Logo

RELACJE PARTYZANTÓW KMICICA, ŁUPASZKI, RONINA ARMII KRAJOWEJ NA WILEŃSZCZYŹNIE III.1943 – VII.1944. Część 7

WOŁODYJOWSKI – Pisarczyk Edward
Ze stodoły wyszedł wysoki, przystojny cywil w długich butach, postawy kawaleryjskiej, o energi¬cznym wyrazie twarzy, małym wąsiku i bystrym oku. Od razu poczu¬liśmy, że mamy do czynienia z energicznym, wysokiej klasy oficerem. Stanęliśmy na baczność. „Akacja” – Jan Kursewicz zameldował o przybyciu uciekinierów z bazy „Kmicica”. „Łupaszka” - Zygmunt Szendzielarz długo stał przed nami, patrzał przenikliwie nam w oczy. Po pewnym czasie oświadczył: „Jestem oficerem, dowódcą tego Oddziału, przyjmuję was i wspólnymi siłami będziemy walczyć o Polskę z naszymi wrogami, a wy nie zapominajcie, że macie dodatkowy obowiązek: pomścić śmierć waszych kolegów, ja natomiast popracuję nad wyprowadzeniem ocalałych z pogromu żołnierzy z bazy nad Naroczą” .We¬szliśmy do stodoły i tu czekała nas miła niespodzianka: spotkaliśmy naszych kolegów z bazy, którzy uniknęli rozbrojenia:  „Żbika”, „Wołodźkę”, „Literbę”.  Nastąpiło serdeczne powitanie, cało¬wanie “z dubeltówki”. Przyglądali się nam inni żołnierze tego Oddziału  „Ronin”, późniejszy dowódca 4-tej Brygady „Narocz”, „Saszka”, ,,Foksal”,  „Nieczuja”, „Mrok”,. Byliśmy trochę zmęczeni, toteż rozłożyliśmy się na sianku i opowiadaliśmy o rozbrojeniu bazy. Koledzy od “Kmicica” wspomogli nas amunicją. Zjedliśmy przyniesiony nam obiad i opowiadaliśmy dalej.

     Około g. 15.00 wartownik zasygnalizował, iż w naszym kierunku zbliża się spora grupa uzbrojonych ludzi. “Łupaszka” zarządził alarm i z lornetką w ręku wysu¬nął się ze stodoły. Po chwili powrócił i oznajmił, iż w naszym kierunku zbliża się około 30 uzbrojonych ludzi. Idą, bezładnie, wyglądają na so¬wieckich partyzantów. Rozkazał nam skrycie opuścić stodołę i zająć stanowiska pod płotem wzdłuż stodoły. Strzelać na rozkaz. Po zajęciu sta-nowiska zobaczyłem ich. Szli bezładnie i nieśli jakieś pakunki. Tak, to byli Sowieci. Podpuściliśmy ich zupełnie blisko i na rozkaz daliśmy og¬nia. Tam – okropne  zamieszanie. Część z miejsca zwaliła się bezładnie na ziemię. Reszta, z rzadka się ostrzeliwując, uciekła. Zdążyliśmy kil¬ka razy dać ognia i wyszliśmy z ukrycia. Na ziemi leżało około 20-tu zabitych, z nas nikt nawet nie był ranny. Odetchnęliśmy z ulga. Pierw¬sza i to zwycięska potyczka z nowym wrogiem, pierwsza  zapłata  za  pod¬stępnie rozbrojonych i zamordowanych dowódców i kolegów z bazy “Kmicica”. Zabieramy broń i amunicję, jest jej sporo, m.in. erkaem czołgowy ty¬pu “dziegtiarewa” z trzema magazynkami. Zaglądamy do niesionych przez nich tobołów. W nich  trochę prowiantu, a przede wszystkim zrabowana odzież dziecinna, damska i męska oraz trochę obuwia. Naraz podjeżdża do nas galopem na koniu na oklep jakiś mężczyzna i pyta o dowódcę. Wskazu¬jemy go, a ten zeskakuje z konia, coś nerwowo mówi i pokazuje ręka. Do¬wódca z miejsca zarządza pogotowie bojowe, nakazuje zabrać tylko broń i amunicję  swoja i zdobyczną i odmaszerować w kierunku Żukojni Strackich.
      Okazało się, że w naszym kierunku podążał silny oddział sowieckich partyzantów, liczący ponad 50 ludzi. Nie byliśmy w stanie stoczyć z nimi boju, należało więc odskoczyć w bezpieczniejsze miejsce. Zmienialiśmy codziennie miejsce postoju. Po upływie paru dni po opisanej bitwie z Sowietami, koło Supronięt  dołączył do nas „Podbipięta” Władysław Chojecki z grupą 11 żołnierzy. Byli to w wiekszości „kmicicowcy”, którzy w dniu rozbrojenia przebywali na patrolach poza bazą. Byli to: „Koronacki” – Leon Duczyński,  „Puszczyk” – Józef Nieścierowicz, „Rudy” – Eugeniusz Samusik, „Mrówka” – Witold Stabrowski, „Waligóra” – Antoni Ciuksza, i „Zawiszański”. Codziennie przybywali ochotnicy, tak że Oddział wkrótce wzrósł do około 50 osób.
        W tej sytu¬acji „Łupaszka” podzielił nas na dwie grupy, jedną, sam dowodził, nad drugą powierzył dowództwo „Podbipięcie”. Dostałem przydział do grupy drugiej. „Podbipięta” znał doskonale tereny położone wokół Świra, co w znacznym stopniu ułatwiało nam przetrwanie, bo przebywaliśmy w te¬renie bardzo dla nas niebezpiecznym. Ale później okazało się, że „Pod¬bipięta” był lepszym terenowym przewodnikiem niż dowódcą. Kiedy kwaterowaliśmy w Zawidziniętach, zostaliśmy zaatakowani przez nieduży oddział policji litewskiej ze Świra. Nie przebrzmiało echo pierwszych wystrzałów, jak nasz  dowódca, nie starając się nawet zo¬rientować w sytuacji, pierwszy zaczął uciekać, a my za nim. Zmachani dobiegliśmy do niedużego zagajnika, zebraliśmy się do kupy i robiliśmy mu wymówki, że okazał się nie dowódcą, a tchórzem. Nie speszony tym wcale, oświadczył nam, że “na wojnie żołnierz musi wykonywać rozkazy swego dowódcy, maszynka gra, a dowódca decyduje”. Litwini nie ścigali nas, mogliśmy śmiało stoczyć z nimi bój. Od tej chwili traktowaliśmy dowódcę jako maskotkę. Chłop wysoki, ponad dwa metry wzrostu, szczupły; maciejówkę nosił na tył głowy, piechur, buty długie, a przy nich kawa¬leryjskie ostrogi. W jednym z zaścianków trafiliśmy na wiejska zabawę taneczną, w której wzięliśmy udział. “Podbipięta”, prosząc kobietę do tańca, stawał przed nią na baczność, trzaskał ostrogami, następnie klękał na jedno kolano i mówił: “Paniuńciu, proszę o tango Milonga”. Oczywiście muzykanci musieli grać mu jego tango. W okolicach Świra miał dużo znajomych, którzy nas, szczególnie jego, obdarzali serdecznością i gościnnością, a wtedy  tradycyjnie nie brakowało bimbru. Parę razy, kiedy był pod dobrą datą, zdejmowaliśmy mu z butów ostrogi, któ¬re  musiał, wiadomo czym, od nas wykupić. Przy takim dowódcy wojsko także  demoralizowało się, nie było dyscypliny.
       20 września 1943 r. rano przybył goniec od „Łupaszki” z rozkazem przemieszczenia się w okolice pomiędzy Świrem a Konstantynowem. W oko¬licach Zaświrza, w leśniczówce spotkaliśmy grupę „Łupaszki” znacznie powiększoną, bo w międzyczasie dołączyło do nich kiltu ochotników oraz błąkających się rozbitków „Kmicica”, a wśród nich  „Maks” - Antoni Rymsza, jako pierwszy z ocalałych dowódców rozbitej bazy. Na odprawie „Łupaszka” oznajmił nam, że mamy się udać pod Dobryitak, bo ma tam przybyć spora grupa polskich partyzantów z bazy nad Naroczą, celem po¬łączenia się z nami. Chociaż z „Kitkiem”, który przyprowadził ten od¬dział został nawiązany ścisły kontakt, mieliśmy koło Dobryitaku zorganizować zasadzkę i zachować maksymalną ostrożność. Okazało się, że zakonspirowana grupa byłych żołnierzy „Kmicica” z „Kitkiem” -Mieczysław Kitkiewiczem na czele nakłoniła „Zaporę” - Wincentego Mroczkowskiego  do opuszczenia bazy, żeby w terenie nawiązać kontakt z rzekomo błąkającymi się rozbitkami z bazy, celem wcielenia ich do oddziału „Bartosza Głowac¬kiego”. „Zapora” dał się złapać na haczyk i mając na to zgodę Markowa, zabrał grupkę zaufanych ludzi i razem z oddziałem „Kitka” opuścił bazę. Na miejsce postoju wyznaczyli leśniczówkę, a  w Dobryitaku zamówili kąpiel. Staliśmy w pogotowiu całą noc, gońcy kursowali między „Łupaszką” a „Kitkiem”. Nastał świt, dość chłodny, zajęliśmy stanowiska w lesie, równolegle do drogi prowadzącej z leśniczówki do wsi. Czekamy, nareszcie idą. Na przedzie szło drogą dwóch szperaczy, nie kontrolując zupełnie boków, za nimi  “Kitek” i uzbrojony w pepeszę “Zapora”, reszta oddziału, gęsiego. W dwie godziny później podeszliśmy ukradkiem lasem pod dwie wiejskie łaźnie, w których kąpał się oddział “Zapory”. Zaskoczenie było całkowite, nikt nie stawiał oporu. Wszyscy wyrazili chęć przejścia na naszą stronę. Z zamieszania jakie powstało, kiedyśmy się witali, skorzystał „Wichura” – Zygmunt Świerbutowicz i zdezerterował do Markowa, bo był jego agentem. Wysłany pościg powrócił z niczym. „Zapora” przeszedł pod komendę “Łupaszki”.
     Ażeby wyprowadzić z bazy pozostałych jeszcze w niej naszych żołnierzy, „Zapora” napisał pod naciskiem „Łupaszki” list do Markowa z pro¬śbą, by zezwolił im wyjść z bazy i połączyć się z nim, bo czuje się za¬grożony. Z listem pojechali Jan Domieniecki „Pająk” i Julian Kołacz ps. „Hermes”. Niestety Markow wiedział już, co się stało w Dobryitaku. Ponownie rozbroił wszystkich polskich partyzantów, część wcielił do swoich oddziałów, a część kazał rozstrzelać. “Oddział Bartosza Głowackiego” w niespełna miesiąc czasu przestał istnieć. Sowieci kazali „Pająkowi” i „Hermesowi” by ich zaprowadzili do „Zapory”, ale udało im się w nocy zbiec, bo pilnujący ich wartownik usnął. Niepostrzeżenie przeszli koło Konstantynowa pełnego niemieckiego wojska i szczęśliwie dotarli do Niedroszli  do Oddziału „Łupaszki”. Wysłany przez Markowa pościg został na linii Kobylnik – Konstantynowo rozbity przez wojsko niemiecko-satelickie, które w okresie 24 - 30 września 1943 r. pacyfikowały rozległy te¬ren na wschód od jez. Narocz i Brasławia, po Starą Wilejkę. Sowieci, wi¬dząc zagrożenie, opuścili swoje bazy nad Naroczą, a wrócili tam dopiero 3 tygodnie później. Wojska pacyfikacyjne spaliły wtedy szereg wsi poło¬żonych w pobliżu lasów, część ludności wymordowali, a zdolnych do pracy wywieźli do Niemiec na roboty.
