Logo

Relacje partyzantów Kmicica - Łupaszki – Ronina Armii Krajowej na Wileńszczyźnie III.1943 – VII.1944. Część 6

/„SZERSZEŃ” – Sprudin Mikołaj

Cofnę się parę miesięcy wstecz do okresu formowania się brygady „Kmicica”, żeby opisać tragiczne w skutkach nieporozumienie, jakie miało miejsce w pobliżu Straczy. Zatrzymali się u nas [12.IV.1943] na dzień, bo  w tym czasie partyzanci przemieszczali się tylko nocą, chłopaki z oddziału pod dowództwem kolegi gimnazjalnego Dymitra z Nowej Wilejki – Kazika Czerniaka. Dla bezpieczeństwa umieściliśmy ich na wymoszczonym sianem strychu obory leżącej na uboczu, oddalonej o kilkadziesiąt kroków od lasu. Partyzanci po kolacji udali się w kierunku bazy nad jeziorem Narocz. Po pewnym czasie usłyszeliśmy kilka wystrzałów karabinowych dobiegających od położonej po drugiej stronie rzeki Niedroszli. Wczesnym rankiem odwiedził nas sąsiad Wańka Gwozdow. Należał do licznej rodziny staroobrzędowców osiadłych w chutorze po drugiej stronie rzeki. Łączyły nas dobre stosunki sąsiedzkie, a Gwozdowowie wielokrotnie bywali u nas na tak zwanych „tłokach”, organi-zowanych z okazji zbiorowych prac, takich jak sianokosy, żniwa, zwózka lodu do specjalnych ziemianek, służących z powodzeniem w okresie letnim za lodówki itp. Zapłatą za taką pomoc był zakrapiany poczęstunek. A oto jego relacja: Wieczorem do izby, w której biesiadowali Wania z ojcem i braćmi oraz mieszkający w sąsiedztwie geodeta Feliks Łubieński, wszedł Kazik Czerniak.

Grzecznie zapytał o drogę, a na pytanie rzucone przez mocno podpitego p. Feliksa dlaczego nosi karabin odpowiedział, że jest polskim żołnierzem z oddziału partyzanckiego „Kmicica”. Widocznie ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała pytającego, bo krzyknął do towarzyszących mężczyzn: „Chłopcy, to bandyta, rozbroić go (obezarużyć)” i sam zaczął szarpać się z Kazikiem. Widząc, co się dzieje w izbie jeden z żołnierzy strzelił przez okno do p. Łubieńskiego, zabijając go na miejscu. Na to również podpici gospodarze chwycili za siekiery i zarąbali Czerniaka. Ta niepotrzebna śmierć dobrego żołnierza oraz ogólnie lubianego sąsiada wstrząsnęła nami głęboko. A wszystkiemu winna była wódka...  
   Wiedzieliśmy, że Gwozdowowie współpracowali z sowiecką partyzantką, ale tragiczne wydarzenia ostatniej nocy nie były przez nich sprowokowane, nie mogli więc ponosić za nie odpowiedzialności, dlatego też natychmiast interweniowaliśmy w dowództwie Brygady, żeby zapobiec akcji odwetowej. Nasze wstawiennictwo być może ocaliło w późniejszym okresie mnie i Sergiuszowi życie. A było to tak: kilka miesięcy po wspomnianym incydencie jechaliśmy rowerami polną drogą w kierunku Michaliszek, gdy raptem z rowu wypadło siedmiu sowieckich partyzantów. Kazali podnieść ręce do góry i trącając lufami karabinów poprowadzili do pobliskiego lasu. Nie było wesoło. W tym czasie trwał już ostry konflikt między rosyjskim i polskim ruchem oporu, więc spodziewaliśmy się najgorszego. W lesie Sowieci trzymając wciąż pod lufami, dokładnie nas zrewidowali, oczywiście przy okazji zabrali zegarki i niewielkie pieniądze, a ich dowódca zaczął wypytywać o powiązania z polskimi „legionistami” jak nazywali żołnierzy AK. Zaprzeczyliśmy, a on zapytał czy jesteśmy ze Straczy i znamy Gwozdowych. Gdy potwierdziliśmy, bez słowa oddał dokumenty i pozwolił odjechać. Sergiusz przytomnie poprosił o zwrot zegarków, co też na rozkaz dowódcy uczyniono, a my na miękkich nogach powoli oddaliliśmy się czekając na serię w plecy. Było to przeżycie przekraczające wytrzymałość nerwową normalnego człowieka, to też po przejechaniu kilkuset metrów klapnęliśmy w przydrożnym rowie, zapalili papierosy i dopiero po ochłonięciu, co tu ukrywać z ogromnego stresu byliśmy zdolni do dalszej drogi. Chyba na nasze szczęście mieliśmy do czynienia z minerami-spadochraniarzami, którzy mieli określone zadania, a chutor Gwozdowych znali jako punkt kontaktowy sowieckich partyzantów. Prawdopodobnie słyszeli o tragedii jaka miała miejsce w ich domu i naszej interwencji w obronie jego mieszkańców. Gdybyśmy trafili na bandziorów, którzy pod szyldem sowieckich partyzantów trudnili się rabowaniem miejscowej ludności, nie hańbiąc się walką z okupantem, nasz los byłby przesądzony.
