Logo

Moje Kresy. - Józef Wesołowski cz. 2

/ 1934r.Wacowice  - rodzeństwo taty,siedzą od lewej babcia Felicja,od prawej stryj Antoni 

Tato po zakończeniu działań wojennych przedostał się w rzeszowskie do rodziny mamy i tam czasowo przebywał. Nie wiedział gdzie my ostatecznie jesteśmy. My także nie znaliśmy miejsca jego pobytu, ba nie widzieliśmy czy w ogóle żyje? Przychodzą do nas sąsiedzi Ukraińcy, rodzina Fur i mówią do mamy – Aniela po co ty będziesz wyjeżdżać do Polski, nie wiadomo czy twój mąż żyje, będziesz się tułać z małymi dziećmi po świecie, zostań tu nikt nie będzie już nikogo mordował. Przekonali mamę, Tadek ze mną, Stasia i Kazik wszyscy zostaliśmy. Mieliśmy rozpocząć nowe lepsze życie. Większość Polaków z Wacowic , Rychcic i innych pobliskich miejscowości wyjechała na Ziemie Odzyskane i osiedliła się w rejonie Sieniawki w powiecie kłodzkim i koło Strzelina w województwie wrocławskim. W Wacowicach nastała Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka. Niebawem we wsi zjawiła się władza sowiecka, zmieniona nazwę wsi na Załużany, by więcej nie przypominała polskości tych ziem. Odbyło się wiejskie zebranie, zebrali wszystkich mieszkańców w jednym miejscu i kazali wpisywać się na listę chętnych przystąpienia do kołchozu.

Gospodarka socjalistyczna nie przewidywała bowiem własności prywatnej, jedynie wspólnej, socjalistycznej. Końcowym efektem budowy socjalizmu miał być  komunizm, czyli wszystko dla wszystkich. Nic innego tylko eden - ogólny raj na ziemi. Bez względu na wielkość gospodarstwa, nieważne ile kto miał swojej ziemi, musiał wyrazić chęć wstąpienia do kołchozu poprzez złożenie podpisu. Kto nie chciał podpisać był na jeden dzień zamykany w stodole, pilnowaną przez sowieckich żołnierzy. Mamę w stodole nie zamknęli pomimo, że nie podpisała za pierwszym razem, dopiero za którymś z kolei. Gospodarstwo sąsiadów było duże, liczyło kilkanaście morgów, wiec nie ma się co dziwić, że Fur podpisać nie chciał. Bez jedzenia i picia przesiedział kilka dni w stodole, lecz na bardzo upartych władza sowiecka miała jeszcze inne sposoby, obojętnie czy to Polak czy Ukrainiec, zresztą nikogo wtedy nie pytano już o narodowość, wszyscy przecież staliśmy się obywatelami Związku Sowieckiego. Kilkakrotna odmowa niosła przykre konsekwencje dla takiego gospodarza. Brano go za ręce i nogi, kładli na długiej ławce, rozpinali koszulę, spodnie i pytali - podpisujesz się ? Nie? Kilka batów na plecy i tak aż do ostatecznego skutku, do dobrowolnego podpisania. Fur tak porządnie zebrał kilkanaście batów, że Paulina – jego żona, długo musiała mu robić okłady na zbite siedzenie, by chłop mógł po tygodniu spokojnie usiąść przy stole.

 