        Na przełomie września i października 1943 „Łupaszka” miał pod swymi rozkazami ponad 100 żołnierzy, a ochotnicy wciąż napływali. Wtedy to zostały sformowane trzy samodzielne plutony, jako zalążki przyszłych kompanii i szwadronów. Dowództwo nad tymi plutonami „Łupaszka” powie¬rzył „Maksowi”, „Kitkowi” i „Zaporze”. Oddział przyjął nazwę 5-tej Bry¬gady Armii Krajowej, a nieco później „Brygady Śmierci”. Wojsk było umundurowane w polskie mundury, nierzadko w zdobyczne mundury Wer¬machtu. Na głowie polówka z orłem, a na lewym ramieniu  biało-czerwona opaska. Broń różna, zdobyczna. Taktyka bojowa – gruntowne rozpoznanie, zaskocze¬nie i atak, odskok, nieraz na znaczną odległość do 30 km. Zostałem przydzielony do plutonu „Zapory”, do drugiej drużyny, której dowódcą był „Waligóra”. W plutonie tym służyli : „Burhard”, „Budzik”, „Blok”, „Chrobry”, „Czarny”, „Czubczyk”, „Cwiartka”, „Czortek”, „Chmura”, „Chińczyk”, „Dzięcioł”, „Doniec”, „Dezerter” „Foksal”, „Fiat”, „Flinta”, „Gil”, „Grad”, „Haller”, „Hermes”, „Janosik”, „Kostka”, „Koronacki”, „Komar”, „Kicia”, „Lech”, „Lotnik”, „Literba”, „Lufa”, „Mrok”, „Mikado” „Mrówka”, „Malec”, „Malinka”, „Murzyn”, „Mewa”, „Nieczuja”, „Orzeł”, „Połówka”, „Puszczyk”, „Podlotek”, „Pirat”, „Rysiek”, „Rubel”, „Rudy”, „Szaszka”, „Szczy¬gieł”, „Sobol”, „Szpak”, „Tajoi”, „Ursus”, „Waligóra”, „Wołodyjowski”, „Zajączek”, „Zawiszański”, „Zagłoba”. Dowódcami plutonu byli kolejno: „Zapora”, „Rakoczy”, „Zyga”.
        W brygadzie służyło trzech niepełnoletnich chłopców po 13 - 15 lat: „Zajączek”, „Miecio”, „Mikrus”. Były to sieroty po pomordowanych przez Niemców lub Sowietów rodzicach. W Brygadzie słu¬żyło też trzech czerwonoarmistów: „Doniec”, „Mikołaj”, „Witia” oraz le¬karka, którzy uciekli. z obozu niemieckiego.
         „Łupaszka” nie zamknął swojej Brygady, jak to zrobił „Kmicic”, na stałej bazie, ale tworząc plutony, a później szwadrony, pozostawił im pełną swobodę przemieszczania się z miejsca na miejsce i wykonywania zadań bojowych. Oddziały albo współdziałały ze sobą, albo znajdowały się w odrębnych rejonach, a przybywały w określone przez sztab miejsce, w ok¬reślonym czasie na koncentrację, by otrzymać nowe rozkazy, albo uzupełnić stan osobowy i uzbrojenie. Tak więc oddziały skazane były nieraz na długie i uciążliwe marsze, o różnych porach dnia i nocy. Kwaterowaliśmy i dostawaliśmy prowiant przeważnie we wioskach, często zmieniając miejs¬ce postoju.  Na postoju kolejno myliśmy no¬gi, opatrywaliśmy odparzenia stóp i dokuczające nam czyraki. Prześlado¬wał nas świerzb i szkorbut. Chociaż często zmienialiśmy bieliznę, prze¬śladowały nas wszy. Gnieździły się w spodniach i mundurach, które  zdejmowaliśmy jedynie na czas kąpieli. Odpoczynek w miejscu postoju wyglądał następująco: żołnierz kładł się na słomie lub sianie w butach i w peł¬nym mundurze, rozluźniał pasek od spodni i pas główny, rękę przekładał przez pas karabinu lub automatu i tak zasypiał. W razie alarmu zrywał się, podciągał pas i był gotów do walki. Musieliśmy być czujni, potem był bardzo niebezpieczny. W zimie gospodarz przynosił do chaty słomę lub siano i odpoczywaliśmy na takich samych zasadach jak w stodole. W czasie postoju wystawialiśmy liczne posterunki alarmowe, w marszu wysyłaliśmy szperaczy, a jeśli maszerowała cała Brygada, to i szpicę.
      „Łupaszka” Z miejsca zaprowadził surową dyscyplinę wojskowa. Żołnierz musiał wiedzieć, co mu wolno, a czego nie wolno. Za drobne przewinienia karano służbą poza kolejnością, za cięższe — chłostą wyciorami, za zdra¬dę – sąd polowy i rozstrzelanie. Przewinień dużo nie było, ale zdarzyło się na przykład, że partyzant „Kocik” zrabował gdzieś damską bieliznę i przyniósł w podarunku dla swojej sympatii. Zauważono to, nazajutrz został ukarany. Wobec wojska ustawionego w czworobok i miejscowej ludności mu¬siał zdjąć spodnie, obnażyć pewną część ciała, położyć się na ławce i odebrać cięgi — piętnastu wyciorów. Parę dni przebywał na wozie w tabo¬rach, bo miał trudności z chodzeniem. Za zastrzelenie konia gospodarzowi, postrzelenie przewoźnika na rzece, rabunek ,gwałcenie kobiet oraz podejrzenie o kolaborację z wyroku sądu wojennego, został rozstrzelany “Rysiek”.
          Weszliśmy w bardzo rozległy i dość ciężki teren. Na południu wzdłuż rzeki Wilii po Żodziszki, na wschodzie po jezioro Narocz, na północy po Hoduciszki i Święciany, na zachodzie po granicę z Litwą z 1939 r. Teren ten był dość gęsto najeżony silnymi garnizonami niemiecko-litewskimi. Był też mocno penetrowany przez partyzantów sowieckich, z bazach Markowa nad jez. Narocz i „Żeleźniaka”  Puszczy Koziańskiej liczących kilka tysię¬cy ludzi. Teren zalesiony, a więc dogodny dla działań partyzanckich. Partyzanci sowieccy, pomimo liczebności i dobrego uzbrojenia dzięki zrzu¬tom, nie przejawiali zapału do walki z Niemcami i ich satelitami, a byli raczej nastawieni na przetrwanie i czekali na przyjście frontu i regularnych wojsk sowieckich. Nam natomiast przypadł w tym czasie zaszczytny obowiązek stałego staczania bojów z Niemcami i ich satelitami, a także z Sowietami, którzy za wszelką cenę starali się zniszczyć nasze Oddziały. Sowiec¬ka partyzantka zajmowała się bezlitosnym rabowaniem miejscowej lud-ności, ze wszystkiego, co nadawało się do użytku. Faktycznie staliś¬my się jedynymi obrońcami tamtej ludności. Zarówno ludność katolicka, a więc polska, jak i  prawosławna, uważała nas za swoich. Ci ludzie obdarzali nas sympatią, serdecznością, gościn¬nością i zaufaniem. Dzielili się z nami ostatnim kawałkiem chleba. Jeśli mieszkańcy zauważyli, że myszkujący po wsi Sowieci uciekają w popłochu, to wiedzieli, że “idą nasi”, bo tak nas nazywali. A kiedy pojawiały się pierwsze patrole, cała ludność wychodziła na ulicę, a  wyrostki poza obręb zabudowań, ażeby “naszych” wprowadzić do wioski. I wtedy dosłownie rozchwytywano nas na kwatery. A czy gospodarz brał na kwaterę dwóch czy pięciu, to zależało od jego zamożności. Nie byliśmy wymagający. Jedliśmy wszystko, co nam dano, nieraz zsiadłe mleko kartofelkami, to znów kartofle z kapuśniakiem, czym chata bogata. Rannego partyzanta można było bez obawy pozostawić we wsi i dopiero później zorganizować mu stałą opiekę lekarską. Pod tym względem szcze¬gólnie wyróżniała się rodzina Radziuszów  z zaścianka o tej samej nazwie nad rzeką Straczanka. Tam Ewa i jej siostra Hela stale z nami współpracowały albo rodzina Mackiewiczów z zaścianka Dobrzyń. Ich dwoje dzieci: „Dzięcioł” i „Wila” służyły w naszej Brygadzie. I wiele  rodzin z Sużan, Santoki, Punżan, Świranek, Syrowatek i  innych miejscowości.
     W pierwszych dniach października 1943 r. plu¬tony odpoczywały w miejscowościach Szymanele Bujaki, Niedroszla, a więc w pobliżu Niestaniszek. Do miejscowości tych przybyły na furmankach silne liczebnie oddziały sowieckich party¬zantów. Wezwani do zatrzymania się, otworzyli do nas silny ogień, wo¬bec czego plutony nasze przystąpiły do szturmu, rozbijając zupełnie nieprzyjaciela. Zdobyliśmy sporo bardzo nam potrzebnej broni i amunicji. Zrabowane mienie rozdaliśmy chłopom. W początku listopada  1943 r. Brygada nasza maszerowała przez las ze wsi Bibki do Pracuty. Mniej więcej w połowie tej drogi spotkaliśmy duży oddział Sowietów jadących furmankami. Doszło do walki, w wyniku któ¬rej wróg został całkowicie rozproszony. Kilkunastu Sowietów poległo, reszta rozbiegła się po dość gęstym lesie. W wojnie z Sowietami ponieśliśmy także straty, chociaż  niewielkie. Z ich rąk zginęli: „Pirat”, „Kurzawa”, „Szpak”, „Sniegur”, „Kadet” i  „Zakrzewski”. Pluton „Zapory”, pomimo za¬wieszenia broni, został po wymianie hasła, ostrzelany w Białej Wodzie i koło Turowia. Mogliśmy ich zaatakować i rozbić, ale “Zapora”, jako do¬wódca, nie wyraził na to zgody, co wyraźnie dało nam odczuć, że darzy ich sympatią, o czym się wkrótce przekonaliśmy.
      Walki toczyliśmy nie tylko z Sowietami, ale także z Niemcami i Lit¬winami. 10.X. 1943 r. pluton nasz, prowadzony przez prze¬wodnika, szedł na przełaj przez las koło Sidoryszek. Nie dochodząc do drogi prowadzącej do Żukojni  Strackich, usłyszeliśmy pojedyncze strzały, oddawane z karabinu w równych odstępach. Zbliżały się one sta¬le do osi naszego marszu. Kiedy doszliśmy do drogi, „Zapora” postanowił zorganizować zasadzkę, zwłaszcza że strzelano coraz bliżej nas. Rozłożyliśmy się dość wygodnie pomiędzy krzakami i czekamy. Po pewnym czasie widzimy, że w naszym kierunku idzie drogą czterech Niemców i około 10 Litwinów. Będąc już tuż przed nami, jeden z Litwinów przyłożył kolbę do ramienia i oddał strzał do góry. Strzelali chyba dla dodania sobie od-wagi, co okazało się dla nich zgubne, bo gdyby nie to, nic byśmy o nich nie wiedzieli. Z bardzo bliskiej odległości, na rozkaz „Zapory” wygarnąłem z erkaem-u sporą serię, a strzelali też koledzy. Walka była krótka. Padło dwóch Niemców i pięciu Litwinów. Z naszej strony został ciężko ranny „Rudy” Eugeniusz Samusik. Zabraliśmy poległym broń I amunicje. Zrobiliśmy prowizoryczne nosze i dźwigaliśmy rannego około 10 km  do Radziuszy, skąd na drugi dzień odesłaliśmy go do szpitala. Rana była ciężka – brzuch przestrzelony na wylot. Wyzdrowiał.