     Jak wspomniałem wiosną 1943 r. Stracza stała się ośrodkiem kontaktowym między Komendą Okręgu a siatką terenową. Odwiedzali nas partyzanci brygady „Kmicica” i łącznicy z Wilna i Warszawy. Częstym naszym gościem był por. „Ostróg” (Józef Wiśniewski) dowódca zwiadu konnego Brygady „Kmicica”. To on zaprzysiężył mnie i Dymitra słowami przysięgi której tekst końcowy dla upa¬miętnienia przytaczam poniżej: Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o  wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo   będzie twoją nagrodą. Zdrada karana będzie śmiercią. ¬Tego lata po ślubie w Niestaniszkach odbyło się w Straczy wesele por. „Ostroga”. Po wyjściu z kościoła młodzi przeszli przed szeregiem partyzantów,  a uroczystość weselną uczciliśmy salwą honorową. Jesienią  „Ostróg”  z nieznanych mi przyczyn odszedł z Oddziału.    
   W sierpniu 1943 r. dowódca bazy partyzantów sowieckich Markow zaprosił wszystkich oficerów polskich na odprawę (do tej pory oba oddziały współpracowały ze sobą). Kilku z nich z por. „Kmicicem” kazał swoim oprawcom bestialsko zamordować, resztę aresztował. Pozostających w polskiej bazie żołnierzy, Sowieci otoczyli i rozbroili. Wobec kilkakrotnie przeważającej liczby przeciwników nasi nie mieli szans, mimo to kilku z nich udało się wymknąć i zaalarmować siatkę terenową i patrole przebywające w terenie. Według relacji naocznych świadków Sowieci po przesłuchaniach wyselekcjonowali grupę partyzantów, których wyprowadzali za górkę do pobliskiego lasu i tam rozstrzelali. Tak niedawni „sojusznicy” zamordowali około siedemdziesięciu naszych żołnierzy. Pozostałym dali zdezelowane karabiny i podporządkowali wyznaczonemu przez nich nowemu dowódcy Wincentemu Mroczkowskiemu, pseud. „Zapora”, przedwojennemu sierżantowi 19 Pal, podobno karnie zwolnionemu z wojska polskiego, którego Markow awansował do stopnia kapitana. U schyłku 1943 r. został on zastrzelony przy próbie dezercji do Markowa przez por. Bihuna („Zapora” w sytuacji, gdy podlegli mu partyzanci odmówili na patrolu posłuszeństwa i przeszli pod rozkazy „Łupaszki” dołączył z nimi do V Brygady, i chociaż napisał list do Markowa, że przechodzi na stronę „zielonych”, jak nazywali Sowieci żołnierzy AK, był obserwowany przez nasz kontrwywiad, a jego rzekoma lojalność względem nowego dowódcy była, jak się okazała tylko przykrywką do działań dywersyjnych na rzecz Sowietów.
    Tragiczne dla naszych partyzantów wydarzenia zbiegły się z wyznaczeniem przez komendanta Okręgu płk. Krzyżanowskiego nowego dowódcy polskiego Oddziału rtm. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, który w towarzystwie por. Longina Wojciechowskiego – „Ronina”, Edwarda Swolkienia – „Szaszki” (naszego dalekiego kuzyna) i Zbyszka Trzebskiego – „Nieczui”, eskortowany przez patrol żołnierzy „Kmicica” został w porę ostrzeżony i po potyczce z partyzantami Markowa wycofał się do wsi kontrolowanej przez naszą Organizację. W nowej sytuacji otrzymaliśmy z Okręgu polecenie zaopiekowania się Komendantem i udzielenie mu pomocy przy organizowaniu z ocalałych żołnierzy „Kmicica”, oddziału – Piątej Wileńskiej Brygady AK, nazywanej po bitwie z Sowietami pod Radziuszami „Brygadą Śmierci”. Sergiusz przyprowadził nocą naszych gości, których umieściliśmy w oddalonym od zabudowań dworskich, schowanym w głębi parku nad rzeką domku letniskowym, w którym przez najbliższe kilkanaście dni mieścił się sztab Brygady. „Szaszka” i „Nieczuja” ruszyli w teren i przy pomocy ocalałych z pogromu partyzantów kierowali rozproszonych żołnierzy do zaprzyjaźnionych, współpracujących z nami sąsiadów w położonej za rzeką Niedroszli, gdzie kontrolę nad nimi przejmowało nowe dowództwo. Spotkania odbywały się przeważnie nad rzeką Straczanką stanowiącą granicę z Niedroszlą lub w obrębie zabudowań dworskich, najczęściej w naszej obecności. „Łupaszka” i „Ronin” przebywali w tym okresie w Straczy.   
