalności ziem półno­cno-wschodnich Rzeczypospolitej Polskiej. Nie brałem udziału w tej operacji, ponieważ 6 lipca, podczas marszu do pozycji wyjściowych do natarcia na Wilno, byłem dwukrotnie ranny i trafiłem do polowego szpitala. Na szosie Wilno – Podbrodzie, koło Santoki, naszej 4 Brygadzie zagrodziły drogę pancerno-zmotoryzowane oddziały Wermachtu. Zginął wówczas kolega „Kolt”, a z  odniesionych ram po dwóch godzinach zmarł “Świt”. Niemcy ranili mnie w głową, a potem w nogę. Do szpitala skierowano również rannego “Tarczą” i “Korsarza”, któremu kula 4 lipca przeszyła szyję. Niemcy stracili kilkunastu zabitych i musieli ustąpić z szosy.
Krótkie, piękne dni wolności przed likwidacją Armii Krajowej przeżyłem w szpitalu polowym w Kalinie. Kierowniczką szpitala była pani Stanisława Popławska – “Inka”. Dzięki niej i całej obsłudze szpitala mieliśmy tam wspaniałe warunki. Siostry opiekowały się nami troskliwie i wszystkimi sposobami starały się sprawiać nam przyjemność. Nie mam pojęcia, kiedy spały. Nawet przy zmianie opatrunków śpiewały partyzanckie piosenki. Na sali mieliśmy patefon. Przy każdym łóżku na szafce zawsze był świeży bukiet kwiatów. Okoliczni mieszkańcy przynosili różnego rodzaju smakołyki. Codziennie mieliśmy słodką śmietankę, świeże truskawki. Za pośrednictwem mieszkańców wysyłaliśmy listy do naszych rodzin. Zanosili je, pokonując pieszo nieraz kilkadziesiąt kilometrów, na niebezpiecznym, przyfrontowym terenie. Dzięki nim, już po kilku dniach odwiedzali nas rodzice i  bliscy. 13 lipca do Kalina przybył pierwszy sowiecki patrol. Siedziałem wówczas  z kolegami na przyszpitalnym trawniku. Żołnierze sowieccy przy­siedli się do nas. Dowódcą patrolu był osiemnastoletni oficer z trzema gwiazdkami. Odnosił się do nas bardzo życzliwie. Odczuliśmy, że darzył nas sympatią. Twierdził, że walka na tyłach wroga jest o wiele trudniejsza. Zachwycał się też tym, że wyglądamy jak prawdziwe wojsko. W pewnej chwili na podwórze wjechał konno komendant 4 Brygady, porucznik „Ronin”. Szybko zeskoczył z konia, przywitał się z nami I pobiegł do szpitala. Oczy sowieckich żołnierzy skierowały się w jego stronę: „Kto to?” – spytał dowódca patrolu. Gdy dowiedział się, że to komendant partyzanckiej brygady, która przed kilkoma godzinami pod Krawczunami przyjęła na siebie największy ciężar bitwy, po kilkakroć wymówił słowo gieroj. Młody oficer traktował nas jak przyjaciół. Mówił, że swoją walką naród polski zasłużył na wolną i silną Polskę. Nie wiedział, że za parę dni będzie siał swoich przyjaciół rozbrajać. 17 lipca do Kalina przybył łącznik, od którego dowiedzieliśmy się o aresztowaniu “Wilka” I innych oficerów oraz o rozbrajaniu oddziałów AK. Przywiózł rozkaz niezwłocznego likwidowania szpitala. Rannych, którzy w pobliżu nie mieli rodzin, ulokowano w zakonspirowanych punktach sanitarnych w Wilnie.