/ Dokument pracy w kołchozie Załużany J.Wesołowskiego - awers

/ Dokument pracy w kołchozie Załużany J.Wesołowskiwego - rewers

Już teraz wiecie dlaczego Ukraińcy tak „kochają” Sowietów? Oczywiście w niedługim czasie wszyscy mieszkańcy wsi Załużany deklarację podpisali i przystąpiono do organizacji kołchozu. Świetnie na ten cel nadawało się gospodarstwo ukraińskiego popa, gdzie na jego dużym podwórzu zrobiono bazę kołchozową. Aby kołchoz mógł jakoś funkcjonować potrzebna była ziemia, zwierzęta, maszyny i  narzędzia do uprawy ziemi. Zmuszeni byliśmy oddać do kołchozu wszystko co było w naszym gospodarstwie; konia, krowę, pług i brony. Władza i tak nie uwierzyła, że oddaliśmy wszystko zgodnie z tym co postanowiono przystępując do założenia kołchozu. W każdym domu przeprowadzono swojego rodzaju rewizję stanu posiadania. Szukali przede wszystkim przedwojennych aktów nadania ziemi na własność, bo to było dla nich najistotniejsze, pozbawić człowieka prawnej własności. Taty już nie było, mama tak skrupulatnie ukryła wszystkie dokumenty i rodzinne pamiątki, że gdy wyjeżdżaliśmy zapomniała je zabrać, bo nie pamiętała gdzie je schowała. Żołnierze otoczyli wieś, weszli do nas do chałupy, zaglądali w każdy kąt, przypiecek i na zapiecek, zrobili dziurę w kominie, weszli na strych, patrzyli pod strzechę, dźgali szpikulcami resztki siana i słomy, przetrząsali obornik, czort wie czego szukali, nic nie znaleźli co by ich interesowało. Jak już wszystko w kołchozie zaczęło jako tako funkcjonować, każdej rodzinie by nie pomarła z głodu, państwo przydzieliło po 25 arów ziemi i tu wystąpił kolejny problem. Czym mieliśmy tę ziemię obrabiać - gołymi rękami, przecież wszystko oddaliśmy do kołchozu. Gdy tylko zelżał mróz i ziemia była już miękka, brałem łopatę i kopałem ten kawał ziemi, chcąc posadzić na niej cokolwiek. Wieczorem gdy wszyscy zeszli z pola, uważając na kapusiów, zakradałem się na kołchozowe pole, rozgarniałem skiby i wyciągałem kartofle, by je powtórnie posadzić na naszym poletku, tak się żyło. Sądzę, że na taki sam pomysł wpadło wielu odważnych wtedy ludzi, kto tak nie postępował klepał biedę. Pewnego dnia przychodzi do nas sąsiad i mówi do mamy, Aniela twój Józek już taki wyrośnięty, może by nam w kołchozie pomagał w pracy, zarobi trochę. Ja mu będę zrzucać siano, on będzie karmił owce i barany. W taki oto sposób wpadłem w wir pracy zawodowej będąc jeszcze nieletnim. Jako, że niekiedy nie było co robić, do głowy przychodziły różne psoty i durnoty. Postanowiłem zrobić sobie pistolet zabawkę. Znalazłem rurkę, zaślepiłem końcówkę, do małego otworku zastrugało się trochę siarki i buum, strzelało. Hm, ale brakowało mi w tym pistolecie jakiejś uszczelki. Patrzę w stajni jest pompa z uszczelkami takimi jak potrzebuję. Ściągnąłem wszystkie uszczelki z połączenia węża pompy tłoczącej wodę. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że była to pompa przeciwpożarowa, niestety było za późno na sensowne rozmyślanie. Nikt tego nie sprawdzał, mnie te uszczelki pasowały w sam raz. Latem w kołchozie wybuchł pożar i strawił połowę majątku, gdyż nie było czym gasić, ktoś uszkodził pompę wodną. Zrobiono dochodzenie, NKWD doszło do wniosku, że ten kto podpalił kołchoz, celowo uszkodził także pompę wodną, by przypadkiem tego pożaru nie ugasić w zarodku. Było to w czasie żniw, wszystkie zbiory stały na terenie kołchozu i wszystko poszło z dymem. Tydzień po pożarze ogólne zebranie wszystkich kołchoźników na głównej bazie, dokładnie sprawdzono obecność na podstawie listy. Wyszedł jeden aparatczyk i głosi, wróg Sowieckowo Sojuza podpalił i zniszczył cały dorobek kołchozu. Kto to mógł zrobić ? Jeden popatrzył na drugiego ze zdziwieniem, wzruszyli ramionami i nic, stoją dalej. Zrobił to ten który celowo zniszczył pompę do gaszenia pożaru. Niebawem mama przypadkowo zauważyła mój „pistolet” i uszczelki. Chwyciła się za głowę i mówi cichutko, by przypadkiem ktoś nie usłyszał – dziecko coś ty narobił, gdyby oni się dowiedzieli, że to ty, wszyscy bylibyśmy