   Komendant nie pozwalał partyzantom kwaterować na terenie straczańskie¬go dworu. Myślę że nie miał po tym co się stało na Bazie, pełnego zaufania do nowych podwładnych. Nam ufał i to my stanowiliśmy przez parę tygodni jego ochronę. Razem pełniliśmy wartę i kontrolowaliśmy teren wokół zabu¬dowań. Już nie kryjąc się, uzbrojeni, braliśmy udział w spotkaniach z przy¬bywającymi partyzantami i członkami siatki AK. Życie w Straczy jak na warunki wojenne płynęło spokojnie, prawie sielan¬kowo. W przerwach między służbowymi zajęciami grywaliśmy w brydża, „Ronin” grał na gitarze i śpiewał, w zacisznym miejscu nad rzeką zrobiliśmy boisko i graliśmy w siatkówkę.. Aż pewnego dnia przygalopował na koniu Wacek Kurkul, sąsiad ze wsi Werebje, z alarmującą wieścią, że w Niedroszli Sowieci rabują naszą dobrą znajomą Anię Niedroszlańską Tego już było za wiele. Po tym co się stało nad Naroczą nie mogliśmy dopuścić, żeby pod naszym bokiem bandyci grabili najbliższych sąsiadów. Przeprawiliśmy się przez rzekę, w której w pośpiechu „Ronin” utopił pistolet, i biegiem dotarliśmy do zabudowań folwarku p. Ani, z którego wyjeżdżały właśnie wyładowane zrabowanym dobytkiem wozy. Rabusie zobaczywszy nas otworzyli ogień. „Ronin” celną serią z RKM-u zastrzelił woźnicę pierwszego wozu, a reszta w popłochu uciekła nie podejmując walki. Odzyskaliśmy zrabowane rzeczy: kołdry, ubrania, patefon i inne, a także znaczną ilość żywności. W nagrodę dostaliśmy dzban śmietany i potężny, gruby na cztery palce połeć słoniny. Ten epizod kazał nam wzmóc czujność. Sowieccy partyzanci na pewno wiedzieli o obecności sztabu „Łupaszki” w Straczy, a jednak lekceważąc tę okoliczność pozwolili sobie na rabunek w najbliższej okolicy. Jak dowiedzieliśmy się następnego dnia w wyniku strzelaniny jeden bandzior został zabity, a inny ranny. To wojsko złożone z uciekinierów z obozów jenieckich, ocalałych z holokaustu Żydów i przestępców szukających łatwego zarobku było postrachem miejscowej ludności.
   Na początku lutego otrzymaliśmy z terenu tragiczną wiadomość. W boju pod Worzianami zginął nasz przyjaciel Roman Bamburski vel Skowron – rotmistrz „Dornik”. Niemcy znacznymi siłami zaskoczyli Brygadę na postoju we wsi usytuowanej między lasami w bezpiecznym dotąd miejscu. Był to frontowy batalion, szkolony do zwalczaniu partyzantów. Bez trudu zlikwidowali posterunki i wdarli się do wsi. W pierwszym uderzeniu uzyskali znaczną przewagę zabijając i raniąc kilkunastu naszych żołnierzy. „Łupaszka” na początku bitwy został ranny w rękę. Roman słysząc strzelaninę natychmiast włączył się ze swoimi kawalerzystami do walki. Nie brałem udziału w tej akcji, ale w kilka dni później dołączyłem do Brygady i znam jej przebieg z obiektywnych relacji kolegów. Według nich to właśnie gwałtowny atak kawalerzystów dowodzonych przez rotmistrza (pośmiertnie awansowanego do stopnia majora) „Dornika” przechylił losy walki na korzyść Polaków. Sam Roman zginął od serii nieprzyjacielskiego CKM-u. Wspomnieć trzeba o bohaterskiej postawi „Nieczui”, Zbyszka Trzebskiego (Krzyż Walecznych za tę akcję), który po śmierci brata sam ranny, desperacko walcząc u boku Romana, przyczynił się do unieszkodliwienia niemieckiego CKM-u siejącego spustoszenie w szeregach naszych chłopców.