      Parę dni później zatrzymaliśmy się na postój w Szejkunach koło Klu¬szczan. Było to w samo południe, Miejscowość nieduża i niebogata, a nas cały pluton. Wówczas „Zagłoba”, „Malec” i „Flinta”, za zgodą „Zapory” udali się na pobliską kolonię po prowiant. Czuli się zupełnie bezpiecz¬nie i nie zachowali żadnych środków ostrożności. Tymczasem, przed na-szym przybyciem, w mieszkaniu gospodarza, do którego zmierzali nasi żołnierze, zatrzymało się pięciu litewskich policjantów i jeden Niemiec z Kluszczan. „Zagłoba” jako pierwszy otworzył drzwi, stanął na progu i w tym momencie został schwytany przez wroga i wciągnięty do wnętrza. Zdą¬żył jednak krzyknąć “Niemcy!”. „Malec” i „Flinta” byli jeszcze  wtedy     młodymi żołnierzami, to zamiast odskoczyć od budynku, skryć się i otwo¬rzyć do nich ogień, co by nas zaalarmowało, po prostu uciekli i przy¬biegli do nas po pomoc. Z miejsca ogłoszono alarm i podążyliśmy tam biegiem. Przybyliśmy jednak za późno, bo przed domem leżał „Zagłoba” nie dający oznak życia, wróg uciekł, a wysłana pogoń powróciła z ni¬czym. Gospodarz, głęboko przejęty tym zdarzeniem opisał wypadki. Litwi¬ni, kiedy się zorientowali, że tamci dwaj uciekli, bo widzieli ich przez okno, wyprowadzili „Zagłobę” przed dom, dwóch go trzymało za bar¬ki, a trzeci wykręcał głowę aż do złamania kręgów szyjnych. Nam nie wolno było się poddawać. W potyczce Z policją litewską polegli „Gil” i „Chmura”, a Ziółkowski zginął od własnego granatu. Szkoda go, był to odważny “kmicicowiec”.
         Po ponownej bitwie z Sowietami  „Zapora” porzucił swój pluton i w towarzystwie sowieckiej lekarki, która pełniła w plutonie rolę sanitariuszki, usiłował zbiec do Markowa. W pościgu został zastrzelony przez „Bohuna” Jana Kozłowskiego. Za dużo o nas wiedział, musiał zginąć. Dowództwo plutonem na parę dni przejął „Bohum”, a po 20 listo¬pada naszym dowódcą został na kilka miesięcy przybyły do Brygady por. „Rakoczy” Wiktor Wiącek, cichociemny, skoczek spadochronowy. Przywiózł ze sobą granaty obronne produkcji angielskiej w kształcie gruszki. Jego zastępcą został „Zyga”, który także w tym mniej wię¬cej czasie przybył do Brygady. Skutkiem tych zmian “Łupaszka” przepro¬wadził reorganizację. Sformował szwadron kawalerii pod dowództwem rtm. „Dornika” , a plutony otrzymują następującą numera¬cję: 1 pluton  d-ca „Rakoczy”, 2 pluton  d-ca „Kitek”, 3 pluton d-ca „Maks”. Taki układ pozostanie do czerwca, po czym plutony zostaną nazwane szwadronami, aż do zakończenia przez nas walk na Wileńszczyź¬nie.   Na postoju w Wyholeniętach zarządzono naszemu plutonowi pogotowie marszowe. Maszerowaliśmy dwie doby z krótkimi odpoczynkami 24 listopada 1943 „Rakoczy” oświadczył nam, że mamy rozbroić Niemców strzegących pociągu ro¬boczego, którym wiozą cywilnych robotników  naprawiających tory. Do ataku wyznaczono pierwszą i drugą drużynę, a trzecia miała nas ubezpieczać. Około godziny leżeliśmy zaczajeni w lesie. Pogodnie, zimno, bo już pierwsze przymrozki. Roboty kolejowe nadzorowało 12 Niemców, którzy codziennie, regularnie o godz. 13.00 przerywali roboty, by zjeść obiad. Na posiłek gromadzili się w jednym wagonie kolejowym. Pierwszą drużynę poprowadził „Rakoczy” z jednej strony wagonów, a z drugiej – swoją „Zyga”. Kiedy wszyscy Niemcy znaleźli się w wagonie, zaczekaliśmy parę minut i zaczęliśmy czołgać się w kierunku wagonu. Odpoczywający robot¬nicy zauważyli nas i kilku z nich zaczęło uciekać do lasu. Należało przyśpieszyć akcję, bo Niemcy mogli też nas zauważyć i nie dać się za¬skoczyć. Kiedy byliśmy już parę metrów od celu, poderwaliśmy się na nogi i biegiem wskoczyliśmy do wagonu. Z obu stron wagonu rozległo się nasze groźne: „Nicht schiessen, polnische Partisanen, Hände hoch!” Niem¬cy bez słowa protestu podnieśli ręce do góry i żaden nie próbował sięgać po broń. Po raz pierwszy zobaczyłem Niemców  zielonych ze strachu. Drżały im uniesione ręce, a niejednemu także szczęki. Byli to żołnierze Wermachtu, w podeszłym już wieku. Zabraliśmy broń, amunicję, wojskowy sprzęt, płaszcze, żywność, w tym dużo konserw rybnych (tuńczyk w oleju). W podręcznym magazynku znaleźliśmy 12 ochronnych kombinezonów watowa¬nych, z czego jeden z miejsca zabrałem sobie. Zbliżała się zima. Trze¬ba się było zabezpieczyć. Niemców puściliśmy wolno, bezbronnych nie za-bijaliśmy. Ze łzami w oczach dziękowali. Robotnikom kazaliśmy zniszczyć sprzęt i rozejść się do domów. Dwóch młodych chłopców powiększyło nasze szeregi. Nadaliśmy im pseudonimy „Dezerter” i „Podlotek”. Spieszyliśmy się, bo w Łyntupach stał silny garnizon niemiecki, który mógł być przez kogoś zaalarmowany. Odchodziliśmy obładowani i zado-woleni, bo mieliśmy nielada zdobycz,  oprócz różnej broni, dwa ręczne karabiny maszynowe produkcji francuskiej z zapasowymi magazynkami i  amunicją.
        W parę dni później zorganizowaliśmy na trakcie Batorego pod Świrem zasadzkę na Niemców. Czekaliśmy długo, wreszcie nadjechały trzy samo¬chody ciężarowe z wojskiem. Obsługiwałem zdobycznego “francuza” I mój ogień był znakiem dla pozostałych do otwarcia ognia. Celuję do pierw¬szego wozu, pociągam za spust, słyszę głuche klaśnięcie i nic. Odciągam zamek, nabój wyskakuje, pociągam za spust i znowu nic. Powtórzyłem to cztery razy i dopiero za piątym razem zagrał. Samochody już nas mijały i do ostatniego władowałem cały magazynek. Zasadzka chybiona, nic nie zdo¬byliśmy. Samochody odjechały. Jak nam potem podała konspiracja ze Świra w ostrzelanym przez nas samochodzie zginęło trzech Niemców a pięciu odniosło rany. Opuszczając stanowisko, zabrałem nie odpalone naboje. Okazało się, że zdobyte erkaemy naoliwione były smarem letnim, który na mrozie zastygał. Naprawiliśmy to na postoju. Do końca 1943 roku wielkich akcji bojowych nie przeprowadzaliśmy.
       Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Upłynęły nam one bardzo smutno, bo przed świętami zginęli dwaj nasi koledzy. 20.XII. udaliśmy się w czterech do litewskiego leśniczego, celem zabrania mu brani. Była noc, około 23-ej. Stanęliśmy u drzwi, a “Waligóra” nieopatrznie stanął u okna i zaczął pukać w szybę, leśniczy strzelił w okno i trafił go śmiertelnie w klatkę piersiową. Kiedy rozległ się strzał, zobaczyłem że „Waligóra” (Antoni Ciuksza) wypuścił z rąk karabin, złapał się za pierś, krzykną “Wołodyjowski, uciekaj! Zabity jestem!” (byłem najbliżej).Przebiegł parę metrów i zwalił się martwy na ziemie. Oddaliśmy parę strzałów, wzywaliśmy leśniczego do złożenia brani. Bronił się. Rozgoryczeni stratą drużynowego, podpaliliśmy leśniczówkę. Spłonęła  wraz z leśniczym. Zwłoki “Waligóry” zabraliśmy do oddziału. Jego stratę osobi¬ście odczułem bardzo mocno, bo byliśmy razem prawie siedem miesięcy, przeżyliśmy bazę i rozbrojenie. Ponieważ byłem najstarszy wiekiem i partyzanckim stażem, otrzymałem dowództwo drużyny. Niezbyt chętnie przyjąłem te dość trudne obowiązki. Kwaterowaliśmy w Suproniętach. Do wsi Zawidzinięta pojechał „Murzyn” Mieczysław Wierszyło, po lekarstwa i został zabity przez patrol litewskiej policji ze Świra. Organizowała ona na nas po wsiach zasadzki. Na drugi dzień, to jest 24.XII. udali się do Świra po cywilnemu : „Rakoczy” - Wiktor Wiącek, „Cwiartka”- Stanisław Dubowski i „Dzięcioł”- Henryk Mackiewicz, celem wykonania wyroku na komendancie policji litewskiej. Nie mogąc na niego trafić, nasz patrol zastrzelił wychodzącego z posterunku wyższego oficera policji i zostawił na zwłokach przygotowane uprzednio wyjaśnienie i ostrzeżenie.
        Na nowy rok otrzymaliśmy skromne podarunki zorganizowane przez kon¬spirację. Mnie przypadły wełniane rękawiczki i skarpety ręcznie robione na drutach. Zresztą większość dostała takie właśnie prezenty, bo tego było nam brak. A przyszły też czułe listy do “naszych żołnierzy”. Wtedy chyba każdy myślał, co nam przyniesie ten nowy 1944 rok. Czy zakończy się nasze zmaganie o wolność Polski, ilu nas przeżyje, ilu polegnie? A sytuacja była w naszym terenie taka. Niemcy przebywali w miasteczkach, zamknięci w garnizonach, wsie były do dyspozycji partyzantów. Miejsco¬wa ludność nie przejawiała chęci podporządkowania się okupantowi, nie chciała oddawać kontyngentów. Jeżeli więc Niemcy chcieli je ściągnąć, to musieli to robić dużymi oddziałami.
        W pierwszych dniach stycznia nocowaliśmy w niedużej wiosce  koło Żeladzi „Grad” (Stanisław Brzeziński) uzyskał  przepustkę do rodziców. Ponieważ na przepustkach w pojedynkę zginęło kilku naszych żołnierzy, dowódca kazał mu zabrać ze sobą jeszcze trzech partyzantów. Zabrał „Dezertera”, „Podlotka” i mnie. O zmroku opuściliśmy Oddział i szybko byliśmy u celu.. Ojciec i matka ze łzami w oczach przywitali nas, zwłaszcza syna. Wiele o nas słyszeli. Mieliśmy się czuć bezpiecznie, Niemców tu nie było, a Sowieci też nie zaglądali. Zresztą obowiązywało porozumienie. Nie wypuszczaliśmy jednak ani na chwilę broni z rąk. Nim usiedliśmy do kolacji, na dworze rozszczekał się pies. Gospodarz poszedł zobaczyć, co się dzieje, otworzył wyjściowe drzwi i natychmiast zamknął, ryglując je na wszystkie zamki: „Pełno  Sowietów” powiedział nam. Zdmuchnęliśmy lampę naftową i z bronią gotowa do strzału ukryliśmy się za szafą.. Na dworze wrzaśnięto „atkroj!” Nie było wyjścia, trzeba było otworzyć. Do izby władowało się około 10 Ruskich, i widząc zdenerwowanie gospodarzy, kazali zapalić światło. Pytajac “kto zdies’?” W tym momencie „Grad” powiedział: „Polskije partizany”. W Sowietów jakby grom strzelił. Wybiegli na dwór z krzykiem “Biełyje le¬giony! Okrużyt’, pojmat’ ’’. “Grad” wybiegł z izby do sieni, za nim „Pod¬lotek” a na końcu ja. W tym momencie chyba wszystkie pchły na mnie po-zdychały. Myślę, złapią, a jak złapię to zamordują. Po drabinie wieź¬liśmy na strych. Pytam „Grada”, czy jest jakaś możliwość stąd uciec. Powiedział, że nie. Na dworze wrzask :”Okrużyt’ i pojmat”!”. Nie namyślając się wcale, otworzyłem małe okienko strychu i wyrzuciłem na zewnątrz dwa granaty, jeden po drugim. Brzęk tłuczonego szkła i jęki na dole. Zleźliśmy ze strychu. „Dezerter” pociągnął po drzwiach wyjściowych z pepeszy, otworzyliśmy i w pole, ile sił w nogach. Noc widna, świecił księżyc, na ziemi trochę białego śniegu. Przydały nam się białe maskujące ubrania. Biegliśmy i nic się nie działo, dopiero później zagwizdały kule. Nagle biegnący obok mnie, na końcu „Dezerter” woła: „Wołodyjowski”, trafili mnie, nie zostawiaj!” Przybliżyłem się do niego. “W co dostałeś?” —“w rękę... i chyba niemocno” Pytam, czy może biec. Może. Biegniemy. Kiedy byliśmy w odpowiedniej odległości i nic nam nie groziło, zrobili¬śmy opatrunek i marsz do Oddziału. Takie to było sowieckie zawieszenie broni. Po dotarciu  sanitariuszka “Kicia” (Eleonora Matera) zrobiła rannemu fachowy opatrunek.