już na Sybirze. Złapała mój „pistolet” i wrzuciła do pieca. Teraz ja chwyciłem się za głowę, całe szczęście, że nie był naładowany. Na tym sprawa sabotażu w kołchozie zakończyła się, sprawcy nie wykryto. Z kołchozowego pola legalnie nie wolno było niczego brać, nawet z dawnego swojego, gdyż wszystko należało do wspólnoty kołchozowej. Mnie kiedyś jak wspominałem udało się wyciągnąć trochę kartofli, nikt mnie nie zauważył. Nie zrozumiał tego Władek Puryń. Na jego byłym polu była zasiana pszenica. Gdy nadszedł czas żniw i lada dzień miano przystąpić do koszenia, Władek zaszedł na pole i ręcznie wyłuskiwał z kłosów zboże. Ktoś go zauważył, prawdopodobnie był to jego najlepszy kolega i doniósł do przewodniczącego kołchozu. Na miejscu w bazie odbyła się rozprawa sądowa, gdyż razem z NKWD i więźniarką stawił się prokurator z Drohobycza.Na miejscu zważono „skradzione zboże”. Prokurator stwierdził, że za 1 kilogram dostanie 1 rok odsiadki jako, że razem z plewami było tego 5 kilogramów, Władek otrzymał wyrok 5 lat łagru. Trzeba było potem niezmiernie uważać, bo jeden donosił na drugiego. Jako, że żyliśmy wśród Ukraińców to Ukrainiec donosił także na Ukraińca. Potem zacząłem jeździć kołchozowym ciągnikiem – „stalinowcem”. Bieda była coraz większa, dorastałem i potrzebowałem dobrze zjeść po ciężkiej pracy. Z niedożywienia dostałem tzw. „kurzej ślepoty”.
Wtedy było jeszcze gorzej, bo w ciągu roku wyrabiałem tylko 32 trudodni, jak było lepiej to potrafiłem w ciągu roku zrobić 173 trudodni, mam na to odpowiednie dokumenty. Na kołchozowym polu uprawialiśmy rośliny o których mało kto słyszał, ba nawet starsi ludzie nie wiedzą co to jest czumiza i kok – saghyz ? Sialiśmy czumizę, gdyż tak postanowił Stalin, nieważne ile się tego zbierało, najważniejsze trzeba słuchać wodza. Czumiza, roślina zbożowa stanowiąca w naturze cenioną paszę dla bydła. To swego rodzaju proso kolbiaste, włośnica - gatunek rośliny zbożowej, pochodzący ze wschodniej Azji. Roślina uprawiana głównie na Dalekim Wschodzie. Wysokość 0,5 - 1 metra, wiecha kłosokształtna, zwisająca. Mając odgórne nakazy kołchoz musiał także uprawiać roślinę strategiczną z punku widzenia władz, kok - saghyz. Była to wieloletnia roślina zielna odkryta w 1932 roku w wysokich dolinach Tien Shan, podobna do zwykłego dandelion ( mlecz) roślin. W celu poprawy wydajności ówczesne kołchozy musiały stosować stachanowskie metody pracy. Mniszek kok – saghyz to gumodajny gatunek rośliny wieloletniej. W stanie dzikim rósł w Azji Środkowej w Kirgistanie, południowo - wschodnim Kazachstanie. W dawnym ZSRR był główną rośliną kauczukodajną, cenioną w czasie wojny, dlatego miał znaczenie strategicznie, bowiem  sowiecki chemik Siergiej Wasiljewicz Lebiediew w 1932 roku opracował technologię produkcji kauczuku syntetycznego. Roślina uprawiana dla kauczuku (w korzeniu kilkuletnim zawiera go do 20%  w soku mlecznym), który znajduje się w soku korowej części korzeni. W naszym kołchozie uzyskiwano średni plon korzeni około 70 q z hektara. Kauczuk z korzeni tego gatunku wykorzystuje się przy produkcji opon. Guma z tej rośliny ma lepsze właściwości, niż ta pochodząca z drzew kauczukowca z Ameryki Południowej. Co ciekawe kok – saghyz był także uprawiany w Polsce w czasie II wojny światowej. Niemcy po ataku na Sowietów zainteresowali się również mniszkiem kauczukodajnym, którego korzenie zawierają w mlecznym soku 6 - 8% kauczuku, nawet sam generalny gubernator Frank zapalił się do tego projektu. Od początku wojny poszukiwali możliwości pozyskania kauczuku dla przemysłu zbrojeniowego. Wszędzie tam gdzie były warunki hodowli roślin „kauczukopodobnych” tam zakładali plantacje. Prace nad założeniem tych plantacji rozpoczęto w 1941 roku. Robociznę Niemcy mieli za darmo, bo tysiące Żydów mieszkało w gettach, wsiach i miasteczkach. W następnym 1942 roku, z przyczyn ekonomicznych rozpoczęto uprawę innej rośliny „kauczukopodobnej” pochodzenia meksykańskiego , a także kucharz - saghyz mniszek, który rośnie na Zachodnim Turkiestanie.