   W bitwie pod Worzianami zginęło kilkudziesięciu polskich żołnierzy. Chociaż Niemcy zostali rozgromieni, a ich straty były prawie trzykrotnie większe i zdobyliśmy dużo tak cennej dla nas broni, w Brygadzie panowała żałoba, Komendant nakazał odwrót do bardziej oddalonych od niemieckich baz wojskowych   rejonów Wileńszczyzny. W drodze spotkał się z konnym zwiadem ruskich partyzantów. Sowieci interesowali się stoczoną walką, ilością zdobytej broni i celem przemarszu Brygady. Gdy ranni zostali umieszczeni w Straczy, a Brygada przeprawiła się przez rzekę i zatrzymała na odpoczynek w Niedroszli, do dowództwa zaczęły napływać niepokojące meldunki o koncentracji w sąsiednich wsiach wielkich sil sowieckich. Komendant nie wierząc w trwałość niedawnych układów ogłosił alarm bojowy i zarządził przeprawę z powrotem przez rzekę Straczankę. Tymczasem pod Dymitrem, który w cywilnym ubraniu i bez broni wyjechał na rekonesans Sowieci zastrzelili konia, a jego zamknęli w piwnicy domu w którym kwaterował sztab. Miał dużo szczęścia, bo udało mu się ukryć w jednej ze stojących tam beczek z zacierem, gdzie przesiedział kilka godzin, a gdy prześladowcy opuścili dom wymknął się i szczęśliwie wrócił do domu.
   Rosyjscy partyzanci zaatakowali przed zmierzchem nie wiedząc, że nasi  zdołali już przeprawić się przez  rzekę. Zostali tylko żołnierze z ubezpieczenia pod dowództwem Kitka, doskonale uzbrojeni, między innymi w zdobyczny ciężki karabin maszynowy „maksim”. Szli na wieś swoim zwyczajem z wyciem i krzykiem „hurra”, gęsto strzelając. Nasi otworzyli ogień, gdy napastnicy zbliżyli się na kilkadziesiąt metrów, siejąc w ich szeregach ogromne spustoszenie i szybko, korzystając z zamieszania wycofali się za rzekę. Niestety podczas przeprawy utopili  zdobyczny karabin maszynowy. Po zakończeniu przeprawy wystrzelono czerwoną rakietę. Przypadek chciał, że był to również umówiony dla sowieckich partyzantów sygnał do ataku. W tym czasie do wsi Radziusze zbliżała się nieco spóźniona ruska brygada, a widząc rakietę w przekonaniu , że we wsi są polscy partyzanci, ruszyli do natarcia strzelając do nierozpoznanych w ciemnościach swoich towarzyszy. Gdy nasi byli już kilka kilometrów od Radziusz, jeszcze było słychać strzelaninę. Przeciwnik w tej pechowej dla siebie akcji stracił wg. różnych ocen około setki zabitych i rannych. Nasze straty: jeden żołnierz zabity i jeden utonął.     
    Wyżej opisany incydent udowadniał jeszcze raz, że nie można wierzyć dowództwu sowieckich partyzantów i nie należy wchodzić z nimi w żadne układy. Zarówno atak skoncentrowanych oddziałów sowieckich pod Radziuszami jak i późniejsze bandyckie napady na nasze oddziały i placówki miały jeden cel: zniszczyć polski ruch oporu na Kresach. Przy okazji chciałbym sprostować kłamliwe wiadomości o rzekomym mordowaniu Żydów przez partyzantów AK na Wileńszczyźnie, kolporto¬wane przez anty akowskie publikacje, głównie w „Gazecie Wyborczej”. W sowieckich oddziałach, a zwłaszcza w ich kierownictwie politycznym i służbach bezpieczeństwa, było wielu partyzantów narodowości żydowskiej i to głównie oni kierowali nagonką na „polskich legionistów”, jak nas nazywali, i choć nie pchali się w potyczkach  „przed  szereg”, byli śmiertelni i w walkach ginęli podobnie jak inni żołnierze.¬
   Nadszedł wreszcie i na mnie czas. Parę dni po wydarzeniach w Worzianach i pod Radziuszami włożyłem ciepłe ubranie, solidne buty, pas z pustą jeszcze kaburą i zameldowałem się w konspiracyjnym lokalu na Antokolu u „Łupaszki”, który z „Szaszką” i kilkoma chłopakami z patrolu przebywał tego dnia w Wilnie u swojej teściowej p. Wandy Swolkieniowej.¬   Dostałem od Komendanta piękny pistolet FN, kal. 9 mm. i pod osłoną nocy wymknęliśmy  miasta. W drodze do miejsca postoju Brygady, przy jakiejś stacyjce kolejowej ostrzelali nas Austriacy pilnujący kolei. Po wymianie strzałów, bez strat dołączyliśmy nad ranem do naszych. Zostałem przydzielony do zwiadowczej drużyny dowodzonej przez „Szaszkę” wchodzącej w skład pierwszego plutonu. Jednak w działaniach praktycznie podlegaliśmy bezpośrednio Komendantowi i ze względu na ich specjalny charakter stanowiliśmy samodzielny pododdział, chodzący własnymi drogami. Pierwsze kilkanaście dni mojej „służby” upłynęły na patrolach rozpoznawczych i drobnych utarczkach z policją litewską i rozbrojeniu paru Austriaków z ochrony kolei. Ci ostatni zaskoczeni z dala od bunkrów nie wdawali się przeważnie w strzelaninę i bez oporu oddawali broń, a my puszczaliśmy ich wolno.