       15 stycznia około g.10.00 cała Brygada wyruszyła saniami do Żodziszek. Wspaniały to był widok. Przodem ubezpieczenie  szperacze i szpica, za nimi sznur sań z naszym leśnym wojskiem. Kolumnę marszową otwierał pluton „Rakoczego”. Wjeżdżamy do Źodziszek, dojeżdżamy do znanego nam z czasów „Kmicica” skrzyżowania ulic  i skręcamy w lewo.  I wtedy zupełnie niespodzianie z lewej strony od kierunku naszego marszu rozległa się ostra strzelanina z broni maszynowej  i  z działa. To Niemcy, wjeżdżając do Żodziszek od strony Wojstomia, zauważyli tylną cześć na¬szej kolumny, która jeszcze nie zdążyła wjechać za budynki. Odprzodkowali działo, ustawili  lekkie karabiny maszynowe i otworzyli ogień. Na¬si żołnierze powyskakiwali z sań, rozwinęli się w tyralierę i rozpoczę¬li natarcie. Tymczasem „Rakoczy”, będąc w czołówce, podzielił swój plu¬ton na dwa oddziały. Jeden z nich zaatakował Niemców z prawej flanki, drugi, pod dowództwem „Zygi”, usiłował dojść do szosy, zająć ją i od¬ciąć Niemcom drogę. Niemcy zauważyli nasz manewr, błyskawicznie załado¬wali się na samochody i pełnym gazem odjechali w kierunku Wojstomia. W Żodziszkach Niemcy zostawili działo i samochód oraz trochę amunicji. Do uciekających otworzyliśmy ogień. Okazał się bardzo skuteczny, bo zabezpieczając szosę, widzieliśmy na niej ślady krwi. Później dowiedzieliśmy się, iż padło wtedy dziesięciu Niemców, nie licząc rannych. W mieście zatrzymaliśmy się tylko na dwie godziny, bo „Łupaszka” otrzymał wia¬domość, że w naszym kierunku posuwa się kilka czołgów, a z nimi nie mie¬liśmy szans zmierzyć się. Odchodziliśmy w kierunku na Podbrodzie, każdy z plutonów swoją trasą. Opuszczając ten teren, “Łupaszka” kazał spalić samochód, w dziale rozbić przyrządy celownicze I zostawić go. Dla nas ta zdobycz nie przedstawiała realnej wartości, bo zawsze kroczyliśmy leśny¬mi drogami, a często przez las na przełaj i nierzadko przez bagna, a nie utwardzonymi szosami. Po naszym odejściu działo to zabrali Sowieci i chwa¬lili się pobliskich wioskach, iż oni je zdobyli.
         Zbliżał się dzień 31 stycznia. W nocy do wioski przybyli nasi kawale¬rzyści pod dowództwem rtm. „Dornika”, a w niewielkiej odległości od Wor¬zian zatrzymały się inne plutony. Pełniłem wtedy podoficerską służbę roz¬prowadzającego. Dwa posterunki  alarmowe przekazałem ułanom, co w znacznym stopniu nas odciążyło. Nastał dzień 31 stycznia. Niedziela, świeciło słoń¬ce, zamarznięta ziemia była pokryta miękką i lekką warstwą śniegu, było ciepło jak na tę porę roku. O g. 11.00 zmieniłem wartowników na naszych posterunkach i przygotowywałem się do przekazania służby dowódcy pierwszej drużyny „Lechowi” (Stanisławowi Ławnikowskiemu). Pierwsza i druga drużyna kwaterowały w sąsiednich domach połażonych przy głównej ulicy wioski, a w tym miejscu rozdzielonych wąską droga, która biegła od   głównej ulicy przez pole i dalej w masyw leśny, w kierunku na Brukaniszki. Nasza 3 drużyna kwaterowała o parę domów dalej w głąb wioski. Obiad był zamówiony na g. 12.00,. Zgromadziłem na parę minut wcześniej całą drugą drużynę na kwate¬rze. We wsi odbywało się wesele i wielu naszych chłopców z tego skorzystało, ażeby potańczyć z dziewczynami i choć na chwilę zapomnieć o ciꬿkim życiu żołnierza na wojnie, a szczególnie w naszych warunkach. Kie¬dy na kilka minut przed dwunastą przyszedłem do pierwszej drużyny, za¬stałem ją także w pełnym składzie osobowym, bo też przyszli na obiad. Na stole stał erkaem, bo “Chrobry” (Antoni Łuszczyk) kończył właśnie czysz¬czenie i wycierał po wierzchu złożony i załadowany magazynek.
        Nie zdą¬żyłem przekazać służby „Lechowi”, gdy rozległy się dwa bliskie strzały karabinowe, jeden po drugim prawie jednocześnie z kierunku naszego u¬bezpieczenia od strony lasu. Wrzasnąłem “alarm!” i wybiegłem z chaty. Podwórko było pełne Niemców. Zajęli już budynki gospodarcze i podcho¬dzili pod budynek mieszkalny, zajęty przez pierwszą drużynę. Dosłownie nie wiem, jak znalazłem się w powrotem w chacie. Tymczasem “Chrobry”, nie zdejmując erkaemu ze stołu stojącego na przeciwko dużego okna, wygarnął w Niemców długą serię. Widocznie tego się nie spodziewali, bo się cofnęli, zostawiając zabitych i rannych. Kolbami karabinów wybiliśmy szyby i wyskoczyliśmy na dwór. Ktoś podał komendę “bagnet na broń” i z miejsca ruszyliśmy do ataku. Dołączył do nas “Zyga”, zastępca dowód¬cy plutonu („Rakoczego” był na odprawie w sztabie) i przejął dowodzenie. Do walki włączyła się druga drużyna, prowadzona przez “Mrówkę” Witolda Stabrowskiego. Dołączyła też trzecia drużyna. Niemcy zasypali nas bar¬dzo gęstym ogniem z broni zwykłej, a także maszynowej. Udało mi się dołączyć do swojej drużyny. Ostry nasz kontratak wyparł Niemców z obejścia gospodarskiego na gładkie pole przed wioską. Do walki wkroczyli nasi kawalerzyści. Gdyby nie ich pomoc, byłoby nam bardzo ciężko dać radę Niemcom, przewyższającym nas liczebnie i nieporównywalna techniką uzbro¬jenia. Mając osłonę z wiejskich płotów, strzelaliśmy do nich jak do ka¬czek, bo byli odsłonięci. Na linię przybył „Łupaszka” i objął dowództwo nad całością. Przez grzmot strzałów słychać było jego komendę. Niemcy dość szybko wycofali się otwartej przestrzeni i zalegli na skraju lasu. Kontynuując atak, teraz my znaleźliśmy się na otwartym polu, zaczęli padać zabici, byli też ranni. Podano po linii, że „Łupaszka” jest ranny , a to nas jeszcze bardziej podnieciło do walki. „Rakoczy”, który w tym czasie dotarł do nas, kazał mi wycofać pół drużyny i zajść wroga od ty¬łu, aby zdezorientować w ten sposób jego obronę, co ułatwiłoby naszym wdarcie się do lasu. Wśród gęstej strzelaniny udało mi się wycofać tylko „Mrówkę”, „Koronackiego”, „Zawiszańskiego” i „Dezertera” uzbrojonego w pepeszę. Wycofaliśmy się do wsi, w której płonęły dwie stodoły, i nad¬kładając drogi, zachodziliśmy na tyły nieprzyjaciela, okrążając go z lewej strony. Od lasu szedł  na pomoc pluton „Maksa”, który stał na kwaterach w Sosnówce. Dobiegliśmy do „Maksa” i zorientowaliśmy go w sytuacji. Doszliśmy do lasu, w którym bronili się Niemcy. Na skraju przesieki dowódca plutonu kazał ustawić erkaem, nas zostawił jako jego osło¬nę, z resztą przesunął się w kierunku bitwy. Tymczasem nasi, atakując od strony Worzian, ponosząc poważne straty, wdarli się do lasu i zepchnęli Niemców na cmentarz tam leżący, gdzie stawili oni silny opór. Przybycie „Maksa” i jego atak z miejsca zmienił sytuację. Niemcy  widząc, że są okrążeni i pierścień się zamyka, zaczęli po kilku a nawet pojedynczo uciekać przesieką do następnego lasu. Tu nakrył ich nasz ogień, a przede wszystkim erkaemu „Śmigłego”, który strzelając krótkimi seriami robił duże spustoszenie. Nie zauważyłem, aby któryś z Niemców przebrnął przez naszą zaporę ogniową. Zbliżał się wieczór, kończyła się krwawa walka.
         Zbieraliśmy żniwo naszego zwycięstwa. Zginęło wtedy około 80 Niem¬ców, w tym kapitan i dwóch poruczników.Wzięliśmy do niewoli kilkunastu jeńców, zdobyliśmy 1 ckm, 3 erkaemy, kilkadziesiąt karabinów, dużo amunicji i granatów. Niestety po naszej stronie były także duże straty. Zos¬tało zabitych 19 żołnierzy, 8 dostało rany. Sa¬nitariuszki, szczególnie „Aldona”, dwoiły się i troiły, okazując pomoc nie tylko naszym żołnierzom, ale opatrując także rannych Niemców. Z pola walki schodziliśmy do wsi nie tylko okropnie zmę¬czeni, ale też porządnie obładowani. Każdy z nas dźwigał po kilka zdo¬bycznych karabinów, granaty, amunicję i inny wojskowy sprzęt. Ładowaliś¬my to na wozy i zabraliśmy ze sobą. Radość z odniesionego zwycięstwa i smutek z poniesionych strat. Naszych rannych ułożyliśmy na wozach i za¬braliśmy ze sobą, zabitych pochowaliśmy w prowizorycznym grobie. Później zostali pochowani na specjalnym cmentarzu, na polu bitwy. Ludność miejs¬cowa otoczyła go specjalną troską i istnieje po dzień dzisiejszy.