/ Słynna roślina Dandelion czyli kok-saghyz uprawiana w kołchozie Załużany k.Drohobycza

Uprawa ta była kontynuowana również w roku 1943. Stalin powiedział wtedy „Mamy w naszym kraju wszystko, z wyjątkiem kauczuku, ale za rok lub dwa i my będziemy mieć gumę „. Wśród roślin zielnych kauczuk naturalny zawiera mniszek lekarski, piołun i wilczomlecz , które również zawierają mleczny sok. Wkrótce po śmierci Stalina roślina kok – saghyz stała się mało produktywna na dużych obszarach. Urodzajne ziemie naszego dawnego Podola i Wołynia nie mogło stać puste. W miejsce króla kok - saghyz na kołchozowe pola dawnych Wacowic weszła królowa, niczym niezastąpiona – kukuruza. Jednakże nauka nie zasypuje gruszek w popiele. Naukowcy z Instytutu Fraunhofera stworzyli nową odmianę mniszka kok - saghyz, która może już niedługo zrewolucjonizować światowy rynek kauczuku naturalnego. Kluczem do sukcesu okazało się usunięcie z genomu rośliny zaledwie jednego genu. Kto w tym przoduje, oczywiście Niemcy. Kiedy z Drohobycza wyjechały już wszystkie transporty z Polakami, dopiero my podjęliśmy ostateczną decyzję – chcemy wrócić do Polski. Podstawą tej decyzji było odnalezienie ojca. Stalin miał jednak inne zdanie na nasz temat. Ci co wyjechali z tego terenu do 1947 roku byli Polakami, ci co pozostali z mocy prawa stali się obywatelami Związku Radzieckiego. Они уже никуда не поедут. Dłużyło się, tato słał do nas zaproszenia na przyjazd do Polski, innej drogi powrotu do ojczyzny nie było. Pan Bóg czuwał nad nami cały czas, nie pozwolił wywieźć nas na Sybir, teraz pomógł przy wyjeździe. Punktem zwrotnym była śmierć dyktatora 5 marca 1953 roku. Trzeba było dokładnie wypełnić ruskie papiery, jednakże nikt nie chciał się tego podjąć. Moja siostra bawiła w Drohobyczu dziecko rosyjskiej nauczycielki, jej zawiozła te papiery celem wypełnienia. Niebawem cała nasza rodzina otrzymała sowieckie paszporty i byliśmy gotowi do drogi. Wystąpiła jednak ostatnia przeszkoda, jako sowiecki obywatel musiałem spełnić obowiązek wobec tamtej ojczyzny – otrzymałem powołanie do odbycia służby wojskowej. U nich trwało to 3 lata, niekiedy 4, w zależności od rodzaju wojsk do jakiego trafiło się na przeszkolenie. Siedziałem już w wagonie na drohobyckim dworcu gotowy do wyjazdu, do jednostki na Dalekim Wschodzie. Nagle otwierają się drzwi wagonu i jakiś oficer krzyczy – Весоловски выхади! Siedzę cicho, nie odzywam się, czego on chce, o co mu chodzi? Dopiero za trzecim razem, gdy zdenerwowany oficer wrzeszczał na cały głos „Весоловски еб твою мать выхади”, cicho odezwałem się. Najpierw zostałem powtórnie zbesztany za niesubordynację, potem otrzymałem rozkaz – пошел ! Wziąłem plecak i wysiadłem pociągu, zwolnili mnie ze służby. Z Drohobycza do Wacowic o pierwszej w nocy szedłem pieszo i powiem szczerze, po raz pierwszy miałem ogromnego pietra. Było to w grudniu 1954 roku. Nie bałem się duchów, Ukraińców czy ciemności, lecz podobno grasujących po drodze watahy wilków. Znalazłem kawał kija, owinąłem brudną szmatą, podpaliłem i z taką pochodnią lazłem prosto do Wacowic. Długo to się nie kopciło, ale dawało jako takie poczucie