    Zima nie ustępowała i mimo zbliżającej się wiosny temperatura spadała nocą do minus kilkunastu stopni, a na polach leżała gruba warstwa śniegu. Chrzest bojowy przeszedłem w pierwszej połowie marca. Brygada kwate¬rowała w Żukojniach, wsi położonej na uboczu, wśród lasów, leżącej ok. 8 km. od Straczy. Wywiad organizacji terenowej powiadomił dowództwo o zbliżających się licznych oddziałach sowieckich. Komendant zarządził ostre pogotowie, a naszą drużynę wysłał na rekonesans. Mieliśmy rozpoznać sytuację, ewentualnie ostrzelać nieprzyjaciela i wycofać się do miejsca postoju Brygady. Była księżycowa noc, lekki mróz, dobra widoczność na śniegu. Odeszliśmy kilka kilometrów od wsi i zapadliśmy na górce pod lasem, miejscem dogodnym na zasadzkę. Nie czekaliśmy długo. Jechali na dziesiątkach sani, bez ubezpieczenia, ufni w swoje siły, wyraźnie widoczni w blasku księżyca na ośnieżonej drodze. Łakomy kąsek do ataku i szybkiego odskoku, ale „Szaszka” nie chciał ryzykować. Wycofaliśmy się cichutko i skrótami, biegiem wróciliśmy do Żukojń. W międzyczasie Komendant zaalarmowany meldunkami z terenu wycofał Oddział do sąsiedniej wsi. Łącznik zaprowadził nas do swojego domu, ale nie zdążyliśmy nawet napić się gorącego mleka, gdy strzał wartownika i wściekła kanonada zmusiła nas do ucieczki. Pierwszy raz byłem pod takim obstrzałem i nie było to miłe uczucie. Syk kul i świetlne pociski latające niebezpiecznie blisko przygniotły nas do ziemi. Odpowiedzieliśmy gwałtownym ogniem i odskoczyliśmy w zarośla. Pod osłoną zabudowań inwentarskich, opłotkami wydostaliśmy się ze wsi. Tymczasem zaalarmowana strzelaniną Brygada zajęła obronne stanowiska na lizjerze lasu obok sąsiedniej wsi. Znaleźliśmy się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Z jednej strony, od wsi Żukojnie szła za nami tyraliera gęsto, na szczęście niecelnie strzelających „czubaryków”, a z drugiej nasi nie pozostawali dłużni i to właśnie oni biorąc nas za napastników postrzelili ciężko kolegę w kolano. Zapadliśmy w jakiejś kotlince i jak trochę rozjaśniło się dołączyliśmy do oddziału. Jakaż to była ulga. Nareszcie wśród swoich. Minął strach i zmęczenie. Leżałem przy czeskim karabinie maszynowym, który przekazał mi na rozkaz „Szaszki” poprzedni erkaemista (nie spisał się tej nocy), obok „Łupaszki” i już spokojny czekałem na atak. Wysłany na rozpoznanie pluton kawalerii został ostrzelany, wrócił po chwili straciwszy jednego ułana.  Niebawem z oddalonego o paręset metrów lasu ukazała się tyraliera nieprzyjaciela. Na rozkaz Komendanta otworzyliśmy na całej linii ogień. Był chyba skuteczny, bo napastnicy zostawiwszy na przedpolu kilku zabitych cofnęli się w zamieszaniu do lasu. Nie ponawiali ataku, a my forsownym marszem wycofaliśmy się w okolice Santoki, w rejon gdzie nie sięgały wpływy sowieckich partyzantów. W Żukojniach został nasz kolega „Pirat” ze zwiadu konnego, postrzelony, a potem bestialsko dobity bagnetami przez sowieckich bandziorów.