          
Rozbrojenie i internowanie około czterech tysięcy żołnierzy AK, aresztowanie komendanta Okręgu Wileńskiego i dużej ilości oficerów rozwiały wszystkie nadzieje Wilnian. Przez pewien czas liczyliśmy jeszcze na interwencję naszego rządu i sojuszników ale rachuby nasze okazały się daremne. Na całej Wileńszczyźnie zapanowało rozgoryczenie, niepewność i strach. Powtórzyła się atmosfera 1941 roku. Wszyscy bali się, że zaczną się masowe aresztowania i deportacje. Wieś, dodatkowo bała się kołchozów. Byłem wtedy w domu. Często odwiedzali mnie koledzy i koleżanki. Przychodzili także sąsiedzi. “Bronka” z “Wilą” sanitariuszki AK, regularnie zmieniały mi opatrunki. Miały one pod opieką rannych z naszej brygady, którzy przebywali w Nowej Wilejce. “Bronka” pochodziła z Madzioła, a “Wila” z Dobrzynia – miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów od Wilna. Po rozbrojeniu nie powróciły do swoich domów, bo trzeba było pomagać rannym. Dostarczały im także preparowane przez nasze podziemie różnego rodzaju dokumenty, najczęściej dowody tożsamości. Obie często u nas nocowały. Wielu moich kolegów nie dało się rozbroić. Wrócili do swoich domów i czekali na bliżej nieokreślone zmiany. Do armii Berlinga, a tym bardziej sowieckiej, nikt się nie zgłaszał. W końcu lipca funkcjonariusze sowieckiej służby bezpieczeństwa zajęli się ludźmi, którzy współpracowali z Niemcami. Więzienia zapełniono funkcjonariuszami litewskiej policji, agentami gestapo, donosicielami, funkcjonariuszami Saugumy i urzędnikami okupacyjnej administracji. Większość więźniów stanowili Litwini. Byli wśród nich także Białorusini, Rosjanie i Ukraińcy. Polaków prawie nie było.
      Na początku września miałem już dość sił, by wychodzić na spacery. W mieście było pełno sowieckiego wojska. Oficerowie mieli złote naramienniki. Nie wiedziałem, że określały resort MGB. Późnym wieczorem 5 września (byłem w tym czasie w domu tylko z babcią i młodszą ode mnie siostrą. Ojciec był w pracy na nocnej zmianie, mama pojechała po żywność na Litwę) usłyszałem silne stukanie do drzwi i rozmowę w rosyjskim języku, z której wynikało, że przybysze są z milicji. Schowałem się za stojące w rogu pokoju lustro. Otworzyła im babcia. Słyszałem jak obchodzili wszystkie pokoje. Zaglądali do szaf i pod łóżka. Tłumaczyli babci, że szukają złodziei i bandytów. Twierdzili, że na tyłach frontu kręci się sporo żołnierzy niemieckich i dlatego muszą chodzić nocami po domach. Około szóstej rano przyszła do nas zapłakana pani Bujkowa i powiedziała, że w nocy zabrali Władka (jej syna). Prosiła też, bym poszedł z nią do mieszkania i zabrał schowany tam pistolet, co uczyniłem. Wkrótce okazało się, że w nocy Sowieci zabrali nie tylko Władka. Aresztowali Heńka Tomkiewicza, Franka Raczewskiego, Edka Noniewicza, Bronka Siwickiego, Edka Kozłowskiego, Feliksa Marynowskiego i Pawła Orłowskiego. Wszystkich zabrali z domu. Koledzy ci również byli w Armii Krajowej. Wyczyściłem przyniesiony od Władka pistolet i na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni. Sądziłem, że tego dnia raczej nie przyjdą. Około dziewiątej rano wszedł do mieszkania obcy mężczyzna o typowo żydowskich rysach twarzy. Przywitał się po rosyjsku i oznajmił, że jest funkcjonariuszem milicji. Spytał do kogo należy mieszkanie. Odpowiedziałem, że do rodziców i podałem nazwisko ojca.  