        Po kilku  dniach na pole walki w Worzianach przybyło kilkuset Niemców. Przyjechali samochodami, w asyście pojazdów opancerzonych. Wioski nie spalili, mieszkańcom nie zrobili krzywdy, zabrali swoich i odjechali do Podbrodzia. My nie zważając na zmęczenie, musieliśmy odskoczyć parę kilometrów, by uniknąć okrążenia i likwidacji całej Brygady. Maszerowaliśmy całą noc. Ostatkiem sił przekroczyliśmy most na rzece Straczance. Pluton nasz zatrzymał się we wsi Radziusze, plutony „Maksa” i „Kit¬ka” w m. Radziusze Łozowe, a kawaleria w Niedroszli. Ubezpieczyliśmy się posterunkami alarmowymi, i następnego dnia było dość spokojnie, odpoczywaliśmy. Na drugi dzień, 2. lutego 1944 r. w święto Matki Boskiej Gromnicznej, z  rana, postawiono nas w stan gotowości bojowej. Posterunki zostały wzmocnione, gdyż ludność poinformowała nasze dowództwo, że po naszym przekroczeniu rzeki Straczanki, Sowieci spalili most, odcinając nam w ten sposób możliwość wycofania się w przypadku ataku od czoła. Przed nami, trochę z prawa, był las, za nim rzeka, niezbyt szeroka, lecz dość głę¬boka. Widziałem także przemieszczające się w obrębie lasu dość liczne oddziały sowieckich partyzantów. W południe wartownik zasygnalizował, że z lasu wyszła grupa Sowietów w liczbie około 20 ludzi i powoli idzie w naszym kierunku. Alarm. Wybiegamy z chat i zajmujemy stanowiska w rowie biegnącym wzdłuż wsi. Był to dość głęboki rów melioracyjny, siedzieliś¬my w nim jak w okopie. Sowieci podeszli do nas dość blisko. Zapytali o hasło, a kiedy je otrzymali, powiedzieli, że wzięli nas za Litwinów, po czym śpiesznie odeszli w las. Ognia nie otwieraliśmy, gdyż obowiązywało zawieszenie broni. Był to dzień pochmurny, mglisty, ciemny. O godz. 14.00 ciszę przer¬wał niesamowity huk wystrzałów i ryk setek gardzieli: „urra - urra!”. Znowu zajęliśmy stanowiska w tym samym rowie. Od lasu, w naszym kierun¬ku parła bezładna masa ludzi, rycząc jak opętana i prowadząc w biegu huraganowy lecz nieskuteczny ogień. Z zachowania się Sowietów z miejsca wywnioskowaliśmy, że są porządnie pod wpływem alkoholu. Leżałem w rowie na stanowisku z erkaemem, przy mnie na styku pierwszej i drugiej dru¬żyny leżał „Zyga” i podpowiadał: „Jeszcze... jeszcze.. podpuść ich bli¬żej”. Kiedy byli już zupełnie blisko, daliśmy celnego ognia ze wszyst¬kich luf. Tłum zachwiał się, skłębił, zatrzymał. Część zwaliła się na ziemię, a reszta zaczęła bezładnie uciekać w kierunku lasu. Na ziemi przed nami  został drgający jeszcze wał ludzkich ciał. Nastąpiła prze¬rwa, czekamy. Z lasu, z piekielnym wyciem wyszła druga nawała, dając na ślepo ognia i z nieco dalszej odległości została przez nas ostrzelana i rozbita. Znowu nastąpiła przerwa. Po pewnym czasie wyszła z lasu trzecia zgraja rycząca “urra!” i zaczęliśmy nad nią pracować. Wtedy na niebie rozbłysła czerwona rakieta, był to dany przez nasze dowództwo znak bezzwłocznego wycofania się. Ostrzeliwując się, opuściliśmy nasz okop i wioskę. Po dotarciu do rzeki szczęśliwie przeprawiliśmy się na jej drugi brzeg. W tym samym czasie co nas, Sowieci zaatakowali w podobny sposób „Maksa” i „Kitka” kwaterujących  w Radziuszach Łozowych. Ich pluto¬ny odparły wszystkie ataki, nie ponosząc prawie strat. My straciliśmy jednego partyzanta ps. „Rom”, który utonął przy przeprawie, a „Kitek”  ¬pozostawił  zdobyty w Worzianach cekaem,  zabrał tylko zamek. Kiedy, po wycofaniu się za rzekę ładowaliśmy naszych rannych z Worzian na furmanki, po drugiej stronie rzeki słychać było strzelaninę. To So¬wieci w ciemnościach strzelali sami  do siebie.
         Przez noc doszliśmy do Białej Wody i zatrzymaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Byliśmy bardzo zmęczeni. Za zgładzenie lub ujęcie „Łupaszki” Sowieci ogłosili nagrodę do 50.000 rubli.   W lutym 1944  Brygada znacznie powiększyła swój stan. W tym czasie doszło do niewielkich starć z Sowietami w Suproniętach, Jasieniu, Polanach, Straczy oraz Niestaniszkach, gdzie zatrzymał się 30-osobowy od¬dział sowieckich spadochroniarzy „Łupaszka”   postanowił wyrzucić ich z naszego terenu. Do akcji użył dwóch plutonów „Maksa” i „Zygi”. Nasz nacierał od strony miejscowości Korolki, „Maksa” od Rymszyniąt. Podeszliśmy w pobliże wsi. Komendant wyznaczył każdej drużynie kierunek marszu, nie mówiąc, o co chodzi. Pierwsza miała maszerować na wprost przez wieś trzecia na lewo, a druga na prawo. Poza płotami wsi idziemy w niezbyt bojowym szyku i dochodzimy prawie do ostatnich stodół. Z nami idzie jeden z dowódców. W wiosce rozlegają się strzały, stajemy. Przed nami pomiędzy stodołami wybiegło trzech Sowietów, dwóch ubranych w zielone mundury, jeden w granatowy. Dowódca krzyknął: „Chłopcy! kacap, kacap!” i wprost spod pachy, nie celując, oddał trzy strzały. Nim zorientowaliśmy się w sytuacji, kacapi uciekli do pobliskiego zagajnika. W tym czasie we wsi wzmogła się strzelanina. Sowieci ukryli się za dużym nasypem ziemnym, położonym w pewnej odległości od zabudować, na lewo od osi naszego marszu i zaczęli się bronić. Dołączyliśmy do pierwszej I trzeciej drużyny. Ze sposobu obrony zorientowaliśmy się, że mamy do czynienia z dobrze wyszkolonym przeciwnikiem. Atakowaliśmy bardzo ostrożnie, nie chcąc ponosić strat. Walka przeciągała się i dopiero nadejście plutonu “Maksa” i jego energiczne natarcie z prawej flanki przesądziło o wszystkim. Sowieci, porzucając na placu boju kilku swoich zabitych i  sporą i¬lość amunicji, zaczęli uciekać. Nie ścigaliśmy ich.
         Pod koniec lutego pierwszy i trzeci pluton (do którego na własne życzenie zostałem przeniesiony)  oraz oddział tworzony i dowodzony przez majora „Sulimę”– Stefana Świechowskiego, przekroczyły dawną granicę polsko-litewską, wkroczyły na teren Litwy, podążając w kierunku na Malaty. Maszerowaliśmy dość wolno, zawsze w dzień, a w nocy staliśmy na kwaterach, zawsze w pobliżu siebie. Rozpuszczaliśmy pogłoskę, że idziemy nad Bałtyk, celem ubezpieczenia mającego tam nastą¬pić desantu angielskiego. Po drodze rekwirowaliśmy broń i inny sprzęt wojskowy, pozostałości z lat 1939 i 1941. Na trzeci dzień marszu, około godz. 8.00 udałem się z drużyną na kolonię znajdującą się w pobliżu szkoły, w której kwaterował cały pluton, na śniadanie. Nie zdążyliśmy go zjeść, gdy rozległa się ostra strzelanina z kierunku, gdzie kwaterował nasz pierwszy pluton i oddział “Sulimy”. Biegiem udaliśmy się do plutonu. Był on już gotowy do wymarszu, nawet wozy taborowe gotowe do drogi. Ruszyliśmy w kierunku bitwy. Kiedy weszliśmy na nieduże wzniesienie, zobaczyliśmy naszych rozwiniętych w tyralierkę, zmagających się z wrogiem. Rozwi¬nęliśmy się także w tyralierkę I wspierając naszych, ruszyliśmy do ataku przypierając Litwinów do jeziora Gałoma. Okazało się jednak, że zostaliśmy zaatakowani przez nieprzyjaciela, który kilkakrotnie przewyższał nas liczebnie i w sprzęcie wojennym. Ze strony szkoły doszedł nas odgłos pracujących silników samochodowych, a ubezpieczenie nasze zasygnalizowało zbliżanie się z tej strony kolumny wojska. Należało więc szybko wycofać się. Oderwaliśmy się od nieprzyjaciela i wykorzystując teren pagórkowaty, porośnięty małymi laskami brzozowymi, tracąc tabory, nad ranem następnego dnia znaleźliśmy się z powrotem na naszym terenie. W czasie walki został ciężko ranny mjr „Sulima”.
           W brygadzie mielimy sporo broni i nowych ochotników. Skutek tego był taki, że 2 marca, w porozumieniu ze sztabem „Wil¬ka”  „Łupaszka”  podzielił swoje wojsko, bo liczyło ono ponad 300 żołnie¬rzy i sformował nową partyzancką brygadę. Przybrała ona nazwę 4. Brygada „Narocz”. Jej dowódcą został por. Longin Wojciechowski “Ronin”.  Tymczasem na naszym zapleczu, w okolicy jezior Sużańskich w zaścianku Mejrańce Sowieci założyli bazę partyzancką. Stanowiło to dla nas poważne zagrożenie, a także zagrożenie innych polskich oddziałów partyzan¬ckich walczących w pobliżu Wilna. Otrzymaliśmy także meldunki o niespotykanych dotąd  grabieżach tamtejszej ludności. W związku z tym  w początku marca 1944 r. pluton nasz odmaszerował w kierunku bazy sowieckiej, ażeby wspólnie z 4 Brygadą „Narocz” i „Juranda”, ją zlikwidować. Atak jednocześnie ze wszystkich stron został wyznaczony na godz. 6.00 rano. Wczesna godzina ataku była podyktowana tym, aby przeciwnika zasko¬czyć we śnie. Na pozycję wyjściową na skraju lasu przytyliśmy o pół go¬dziny wcześniej, musieliśmy więc czekać. Przed nami wzniesienie, a na nim cztery domy i zabudowania gospodarcze. O wyznaczonym czasie wyszła z lasu tyralierą pierwsza drużyna, prowadzona przez „Rakoczego” i  po pół minucie - drużyna druga, jako środkowa, po upływie następnej minuty – drużyna trzecia jako lewoskrzydłowa. Stosując taki manewr, chcieliśmy stworzy pozór, że  w lesie jest więcej partyzantów niż dysponuje nasz przeciwnik. Sowieci dostrzegli nas, kiedy byliśmy już w połowie drogi i zaczęli ostrzeliwać nas, dość chaotycznie. Naszą drużynę ostrzelali z broni ręcznej, a także z rusznicy przeciwpancernej. Nie widzieliśmy  tej broni i dlatego, kiedy przed nami zaczęły padać pociski grubszego kalibru, drużyna wstrzymała atak i zaległa na przedpolu. Widząc jednak, że pierwsza jest o wiele od nas w przodzie, zerwaliśmy się z ziemi I skokami dotarliśmy pomiędzy budynki. Walka była bardzo krótka. Mię¬dzy budynkami leżało kilku zabitych, w tym ich dowódca „Borodacz”, resz¬ta uciekła. Zdobyliśmy trochę broni I sporą ilość amunicji. Pluton nasz wykonał zadanie. Po pewnym czasie dotarły do nas oddziały 4-ej  i 1-ej Brygady, którym nie udało się zamknąć kotła. Pomiędzy „Rakoczym” a dowódcami tych brygad doszło do sprzeczki. Do dziś nie wiem, czy oni  się, czy my za wcześnie rozpoczęliśmy atak. Tak czy inaczej, baza sowiecka w Mejrańcach  przestała istnieć.
    Pod koniec  marca nastąpiła koncentracja trzech brygad w okolicy Świranek. Były to “Narocz”, 5-ta “Śmierci” i 6-ta „Konara”, która przytyła spod Sużan. Przy¬był też 3 batalion 77 Pułku piechoty. Celem koncentracji tych leśnych wojsk był zaplanowany demonstracyjny marsz w strefę partyzantki sowieckiej w okolice Naroczy, a być może  znajdujących się tam ich baz. O wyz¬naczonej godzinie rozpoczęliśmy marsz w kierunku na Wiszniew. Dzień był pogodny, widoczność bardzo dobra, teren równy, miejscami lekko pofałdo¬wany. Brygady szły trzema równoległymi drogami, biegnącymi niedaleko od siebie. Nasz pluton szedł w czołówce naszej Brygady. Prowadziłem szpe¬raczy. Lubiłem to zajęcie, bo tu trzeba  trochę myśleć. Wyszedłem na pagórek, wspaniały widok - trzema drogami, pluton za plutonem, sznu¬reczkiem, w przepisowych odstępach maszerowało nasze leśne wojsko. Za kolumną wlokły się tabory. Zdawało mi się wtedy, że teraz to na pewno dojdziemy do bazy „Kmicica”, że nikt nam w tym nie zdoła przeszkodzić. Coś nas tam zawsze ciągnęło. Po przebyciu sporo kilometrów, nasze Brygady doszły Wiszniewa. Doniesiono nam, że Sowieci zbierają niedaleko swoje oddziały. Należało się spodziewać bitwy. Zostaliśmy postawieni w stan gotowości bojowej. Dowództwo zastanawiało się, czy uderzą na nas w nocy, czy zaczekają do świtu. „Łupaszka” powiedział, że uderzą o świcie  i odpowiednio przegrupował oddziały. Kiedy nastał dzień i było już zupełnie widno, Sowieci zaatakowali, ale bardzo miękko. Widocznie nauczka, jaką otrzymali pod Radziu¬szami  poskutkowała. „Łupaszka” osobiście wprowadzał do walki kolejne oddziały. Sowieckie ataki zostały odparte. W czasie walki przybył do Do¬wództwa goniec z Michaliszek od zaprzyjaźnionego z naszym Komendantem oficera łotewskiego. Ostrzegał, że w naszym kierunku podąża ze Świra duży oddział niemiecki. W tej  sytuacji „Łupaszka” nakazał odwrót w kierunku Żodziszek. Oderwaliśmy się, bez przeszkód ze strony naszego przeciwnika. W okolicach Żodziszek nasze bratnie Brygady odmaszerowały na swoje tere-ny, zostaliśmy sami.