   Po przebytych emocjach i forsownym marszu Brygada została rozlokowana w Balingródku nad Wilią, a sztab i mnie z „Szaszką” rodzeństwo Janina i Jerzy Stabrowscy, właściciele majątku Punżany zaprosili do siebie na kolację. Byłem tak zmęczony, że zasnąłem przy stole. Majątki: Punżany, Balimpol, Janopol i Korejwiszki stanowiły bezpieczną bazę, gdzie byliśmy zawsze życzliwie przyjmowani, a nasi ranni koledzy znajdywali tu opiekę i pomoc medyczną. Ruscy nie zapuszczali się za Wilię, a Niemcy i Litwini woleli nie przekraczać granic „partyzanckiej republiki”. Po paru dniach względnego spokoju, gdy wywiad meldował o wycofaniu się Sowietów, wróciliśmy w okolice Niedroszli, Straczy i Supronięt. Tym razem towarzyszyła nam silna, doskonale wyszkolona szósta Brygada dowodzona przez mjr. „Konara” ( Franciszka Koprowskiego). Nie mogliśmy pozwolić na bezkarne panoszenie się obcych oddziałów na naszym terenie. Pod kryptonimem „demonstracja siły” obie brygady otrzymały zadanie pogonienia Sowietów na obszarze dotychczas przez nich kontrolowanym w pobliżu baz, koło Wiszniewa i Naroczy.   W międzyczasie dołączył do nas Dymitr. Niespodziewanie odwiedził mnie w czasie jednego z postojów i oświadczył, że zostaje. Co prawda nie planował tego, ale dowiedziawszy się, że idziemy na czubaryków podjął natychmiast męską decyzję i uzbrojony w zapasowy karabin i pistolet za zgodą Komendanta został wcielony do naszej drużyny. Cieszyłem się z obecności starszego brata. Był dobrym strzelcem, a najbliższa przyszłość wykazała, że stał się dzielnym żołnierzem (2x Krzyż Walecznych). Nasza drużyna miała za zadanie wstępnego rozpoznania i lokalizacji  nieprzyjacielskich oddziałów.
    Szliśmy szpicą w szyku bojowym ze  szperaczami, parę kilometrów przed głównymi siłami. W miarę zbliżania się do baz przeciwnika napotykaliśmy grupki partyzantów, którzy zaskoczeni  naszą tu obecnością nie podejmowali walki i po wymianie strzałów uciekali  w popłochu. W jednej z takich potyczek wzięliśmy do niewoli rannego  partyzanta. Był zaskoczony że nie dobiliśmy go, jak to było w zwyczaju jego  towarzyszy, ale zanieśliśmy do opuszczonej chatki i tam opatrzyli. Ponieważ  dzień miał się ku końcowi, a domek w którym umieściliśmy rannego  znajdował się na wysokim kopcu. Był on doskonałym punktem obserwacyjnym na widoczną w promieniu kilometra drogę, postanowiliśmy zaczaić się tu na noc. Nie danym nam było w spokoju doczekać nadejścia Brygady. Wkrótce dostrzegliśmy kilkanaście sani zdążających w naszym kierunku. Niezauważeni przez Sowietów zajęliśmy stanowiska w rowie  jakby w tym celu wykopanym na szczycie kopca. Gdy zbliżyli się na odległość kilkudziesięciu  kroków na rozkaz „Szaszki” otworzyliśmy ogień. Mam dziś przed oczami ten obraz: widoczny z góry sznur nadjeżdżających sani wypełnionych Sowietami i podnosząca się z rowu wysoka postać „Szaszki”, jego okrzyk „Stój, kto jedzie”, odpowiedź „Ruskije partizany” i komenda „Ognia!”. Nasze pociski zmiotły kilkunastu partyzantów, pozostali w popłochu rzucili się do ucieczki. „Szaszka” poderwał drużynę do ataku. Zbiegaliśmy ze stromej góry strzelając w biegu do umykających nieprzyjaciół. W pewnym momencie zauważyłem, że do biegnącego z mojej prawej strony Dymitra celuje z pepeszy ranny partyzant. Ja byłem szybszy. Strzeliłem z rzutu krótką serię, skutecznie go unieszkodliwiłem, prawdopodobnie ratując bratu życie. Pozbieraliśmy zdobytą broń, kilka pepesz i karabinów, parę starych rewolwerów i cofnęliśmy się na poprzednie pozycje na szczycie kopca. Ta noc nie należała do spokojnych. Po zapadnięciu zmroku zaczął się ruch u podnóża góry, widocznie towarzysze zbierali zabitych i rannych, nie odważy¬li się jednak nas atakować. Gdy rozwidniło się na przedpolu było pusto, tylko krew na śniegu i paru niezauważonych w nocy martwych partyzantów świadczyło o wczorajszej akcji. Mogliśmy nareszcie ogrzać w chałupie. Nie na długo, bo zaledwie zdążyliśmy przejrzeć broń i uzupełnić amunicję magazynkach, usłyszeliśmy krótką serię z pepeszy. To strzelał wartownik. Wyskoczyłem pierwszy i zobaczyłem mocującego się z zamkiem automatu Dymitra i wyskakującego z sani Ruska ubranego w oficerski mundur. Dokładnie to zapamiętałem: granatowe spodnie z czerwonymi lampasami. krótki kożuch i futrzaną czapkę. Krzyknąłem żeby się zatrzymał, a gdy to nie pomogło, serią z RKM-u zwaliłem go z nóg. Do rannego podbiegł „Bill”, zabrał mu dokumenty i pas z pistoletem „te-te”, a koniem zaopiekowali się koledzy. W saniach znaleźli zrabowany u naszej sąsiadki z Niedoszli Halinki Lubieńskiej patefon. Po paru dniach odzyskała ona swoją własność, a koń z zaprzęgiem wrócił do dawnych właścicieli pp. Miłaszewskich. Ponieważ pistolet i pas z koalicyjką „Bill” oddał por. „Mścisławowi”, zaprotestowałem, bo według niepisanego prawa był moją zdobyczą. Po paru dniach dowódca plutonu zreflektował się i zwrócił mi broń. Nosiłem ten pistolet do końca służby w Brygadzie. Tak i tym razem, w akcji „demonstracja siły” doszło do licznych walk, w których zjednoczone Brygady odniosły nad zaskoczonym przeciwnikiem niekwestionowane zwy¬cięstwo. Po paru dniach walk wycofaliśmy się na zasłużony kilkudniowy odpoczynek w bezpieczniejsze okolice bliżej Wilna.  