W takim razie źle trafiłem — te słowa uspokoiły mnie.  Odchodząc zatrzymał się w drzwiach.– Poszukuję Machińskich. Mieszkają gdzieś w pobliżu, ale nie wiem gdzie. Nie mógłbyś mi pokazać? Machińscy byli naszymi sąsiadami, więc nie mogłem powiedzieć, że ich nie znam. Wyszedłem na podwórko. Siostrze szepnąłem, by biegła do Machińskich i ostrzegła przed zagrożeniem. Nagle usłyszałem głośne wezwanie: “Ruki w wierch!”. Gdy milicjant powtórzył wezwanie, odwróciłem się. Ujrzałem wymierzone we mnie „parabellum”. Ręce miałem w kieszeni. Prawą ręką trzymałem rękojeść odbezpieczonego pistoletu. Milicjant kazał mi iść naprzód. Uprzedził, że w drodze nie można mi z nikim rozmawiać i rozglądać się. Groził użyciem broni. Przez jakiś ułamek sekundy miałem ochotę użyć pistoletu. Nawet maszerując we wskazanym przez milicjanta kierunku, ciągle trzymałem ręce w kieszeni. Poddałem się losowi ze względu na rodziców. Gdybym użył broni, poszliby do więzienia i łagrów. Nie miałem prawa skazywać ich na wieloletnie cierpienia, które mogły skończyć się śmiercią. Na posterunku milicji urzędował komendant miasta i funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa. Pistolet nadał miałem w kieszeni. Bez przerwy myślałem, jak się go pozbyć. Zaczęło się pierwsze przesłuchanie. Oficerowie pytali o kolegów z AK. Podałem kilka zmyślonych pseudonimów, ale oni żądali nazwisk i adresów. Podałem więc nazwiska poległych, między innymi Rudolfa Wyszomirskiego. W pewnej chwili poprosiłem o zezwolenie na pójście do ubikacji. Komendant skinął na stojących przy drzwiach uzbrojonych żołnierzy, by mnie odprowadzili i zwracając się do mnie ostrzegł: – nie próbuj uciekać, bo zabiją jak psa. Skierowany w stronę żołnierzy wzrok komendanta był przekonywujący. Gdy skierowałem się do drzwi, jeden z oficerów kazał się zatrzymać.– Wyjmij wszystko z kieszeni! — polecił ostrym tonem. Wyjąłem wszystkie drobiazgi, poza pistoletem. To wszystko? – usłyszawszy słowo “tak”, przystąpił do rewizji. Zabrali mi pistolet i wszystkie drobiazgi, wśród których była wydana przez akowskie podziemie ulotka i wielkanocny rozkaz do żołnierzy AK generała “Wilka”. Były tam też partyzanckie zdjęcia. Jeszcze tego samego dnia znalazłem się w tymczasowym areszcie przy ulicy Mickiewicza numer 6 w Wilnie. Wprowadzono mnie do dużej sali, w której ujrzałem wszystkich aresztowanych w nocy kolegów. Koło drzwi siedział żołnierz uzbrojony w pistolet maszynowy. Na korytarzach i klatce schodowej także byli uzbrojeni żołnierze. Byliśmy rozsadzeni co kilka metrów od siebie i nie mieliśmy prawa ze sobą rozmawiać. Mimo zakazu, porozumiewaliśmy się. Wiedziałem, że wszyscy przeszli przez pierwsze przesłuchanie i że wszystkim grożono dziewięcioma gramami. Każdego z kolegów pytano o mnie. Na pierwszym przesłuchaniu powiedziałem, że byłem w AK. Nigdy nie przyszłaby mi do głowy myśl, bym miał to przed kimkolwiek ukrywać.    
         
  Po kilkumiesięcznym śledztwie za przynależność do „białopolskiej bandyckiej organizacji – Armii Krajowej” wyrokiem Wojennego Trybunału Litewskiej  Sowieckiej Socjalistycznej Republiki zostałem skazany na karę śmierci. Ze względu na niepełnoletni wiek zamieniono ja na 10 lat łagrów. Miałem szczęście je przeżyć. 28.XII.1955 r. przyjechałem do Polski.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.