         Często zmienialiśmy miejsce postoju, wreszcie każe z plutonów otrzymał rozkaz maszerowania w kierunku Podbrodzia, własną trasą. Koło Niedroszli natknęliśmy się na Niemców, a nie czując się na siłach, by podjąć walkę, wycofaliśmy się. Przyśpieszyliśmy tempo marszu i pierwszego kwietnia wieczorem zatrzymaliśmy się na postój w Brukaniszkach. Byliśmy potwornie zmęczeni. Pełniłem znowu służbę rozprowadzające¬go. Wystawiłem posterunki, a miałem je zmieniać co pół godziny. Usiadłem w ciepłej izbie i czuję, że zasypiam, a mnie przecież nie wolno spać. Służba. Zerwałem się, wyszedłem z chaty i myślę, należy sprawdzić wysta¬wione posterunki, czy nie posnęli. Podchodzę do pierwszego, na którym stał „Podlotek”, partyzant o przeszło czteromiesięcznym stażu. Bez żad¬nego uprzedzenia poleciała w moim kierunku długa, a potem krótka seria z pepeszy. Upadłem i zastanowiłem się, kto strzela, wróg czy nasz wartownik. Gdy tak rozmyślam, od wioski nadszedł „Rakoczy” z połową plutonu. Zameldowałem, co się stało. Wołamy: „Podlotek”!  Odezwał się, a więc żyje. Podchodzimy. Melduje, że stojąc na ubezpieczeniu, został ostrzela¬ny z wiatraku. Rzeczywiście, przed wioską na niedużym wzniesieniu stał stary wiatrak, w tym czasie już nieużyteczny. Rozwinęliśmy się w tyralierę, nacieramy na wiatrak, cisza, nikogo nie ma. Wojsko odmaszerowało na przerwany odpoczynek, zmieniłem posterunki, a po czterech godzinach zmieniono mnie także. Przespałem się parę godzin, wstałem i z miejsca poszedłem na miejsce nocnego zdarzenia, ażeby sprawdzić, co tam zaszło. Było już widno. Pod krzakiem bzu, w miejscu gdzie stał wartownik, na ziemi le¬żały łuski z pepeszy. Pozbierałem je i wziąłem na spytki „Podlotka”. Początkowo wykręcał się, a kiedy zagwarantowałem mu, że nic nie powiem do¬wódcy, przyznał mi się do wszystkiego. Zmęczony do granic wytrzymałości zamknął na chwilę oczy i błyskawicznie zasnął. Słysząc przez sen kroki, wyobraził sobie, że Sowieci zajęli wieś i podchodzą, żeby go zabić. W  obronie własnej otworzył ogień, nie pytając, kto idzie. Przypadek ten opisałem, żeby wykazać, jak nieraz byliśmy potwornie zmęczeni i zamiast od¬począć, musieliśmy pełnić służbę, by ubezpieczyć odpoczywający oddział.
      Święto Wielkanocne, które wypadło w 1944 roku 9 kwietnia spędziła Brygada na postoju w Bujwidzach. Odpoczywaliśmy. Prowiantu zabranego z zatrzymanego pociągu mieliśmy pod dostatkiem. Przed świętami „Łupaszka” przekazał dowództwo por.  „Rakoczemu”, a sam udał się do Wilna. Po kilku dniach. Do Brygady doszła bardzo smutna wiadomość, że nasz Komendant „Łupaszka” został w Wilnie aresztowany przez Litwinów i przekaza¬ny Niemcom. Wiadomość tę przywiózł mjr „Węgielny” Mieczysław Potocki, który przybył ze sztabu płk. „Wilka”, celem objęcia dowództwa nad nasza Brygada. W oddziałach nastrój bardzo niewesoły. Wszyscy lubili Komen¬danta, bo był taktownym, odważnym i zdolnym dowódcą. Rozpoczęła się łapanka Niemców I Litwinów, którzy jako zakładnicy mieli być wymienie¬ni na naszego walecznego Komendanta. Na głównych szlakach, gdzie poru¬szali się Niemcz i Litwini, 5 i 4 Brygady zorganizowały zasadzki. 4-ta Brygada. w pobliżu Wornian zatrzymała konwój złożony z 6 samochodów ciężarowych, wiozących zaopatrzenie do Świra, biorąc do niewoli 15 Niemców, w tym dwóch znacznych oficerów. Usiłowano złapać Daringa, krewnego gebietskommisarza Wulffa z Wilna. Jednak bez skutku, bo w tym czasie nie opuszczał on miasta. W pułapkę zastawioną przez plutony „Zygi” I „Maksa” wpadł burmistrz litewski ze Świra wraz z kilkoma dygnitarzami i trzema niemieckimi oficerami.
Po paru dniach ściągnięto oddziały do Balingródka, skąd pomaszerowa¬liśmy obu Brygadami w kierunku Podbrodzia. Pomiędzy Podbrodziem a Święcianami zalegliśmy w lesie. Dowiedzieliśmy się, że mamy dokonać dywer¬sji na kolei, a mianowicie: zatrzymać na szlaku i rozładować pociąg to¬warowy podążający na front wschodni z bronią, amunicją i innym sprzętem wojennym. Był to dzień  umiarkowanie ciepły, niebo bezchmurne, świecił księżyc. Leżąc w lesie, czekaliśmy na godz. 22.00,  kiedy to mieliśmy wykonać zadanie. W oznaczonym czasie zajęliśmy stanowiska wzdłuż torów. O g. 22.00 ze stacji kolejowej w  Podbrodziu miał ruszyć nasz pociąg. Sygnałem dla nas miała być zielona rakieta. Stację od miej¬sca naszej zasadzki dzieliła odległość 8 kilometrów. Punktualnie poszy¬bowała w górę zielona rakieta. Na tory zostali wysłani: „Alfons”, „Blok” i jeszcze jeden partyzant z zadaniem zatrzymania pociągu czerwonym sygnalizacyjnym światłem, odczepienia lokomotywy ze składu pociągu. Niedaleko od zasadzki w kierunku Święcian  inna grupa rozkrę¬ciła szyny, tworząc zaporę, gdyby pociąg nie zatrzymał się, Na pogodnym niebie świecił księżyc, widno jak w dzień. Słychać dudnienie, pociąg systematycznie zbliżał się, zgrzyt hamulców, pociąg staje. Słychać jak szczęka żelazo. To spadają odczepione z pierwszego wagonu łącza. Pada rozkaz „Na wagony!” Z bronią gotową do strzału ruszamy ławą. Z „Mrówką” dobiegamy do pierwszego wagonu. Wagon osobowy, a nie towarowy. Wskakuje¬my na stopnie, wrzeszczymy “Hände hoch!” W środku pełno Niemców, niesa-mowite zamieszanie. W tym czasie z innych wagonów w naszym kierunku wy¬rasta wstęga ognia. Niemcy otworzyli silny ogień, nasi zalegają na to¬rach w pobliżu wagonów. Zaczynają grać nasze kaemy. Strzelanina była gęsta i bezładna, słychać jęki i krzyki Niemców uciekających na druga stronę torów. Leżymy z „Mrówką” pod wagonem, gwiżdżą kule, nie ma dokąd wycofać się. Nareszcie pada rozkaz “przerwij ogień!”, szybko wycofujemy się do swoich i wtedy “Mrówka” dostaje postrzał. Zabieramy go ze sobą. Ktoś krzyczy, że od strony Podbrodzia nadjeżdża pociąg pancerny. Pow¬staje małe zamieszanie, oddziały szybko opuszczają miejsce akcji i spły¬wają w głąb lasu. Na opuszczonym przez nas terenie rozerwało się kilka pocisków ar¬tyleryjskich. To ogień z pociągu pancernego. Akcja nieudana, żołnierz niezadowolony, rozgoryczony, że zamiast planowanej zdobyczy ponieśliśmy porażkę, a przegrywać nie lubiliśmy. Zdobycz bardzo mizerna: trzy  karabiny mauzery za cenę jednego zabitego – „Jastrząb”, dwóch rannych “Mrówka” I “Foksal”. Niemcy mieli sporo zabitych i rannych. Jak dowie¬dzieliśmy się później, na stacji w Podbrodziu ruszyły równocześnie pod semafor dwa składy pociągów, jeden towarowy a drugi osobowy, każdy po swoim torze. W tym czasie nasz sygnalista wystrzelił zieloną rakietę. Tymczasem pociąg towarowy, ten z zaopatrzeniem wojennym został zatrzyma¬ny pod semaforem, a na szlak poszedł osobowy z wojskiem. Sygnalista nasz nie miał już możliwości uprzedzenia nas o sytuacji.
     5 Brygada wycofała się przez Zułów i zatrzymała się na postój w Hadziłunach i Koreniatach. Ogólna sytuacja wojskowo-polityczna sprawiła, że ludność nie uznawała już wcale władzy okupacyjnej, nie wykonywała je po¬leceń, nie oddawała kontyngentów. Z Podbrodzia wyjechał dość silny od¬dział rekwizycyjny w sile 150 ludzi i posuwając się na Kiemieliszki, gdzie również stał ich garnizon, zabierał chłopom bydło i trzodę chlewną. Dowództwo nasze, poinformowane o tym przez gońców, postanowiło przepło¬szyć intruzów, a jeśli dadzą się zaskoczyć, rozbroić. Brygada nasza po podziale znowu liczyła 250 ludzi, dość dobrze jak na leśne wojsko uzbrojonych. Podążyliśmy na spotkanie z wrogiem. 24 kwietnia około g.10.00-ej wyszliśmy z lasu tyralierą. Przed nami pole, a W odległości 300—400 met¬rów wieś Bołosza, a w niej Niemcy zajęci rekwizycją. Czujki zauważyły nas. Chociaż zaskoczeni, Niemcy szybko zajęli stanowiska obronne i przy¬stąpili do otwartej walki. Starając się uniknąć strat, nacieraliśmy powoli, systematycznie i z rozwagą. Walka przeciągała się, należało się śpieszyć, bo zaatakowanym Niemcom mogła nadejść pomoc z odległych o 5 km Kiemieliszek albo z odległego o 12 km Podbrodzia. Sytuację rozstrzygnął manewr naszej kawalerii, która obchodząc Niemców lasem z prawej flanki usiłowała przeciąć im drogę odwrotu na Podbrodzle. Manewr ten został za¬uważony przez nich, wobec czego większość z nich uciekła samochodami, a reszta rozproszyła się po lesie. Poległo wtedy 21 Niemców, 6 wzięli¬śmy do niewoli. Z naszych  zabity został Markiewicz “Rekin”, ranny „Grom” . Zdobyliśmy 3 erkaemy, 20 karabinów, sporo amunicji i granatów, aptekę polową I dwa samochody ciężarowe. Zrabowaną trzodę I bydło oddaliśmy rolnikom. W bitwie tej zdobyłem nowiuteńkie bu¬ty wojskowe, z czego byłem niezmiernie zadowolony, bo moje partyzanckie były w takim stanie, że do użytku nadawały się chyba tylko cholewy.  W naszym 3-im plutonie służył młody partyzant lat około 17 „Juhas”. Mówił dość niewyraźnie i przez nos. Pod Bołosza, kiedy już ścigaliśmy wroga, odbiegł od nas dość daleko w las. Kiedy miał już wracać do Oddziału, usłyszał wołanie “unter cylomen!” takie słowa on nam przekazał. Ostrożnie poszedł w kierunku wołającego i zobaczył Niemca siedzącego na pniu zwalonego drzewa boso, przewijającego onuce. Podszedł do niego skry¬cie  krzyknął “Hände hoch!” . Niemiec posłusznie podniósł ręce do góry, a „Juhas” zabrał mu karabin i poprowadził do plutonu. Kiedy doszedł do nas wiara buchnęła gromkim śmiechem. Niepozorny chłopak pędził przed sobą wysokiego, tęgiego Niemca, bosego, a w podniesionych rękach trzymał wła¬sne buty. Za wyczyn ten otrzymał starszego strzelca, z czego był bardzo dumny.