    Na wniosek por. „Ronina” zostałem awansowany do stopnia starszego strzel-ca, a zaszczytna funkcja erkaemisty zwalniała mnie z obowiązku pełnienia warty.Po przeżytych emocjach życie wracało do normalnego trybu. Dowódcy pododdziałów dostali nowe zadania i rozproszyli się po terenie, a nasza drużyna wróciła do rutynowych działań zwiadowczych. Wiosna 1944 r. był okresem zmasowanych działań naszej Brygady przeciwko Niemcom i współpracującej z nimi litewskiej policji i korpusowi Plechawicziusa. W akcji na stacjonujących w tartaku pod Podbrodziem Niemców z organizacji Todta, dowodzonej przez por. Rakoczego zdobyliśmy ciężki karabin maszynowy. Napędziliśmy też strachu policji litewskiej w Giedrojciach. Nie udało się zdobyć ufortyfikowanej, otoczonej bunkrami szkoły, ale na długo zniechęciliśmy ich do penetrowania terenu i prześladowania polskiej ludności.
   W drugiej połowie kwietnia otrzymaliśmy miejskie zadanie. Należało odebrać z domu p. Swolkieniowej, matki „Szaszki” dwa karabiny maszynowe i towarzyszyć oczekującemu nas tam po odprawie w sztabie Okręgu „Łupaszce” do mp. Brygady. Drużynowy wybrał siedmiu najstarszych stażem, ostrzelanych żołnierzy i sobie tylko znanymi ścieżkami doprowadził nas nocą do ukrytego w sadzie domu p. Wandy. Zachowując środki ostrożności ukryliśmy się za drzewami, a „Szaszka” podszedł do drzwi wejściowych. Raptem usłyszeliśmy okrzyki w języku niemieckim i długą serię  z automat naszego  dowódcy, a on sam błyskawicznie odskoczył do nas i zarządził odwrót. Po chwilowym zaskoczeniu Niemcy opamiętali się i otworzyli ogień w naszym kierunku. Odpowiedzieliśmy kilkoma seriami i umknęliśmy w zarośla. Refleks „Szaszki”, który bez namysłu zareagował na obecność Niemców, pierwszy strzelając do nich, prawdopodobnie uratował jemu życie, a nam umożliwił wymknięcie bez strat z zasadzki.  Tymczasem zaalarmowani strzelaniną żołnierze wermachtu obsługujący pobliskie stanowiska artylerii przeciwlotniczej zaczęli penetrować teren silnymi reflektorami. Nie stanowili zagrożenia, bo w przerwach zdążyliśmy przeskoczyć przez pozbawione drzew po obu stronach drogi pole i ukryć się w lesie. Po przejściu paru kilometrów wzięliśmy w jakiejś osadzie furmankę i o świcie piekielnie zmęczeni i przygnębieni wydarzeniami ostatniej nocy dobrnęliśmy do majątku Balingródek. Obudzeni, zaskoczeni ranną wizytą. gospodarze bardzo niechętnie zgodzili się na nasz krótki odpoczynek w ich obszernym domu, odwiedzanym przez ważne osoby z konspiracji i  miejscowych notabli, o czym nie omieszkała nas poinformować właścicielka, której mąż podobno był majorem u gen. Andersa. Nie przejmując się tym, poprosiliśmy o przygotowanie jakiegoś posiłku zaznaczając, że za wszystko zapłacimy. Gdy po długim oczekiwaniu dziewczyna przyniosła wiadro letniej zupy kartoflanej rozcieńczonej wody nasza cierpliwość wyczerpała się. „Szaszka” posłał kilka serii po suficie, a ja wystrzelałem po ścianach cały magazynek z mojego „te-te”.  Gdy ukazała się przestraszona gospodyni, grzecznie poprosiliśmy o posiłek dla ludzi jakimi niewątpliwie jesteśmy, bo to co nam serwowano było chyba przygotowane na karmę dla świń. I natychmiast na stole znalazły się wędliny, sery, chleb i masło, a nawet nalewka, ale kazaliśmy ją zabrać, chociaż mieliśmy ogromną ochotę napić się czegoś mocniejszego niż herbata. Musieliśmy jednak liczyć się z  ewentualnymi konsekwencjami naszego zachowania i picie alkoholu w takiej  sytuacji nie było wskazane. Po posiłku grzecznie podziękowaliśmy zdenerwowanym gospodarzom, którzy nie przyjęli wspaniałomyślnie zapłaty i na odpoczynek przeszliśmy do oddalonego o parę kilometrów Janopola, majątku przemiłych pp. Frąckiewiczów, którzy jak zwykle serdecznie nas powitali, przygotowali spanie, i sami czuwali nad naszym bezpieczeństwem.