bezpieczeństwa. Przed samym wyjazdem z rodzinnych Wacowic zrobiliśmy miejscowym fajnie zakrapiane pożegnanie. Na zawsze opuszczając ojcowiznę od władzy sowieckiej nie otrzymaliśmy żadnego dokumentu potwierdzającego pozostawienie tam domu i całego majątku ba, na dachówkę z naszego domu, chrapkę miało wielu, największą chyba Buga, który był milicjantem pod Górą. Wprawdzie dom był już w rozsypce, dachówka była jednak zdrowa. Buga wybudował nowy dom i nie miał czym go pokryć, czekał tylko byśmy szybko wyjechali. Wspominałem, że  wcześniej mama tak dokładnie pochowała dokumenty i rodzinne pamiątki, że wyjeżdżając nie mogliśmy ich odnaleźć, zresztą zapomniała nie tylko to. Wyjeżdżając do Polski wiedzieliśmy dokładnie gdzie mamy jechać, adres otrzymaliśmy od ojca. Mieliśmy dotrzeć do Ścinawki Dolnej do cioci Marii Jamróz u której tymczasowo mieszkał ojciec. Przez Opole i Wałbrzych dotarliśmy do Ścinawki Średniej, stamtąd do Dolnej szliśmy z nieznajomym mężczyzną, który pomagał nam je nieść mówiąc, że pokaże nam gdzie tato mieszka. Nie mogliśmy dłużej egzystować wspólnie z ciocią, więc po interwencji ojca z urzędu gminy otrzymaliśmy odrębne mieszkanie na parterze budynku. Nad nami mieszkał inwalida wojenny. Potem krótko mieszkaliśmy w Witostowicach pow. ząbkowicki, pracowałem w kamieniołomach w Henrykowie. Cześć zarobionych pieniędzy oddawałem ojcu na utrzymanie gospodarki, brat poszedł pracować na kolei. Dotarł do nas kuzyn ze Ścinawki i powiadomił nas, że we wsi jest mieszkanie, jednak chcąc tam zamieszkać trzeba zapłacić odstępne. Zapłacili i wróciliśmy powtórnie do Ścinawki Dolnej. Następne 7 lat pracowałem w tartaku w Ścinawce Średniej obsługując piłę tarczową. Doszedłem jednak do wniosku, że najwyższa pora założyć rodzinę. Kupiłem najlepszy wówczas polski motocykl SHL-175 i jeżdżąc na wycieczki, szukałem partnerki. Przypadkowo przejeżdżając przez Brzeg zgłodniałem i wstąpiłem do dawnej „Stylowej”, by coś zjeść. Tam poznałem swoją pierwszą żonę Stanisławę. Ślub odbył się w 1969 roku i zamieszkaliśmy na ul. Marchlewskiego. Z tego związku urodził się nasz syn Tomasz. Niestety długo nie nacieszyłem się małżeństwem, żona 8 lat po ślubie zmarła. Pracowałem na Poczcie Głównej w Brzegu. Potem poznałem inną panią, Kazimierę Kiljańską zd. Piotrowska, która także wychowywała syna Edwarda mieszkającego obecnie w Przylesiu Dolnym. Cieszymy się oboje, bowiem z tego związku urodziła się nam córka Renata, która także założyła już swoją rodzinę. W urzędzie pocztowym – Poczta Główna, pracowałem do momentu przejścia na emeryturę w 1998 roku. Niebawem wybieram się powtórnie na Ukrainę, chcę zobaczyć co się stało z naszym domem rodzinnym i czy na urodzajnych polach rośnie jeszcze czumiza.                                                                                                 
Wspomnień wysłuchał ;   Eugeniusz Szewczuk                                                                                     
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.                                                                       

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.