          Po bitwie pluton zatrzymał się na kwaterach w Gasparyszkach. Tu do¬tarła do nas wiadomość, że komendant „Łupaszka”, przewożony z Wilna do Kowna, zbiegł z transportu  i podąża do Brygady. W oddziałach wielka ra¬dość. Jak zwykłe zmienialiśmy miejsca postoju. Wreszcie poszliśmy w kie¬runku Podbrodzia, by na polu, w pobliżu wsi Powiewiórka zaczekać na komendanta. Było to 1 maja 1944 r. Stanęliśmy w czworobok, przyszła miejs¬cowa ludność, no i członkowie terenowej organizacji AK. „Łupaszka” przy-jechał z naszymi ułanami na swoim ulubionym koniu. Ze łzami w oczach po¬witał nas słowami: „Czołem moi żołnierze!”. Krótko opowiedział o swoim aresztowaniu i ucieczce, zapewnił, że dołoży wszelkich starań, żeby nasze dalsze akcje w walce z wrogami kończyły się pełnym naszym sukcesem. Chy¬ba miał wtedy na myśli Pohulankę i niezbyt udaną Bołoszę. Święto 3 Maja cała nasza Brygada obchodziła uroczyście w Żukojniach Strackich wspólnie z przybyłą do nas 23 Brygadą Brasławską. Była uroczysta msza polowa, przemówienia, akademia, podniosły nastrój. „Łupaszka” przejął ponownie dowództwo 5-tej Brygady . Ponieważ stan osobowy plutonów wzrósł do około 100 ludzi, Komendant postanowił odtworzyć pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich. Zalążek kawalerii w postaci szwadronu „Tatara” już mieliśmy, resztę należało zorganizować od podstaw. Nie było jeszcze wtedy ani koni ani uzbrojenia kawaleryjskiego. Pluton nasz został prze¬mianowany na 3-ci szwadron kawalerii pod dowództwem „Maks”. Z Żukojni zrobiliśmy mały rajd w kierunku Żodziszek. Szwadron nasz Przemaszerował przez Radziusze, Supronięta, Niestaniszki i inne wioski, aż dotarliśmy do naszej „stolicy” Syrowatek. Wszędzie byliśmy bardzo serdecznie witani. Sowieckie oddziały wycofywały się przed nami w popłochu, unikając starcia z nami. Wtedy nikt z nas nie przypuszczał, że jest to nasz ostatni rajd w tym rejonie.  W połowie maja zatrzymaliśmy się znowu na postój trzydniowy w Żukojniach. Na drugi dzień, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, zobaczyliśmy, że do Sztabu Brygady przybył w asyście naszych ułanów pułkownik wojsk łotewskich z garnizonu stacjonującego w Michaliszkach. Przeprowa¬dził on rozmowy z naszym dowództwem, w wyniku czego ogłoszono nam, że Ło¬tysze będący na służbie niemieckiej nie będą z nami walczyli. Dostaliśmy rozkaz, by z nimi walki nie wszczynać. Należy tu podkreślić, że rzeczywi¬ście ani razu nie doszło do starcia pomiędzy nami a Łotyszami, którzy  parę razy zaopatrzyli nas w amunicję.
        Do Żukojni przybył gen. „Wilk”, odbył się przegląd Brygady, zostały przyznane awanse. „Łupaszka” został awansowany do stopnia rotmistrza. Nastąpiła reorganizacja. Zbliżał się front. Armia Czerwona spychając Niem¬ców posuwała się na Zachód. Ponieważ po tragedii „Kmicica” wciąż prowa¬dziliśmy boje z partyzantką sowiecką, Sztab “Gen.Wilka” uznał, że należy przesunąć naszą Brygadę na zachód od Wilna, by nas od nich oddzielić. By¬ła też mowa o ulokowaniu naszej Brygady w Puszczy Rudnickiej. Ostatecznie 5 Brygada przesunęła się przez Balingródek w rejon jezior Sużańskich (Podbrzezie - Małaty – Sużany – Żyngi - Suderwa). W ten sposób stworzono nam wa¬runki odskoczenia w kierunku Warszawy - w razie konieczności. W nowym rejonie działań Brygady głównymi wrogami byli Litwini i Niem¬cy. Po drodze zaatakowaliśmy posterunek litewski. w Janiszkach. Zabezpie¬czeni bunkrami i zasiekami z drutu kolczastego, Litwini długo stawiali skuteczny opór atakowi piechoty. Bitwę rozstrzygnął oddział kawalerii pod dowództwem “0la”, który brawurowym cwa¬łem dotarł pod bunkry i obrzucił je granatami. Litwini poddali się.  O ile bez większych trudności rozbiliśmy Janiszki, to z liczącym 150 ludzi garnizonem litewskim w Podbrzeziu, nie poszło łatwo. Garnizon ten był bardzo wrogo nastawiony do Polaków był liczebny, dobrze zabezpieczony bunkrami, zasiekami, minami, a główny punkt oporu stanowiła murowana wysoka cerkiew, zamieniona w fortecę. Frontalnie atakować nie było sen¬su, groziłoby to stratami i niepowodzeniem. Toteż dowództwo nasze uciekło się do fortelu. 20 czerwca 1944 r. rankiem do pobliskiego majątku niemieckiego Glinciszki udała się niedu¬ża grupa naszych partyzantów przebranych w cywilne ciuchy i zachowując się arogancko w stosunku do osób cywilnych, starali się sprowokować ich do zawiadomienia Litwinów w Podbrzeziu. Dowództwo nasze liczyło, że ce¬lem ujęcia awanturników, Litwini wyjdą  Podbrzezia w znacznej sile, my natomiast ukryjemy się w wąwozie i na cmentarzu, otoczymy ich, rozbroi¬my i prowadząc ich przed sobą jako zakładników, wkroczymy do miasta i zlikwidujemy garnizon. Tak jak przewidywano, meldunek dotarł do Podbrze¬zia, ale zamiast znacznego oddziału, zostało wysłanych do Glinciszek tylko 12 policjantów. Zamaskowani na cmentarzu, widzieliśmy, jak szli w kierunku majątku. Przepuściliśmy ich. Czekaliśmy na większy oddział, ale nie nadszedł. Ci co wchodzili do majątku, zobaczyli, jak nasi “przebierańcy” ładują bańki od mleka napełnione spirytusem na duży wóz zaprzężony w konie pociągowe. W majątku była gorzelnia. Jeden z policjantów strzelił do partyzanta stojącego na wozie, ale nie trafił. Kula trafiła w bańkę i  spirytus zaczął wyciekać. Partyzant, a był to „Alfons”, widząc to, zatkał dziury obu rękami i wołał: „Dajcie korek, dajcie korek, spirytus ucieka, szkoda!”, a my przystąpiliśmy do akcji. Na nasze wezwanie poddania się i złożenia broni, Litwini odpowiedzieli ogniem. Walka trwała bardzo krótko. Zginęło dwóch Litwinów, trzech było rannych, reszta uciekła. Po naszej stronie zginął „Leliwa”. Akcja się nie udała. W kilka godzin po naszym wycofaniu się, przybył do Glinciszek silny oddział Litwinów i u¬rządził rzeź polskiej ludności cywilnej. Policjanci rozstrzeliwali m꿬czyzn w miejscu, gdzie kto stał, kobiety zabijali kolbami, dzieciom roz¬bijali głowy o mur  wrzucali drgające jeszcze zwłoki do rowu. Zamordo¬wali wtedy około 40 osób, wszystkich Polaków mieszkających w Glincisz¬kach, a także przybyłych z innych wiosek.             
           Nie był to pierwszy przypadek wymordowania polskiej bezbronnej ludności cywilnej przez Litwinów. Podobny wypadek miał miejsce wiosną 1943 roku W okolicy Nowych Święcian, gdzie zamordowali oni około 1200  Polaków. W odwet za te morderstwa oraz celem zapobieżenia podobnym wypadkom, 25 czerwca 1944 r. trzy Brygady 4, 5,  23 przekroczyły dawną granicę z Litwą w celu wykonania represji na ludności litewskiej. Było to dla nas bardzo smutne, ale nie mieliśmy innego wyjścia, aby uchronić polską ludność, Zabito wtedy około 40 Litwi¬nów. Byli to przede wszystkim ci, którzy wrogo byli ustosunkowani do Polaków a więc, policja,  ochotnicy z armii   Plechawicziusa. Dane podał nam, nasz wywiad. Być może, że ktoś zginął niewinny. Przy każdym zabitym zostawialiśmy pisemne wyjaśnie¬nie po polsku i litewsku oraz ostrzeżenie, by litewskie wojsko i po¬licja walczyły z nami, ludźmi uzbrojonymi, a nie wolno mordować bezbronnej polskiej ludności cywilnej. Jeśli mordy się powtórzą, w odwe¬cie użyjemy znacznie większych sił. Akcja i ostrzeżenia poskutkowały, nie doszło do dalszej eskalacji zbrodni. Litwini nie czuli się pewnie na naszym terenie i sami zlikwi¬dowali kilka słabszych garnizonów i je przenieśli do siebie. Brygada nasza, która liczyła w tym czasie ponad 500 żołnierzy, za¬legła na odpoczynek w pobliżu jezior Sużańskich. Nasz trzeci szwadron zakwaterował się w Mejrańcach, właśnie w tym zaścianku, w którym w mar¬cu zlikwidowaliśmy bazę sowieckich partyzantów „Borodacza”. Korzystając z odpoczynku, kąpaliśmy się na przemian sekcjami w jeziorze, starając się doprowadzić pokaleczone, a często odparzone stopy do stanu normalnego, a także leczyć inne żołnierskie dolegliwości, których niestety nie bra¬kowało. Była pełnia lata, ciepło, dość pogodnie. Noce ciepłe i ciche. W nocy, kiedy wszystko, oprócz wartowników, spało i było zupełnie cicho, z daleka dochodził ledwo słyszalny pomruk dział. To ze Wschodu zbliżał się front. W atmosferze obozowego życia odczuwało się oczekiwanie na coś, czego wtedy nie można było określić. Większych akcji nie przeprowadzaliśmy, a drobne utarczki patrolami, chociaż były one dość gęste , tak z Niemcami jak z Litwinami, nie miały zasadniczego znaczenia. Szwadron nasz musiał w pierwszej kolejności zaopatrzyć się w konie i sprzęt kawa¬leryjski i w szybkim tempie przeformować się z piechoty w jazdę. Dlatego też codziennie wychodziło w teren kilka patroli i przy pomocy polskiej ludności rekwirowaliśmy potrzebny sprzęt i konie. Rekwirowaliśmy to w dość licznie zlokalizowanych w danym terenie majątkach ziemskich niemie¬cko-litewskich. Po paru dniach pierwsza sekcja siedziała na koniach, a następnie druga. Było już parę dni, po pierwszym lipca. Żołnierze mojej drugiej sekcji przyprowadzili na miejsce postoju dwanaście różnej wartości koni, osiodłanych siodłami sportowymi, wojskowymi, a nawet znalazło się jedno twar¬de meksykańskie. W tym czasie byłem na odprawie u dowódcy szwadronu „Maksa” i rzecz jasna żołnierze podzielili konie i sprzęt według swego uznania, zabierając dla siebie wszystko co najlepsze. Mnie zostawili małą mizerną kobyłkę i stare sportowe siodło. Nie zareagowałem na to. Nie za¬leżało mi na tym, by mnie faworyzowano. Nie było to życie koszarowe i sądzę, że na wojnie nawet najmniejszej rangi dowódca czuje się pewniej wśród swoich żołnierzy niż powaśniony ze swoimi. Na drugi dzień osobiś¬cie zdobyłem prawie nowiuteńkie siodło kawaleryjskie. Do kobyły nie mia¬łem jeszcze w-tedy zasadniczych pretensji. Przez parę dni przechodziliśmy kurs konnej jazdy, wreszcie zarządzono pogotowie marszowe i nocą 4 lipca opuściliśmy Mejrańce i skierowaliśmy się na zachód.
           W marszu tym szła cała Brygada. Kiedy przekraczaliśmy szosę Wilno - Podbrodzie, między Podbrodziem a Rzeszą szwadron nasz szedł jako tylne ubezpieczenie Bryga¬dy. Kiedy czołówka dotarła do szosy, natknęła się na niedużą kolumnę ciężarówek z wojskiem niemieckim zdążającą w stronę Wilna. Została roz¬bita z marszu, a Brygada biegiem przeprawiała się na drugą stronę drogi. Moja sekcja przebyła szosę galopem, na samym końcu. Tu dopiero w pełni poznałem walory mojego rumaka. Galopowała, owszem. Lecz było to „w miej¬scu galopem marsz”. Od Podbrzezia nadjeżdżały niemieckie pojazdy, cały szwadron był daleko w przedzie, ja natomiast paręset metrów z tyłu. Noż¬na sobie wyobrazić, jak ja się wtedy czułem. Kląłem jak szewc, życząc mojej kobyle, żeby ją wilki zjadły. Moje szczęście,  że Niemcy nie strzelali. Na pierwszym postoju zamieniłem mego konia z partyzantem z innej brygady w ten sposób, że oddałem mu swoja kobyłę i pół litra li¬tewskiej wódki na dodatek. Otrzymałem wspaniałego kawaleryjskiego ko¬nia. 6 lipca Brygada z marszu zaatakowała i zdobyła miasteczko Suderwę, a w nim  stację nasłuchowo-nadawczą Luftwaffe. Zaskoczeni poddali się. Podchodząc nocą pod Suderwę, widzieliśmy na horyzoncie, zawieszone na spadochronach flary. To sowieckie lotnictwo bombardowało Wilno. W Suderwie kwaterowaliśmy dwa dni, po czym, prowadzeni przez przewodnika, w nocy sforsowaliśmy Willę i przyczailiśmy się w lesie, w pobliżu Ponar. Tu minął nas front, a więc znaleźliśmy się na sowieckim zapleczu. Jeszcze przed zajęciem przez nas Suderwy zaczęły do nas napływać niepomyślne dla nas wiadomości. Mianowicie sowieckie NKWD, po dotarciu z frontem nad  Narocz, zaczęło intensywnie szukać naszej Brygady i jej dowódcy. W wios¬kach rozpytywali o nas i starali się ustalić rysopisy naszych dowódców. Te wiadomości docierały do nas codziennie, przynoszone przez front przez specjalnych gońców, członków konspiracji AK. Wobec takiego zagrożenia „Łupaszka” zwołał odprawę wszystkich dowódców i oświadczył, że nie wie¬rzy w możliwość współpracy z Sowietami i dlatego zamierza całą Brygadą sforsować Niemen, w razie potrzeby przedrzeć się przez front niemiecko-sowiecki i dotrzeć do Puszczy Kampinoskiej. Oświadczył też, że nie pozwoli, by jego waleczni żołnierze byli wieszani na bramach Wilna. Rozka¬zał, by odtąd  Brygada zmieniła nazwę na „Brygada Warszawska” pod dowódz¬twem „Żelaznego” i że wycofuje się na swoje tereny w okolice Warszawy.  O „Łupaszce” nie wolno nawet wspominać, a wszelkie dokumenty i zdjęcia zniszczyć. Wszyscy dowódcy mają przybrać inne pseudonimy. Dowódca mojego  3-go szwadronu „Maks” przybrał pseudonim „Skalski”, bo był również poszukiwany. Paliliśmy dokumenty partyzanckie I wspaniałe pamiątkowe zdjęcia żołnierskie robione nieraz z cywilną ludnością, ze łzami w oczach. Tylko niektóre, nieliczne zdjęcia udało się przechować w ukryciu i przewieźć do Polski centralnej.    
          Rozbrajając po drodze niemieckich niedobitków, szliśmy z Ponar przez Troki - Jewie - Butrymańce brzegiem Puszczy Rudnickiej w kierunku na Olitę, kryjąc się przed Sowietami. Na głównych drogach było ich pełno. Nie pamiętam dokładnie daty, ale było to chyba 18 lipca. Wyjechaliśmy z „Birsem” i „Dankiem”  na patrol rozpoznawczy w kierunku Ejszyszek. Nie do¬jechaliśmy jeszcze do miejsca przeznaczenia, gdy w niewielkim zaścianku zaskoczył nas pełen szwadron kawalerii sowieckiej i chyba Kozaków, bo na głowach mieli czapki - kubanki. Pojawili się dość niespodzianie i nie mieliśmy już możliwości odwrotu. Kiedy nas zobaczyli, ich dowódca w sto¬pniu kapitana podjechał do nas i ostro zapytał, co my za jedni. Odpowiedzieliśmy, że my jesteśmy polskimi partyzantami. I że walczymy z Niemcami Wtedy on podjechał do mnie i położył mi rękę na ramieniu I zapytał: „Tak wy sojuźniki?” a kiedy to potwierdziłem, zapytał, czy daleko do Berlina. Nie zastanawiając się, opaliłem, że Berlin znajduje się za tą właśnie górą, co ją widać na horyzoncie. Sowiet dziko spojrzał mi w oczy i powiedział: “Ty czto, sojuźnik, otdasz nam Berlin?” “Bieri!” — odpowiedzia¬łem. Gwizdnął wtedy na palcach tak przeraźliwie, że nasze konie przysiadły na zadach. Wyciągnął następnie z pochwy szablę, porąbał nią na drzazgi najbliższy płot, podał swoim komendę “Klinki w ruku, za mnoj!”, spiął kania ostrogami i pogalopował w kierunku wskazanej mu góry. Za nim  cały jego szwadron z szablami wzniesionymi nad głowami. Kiedy zostaliśmy sami, zrozumiałem, jak niebezpiecznie sobie z niego zakpiłem. Gdzie Rzym, a gdzie Krym... Ale urzekła nas ta chęć, ta determinacja dojścia do Berlina do samego serca faszyzmu, za wszelką cenę. Na pobożne rozważania nie było czasu, bo trzeba nam było szybko stąd wiać. Jak Sowieci nie znajdą Berli¬na za tą górą, to wrócą i porąbią nas na kawałki jak ten wiejski płot. Bez żadnych przygód dołączyliśmy do szwadronu.
          Maszerując leśnymi i polnymi drogami, Brygada ominęła Orany i nie dochodząc do Porzecza, za¬trzymała się w niewielkiej miejscowości .  Tu rankiem przyjechało do Brygady gazikiem dwóch sowieckich majorów i kategorycznie za¬żądali, by zgodnie z dyrektywa sowieckiego sztabu, cała Brygada niez¬włocznie odmaszerowała na postój w m. Jelniki. W miejscowości tej miały znajdować się inne polskie oddziały Armii Krajowej. “Łupaszka” w wypowiedziach tych podejrzewał podstęp i poprzez por. „Bąka” oświadczył, że w pierwszym rzucie pójdzie w nowe miejsce postoju kawaleria, bo piechota jest jeszcze głodna i może wyruszyć dopiero po śniadaniu. W obu szwadro¬nach zarządzono pogotowie marszowe. Konie zostały osiodłane, zabrany sprzęt. Kiedy kawaleria uformowała się W trójki, z chaty wyszedł komen¬dant „Łupaszka”. Był wyraźnie zatroskany i smutny. Przez kilka minut półgłosem rozmawiał z dowódcą kawalerii “Tatarem” . Ten wysłał szperaczy i poprowadził szwadron za nimi. Ruszyliśmy. Przed nami jechał gazik z sowieckimi oficerami. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że “Łupaszka”, ratując większość Brygady, dał nas na pożarcie. Opuszczając miejsce postoju nie przypuszczaliśmy, że z naszą piechotą więcej się nie zobaczymy, że im przeznaczony inny los niż nam. „Łupaszka” zdawał so¬bie sprawę, że Sowieci otoczą nas I rozbroją. Toteż po naszym odjeździe zarządził zbiórkę, zwolnił wszystkich ze złożonej przysięgi i rozwiązał Brygadę. Tym którzy maja chęć walczyć dalej, kazał przedzierać się małymi grupkami przez front - w lasy W pobliżu Białegostoku i tam nawiązywać kontakty z konspiracją Armii Krajowej. Natomiast pozostałym kazał ukryć broń i udać się do domów.
Tymczasem kawaleria “Tatara” maszerowała w podanym przez Sowietów kierunku i dotarła do Jelnik, gdzie rozsiodłaliśmy konie i rozłożyliśmy się na postój. W czasie marszu oraz z miejsca postoju “Tatar” wysłał sie¬dem dwuosobowych  patroli  w celu utrzymania łączności z naszą piechota Ani jeden z nich nie dotarł do piechoty, ani nie wrócił do nas, gdyż były prze¬chwytywane przez Sowietów. Bardzo to nas niepokoiło. W Jelnikach Sowieci oświadczyli nam, że z bronią i końmi zostaniemy włączeni do polskiej ar¬mii Berlinga. Na to dają oficerskie słowo honoru w imieniu ich naczelnego dowództwa. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy na zapleczu frontu sowie¬ckiego, a nie mamy dość sił, by z nimi walczyć, toteż nie bardzo nas to zmartwiło. O armii Berlinga nie wiedzieliśmy nic a nic, byle więc wcielili nas do polskiego wojska. Oficerowie sowieccy odjechali, a my zostaliśmy na postoju. Około g.11.00 zauważyliśmy, że jesteśmy szczelnie otoczeni piechotą i czołgami, a w górze krążą dwa kukuruźniki. To nas zaniepo¬koiło, zwłaszcza że od piechoty nie mieliśmy żadnej wiadomości. O g.12.00 przyszli do nas ci sami oficerowie i jeszcze jakiś pułkownik. Kazali „Tatarowi” zwołać wszystkich na zbiórkę. Ustawiliśmy się w trójszeregu, ja stałem obok „Tatara”. Przemówił do nas przybyły pułkownik. Oświadczył nam że nasza piechota nie podporządkowała się poleceniom dowództwa sowieckie¬go, rozproszyła się i do Jelnik nie idzie. My natomiast będziemy włączeni do armii Berlinga. Żeby nie doszło do nieporozumień, mamy złożyć broń. Zostanie ona dostarczona do Berlinga I tam ją nam zwrócą. Na to on daje oficerskie słowo honoru. Stojący obok “Tatar” pyta: „Wołodyjowki”, co robi¬my?” Odpowiadam, że jesteśmy za silnie otoczeni i wątpię, by się komukol¬wiek udało przebić. Odpowiedział, że on też tak myśli. Wystąpił przed szeregi, podziękował nam za nasz trud, za walkę o wolność ojczyzny. Powiedział też, “Łupaszka”, żegnając się z nami, obiecał odznaczyć kilku ułanów „Krzyżem Walecznych”, m.in. starych “kmicicowców”– “Wilka” (Dominika Kursewicza) i mnie. Zakończył wreszcie tym, że należy za¬ufać słowom sowieckich oficerów i złożyć broń. Kiedy podał komendę “Do złożenia broni – kolejno wystąp!” miał łzy w oczach. Jako pierwszy odpiął szablę i pistolet z kabura, pocałował broń i cisnął na ziemię. Każdy z nas całował broń tak ciężko zdobytą w boju i ze łzami w oczach rzucał ją na stos. Jeszcześmy z tym nie skończyli, a już nasze konie, osiodłane bez derek zostały uprowadzone. Kiedy złożyliśmy broń, otoczyła nas piechota z bronią gotową do strzału. Pociemniało mi w oczach, bo przypomniało mi się nasze pierwsze rozbrojenie przez tegoż samego wroga na bazie “Kmicica” i jego straszne następstwa. Żołnierz bez broni jest niczym, zdany na łaskę swego prześladowcy. Czym zasłużyliśmy na taki los? Po złożeniu broni, do¬wódcę kawalerii, „Tatara”  zabrali do samochodu, który od razu odjechał nieznanym nam kierunku. Nas  pod kon¬wojem,  doprowadzili  do Berszt. a  stamtąd po kilku dniach wywieźli nas do Kaługi. Do kraju wróciłem 14. I. 1946.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.