   Na marginesie chciałbym wspomnieć, że w Janopolu ukrywał się podczas okupacji prof. Sempoliński, który zawsze z ochotą pełnił wartę w czasie pobytu partyzantów w majątku. Nie pospaliśmy długo, bo zaalarmował nas łącznik wiadomością, że w sąsiedniej wsi niemieccy żołnierze rekwirują żywność. Chciał, nie chciał,  trzeba było interweniować. Przewodnik podprowadził nas bocznymi ścieżkami pod dom w którym byli rabusie. Ja zająłem stanowisko przy inwentarskim budynku naprzeciw głównego wejścia. Od domu oddzielało mnie kilkunastometrowe podwórko. Zdawałem sobie sprawę, że z tej odległości każdy strzał był skuteczny i mógł okazać się śmiertelny. Reszta kolegów rozlokowała się z boku i na tyłach budynku. Gdy żołnierze wyszli z domu wychyliłem się i trzymając gotowy do strzału karabin maszynowy krzyknąłem po niemiecku: „Tu polscy partyzanci, ręce do góry, rzucić broń!” Zauważyłem, że jeden z nich gwałtownie podniósł MP, odciągając jednocześnie rygiel zamka. Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, czy inni zachowali się podobnie i czy ktoś podniósł ręce do góry. To był ułamek sekundy, a ja widziałem tylko repetującego automat nieprzyjaciela i nie czekając nacisnąłem spust RKM-u. Długą serią dosłownie skosiłem trzech żołnierzy, czwarty uskoczył w bok i zaczął uciekać. Rozległy się strzały kolegów, a po chwili wołanie: RKM do nas! (Byli uzbrojeni przeważnie w pistolety maszynowe mało skuteczne na daleki dystans). Gdy wybiegłem za chałupę Niemiec zdążył już odbiec ponad sto metrów. Nie udało mu się uciec... Nie czułem satysfakcji. Pierwszy raz ujrzałem śmierć takich jak ja żołnierzy zadaną z bliska przeze mnie. Do dzisiaj prześladuje mnie obraz tych młodych ludzi i ich psa żałośnie skomlącego obok martwego pana. Musiałem zabijać żeby pozostać żywym. Takie jest okrutne prawo wojny...
        Następnego dnia zameldowaliśmy się u por. „Rakoczego” pełniącego obowiązki komendanta. W międzyczasie z Wilna nadeszła wiadomość o aresztowa¬niu „Łupaszki”. Była Wielkanoc. W nienajlepszym nastroju obchodziliśmy to święto wspólnie z czwartą brygadą Narocz. Jej komendant „Ronin” wręczył mi aparat fotograficzny i prosił o zrobienie pamiątkowych  zdjęć z koncentracji obu oddziałów. Eksponowane negatywy ktoś ze sztabu zabrał do obróbki w Wilnie i tyle je widziałem. Po wielu latach niektóre z tych fotografii ukazały się w różnych publikacjach i znalazły w posiadaniu nielicznych już żołnierzy „Łupaszki” i „Ronina”, oraz przypadkowych ludzi nie związanych z ruchem oporu. Szkoda, że obca im jest wiedza o prawie autorskim.    
   Po świętach pododdziały obu brygad zajęły się polowaniem na wpływowych wojskowych i cywilnych urzędników niemieckich. Potrzebni byli zakładnicy do ewentualnej wymiany za Komendanta. Przygotowywane były akcje przeciwko niemiecko litewskim garnizonom rozlokowanym w miasteczkach powiatu święciańskiego. Najpoważniejszą było opanowanie miasteczka Janiszki i rozbrojenie stacjonującego tam oddziału policji litewskiej.   Zaatakowaliśmy w dzień wspomagani przez kawalerię. Por. „Ol” na czele swojego szwadronu brawurową szarżą wpadł do miasteczka zmuszając zaskoczonych „szaulisów” do poddania się, a my w biegu opanowaliśmy posterunek uciszając granatami broniących się w otaczających go bunkrach nieprzyjaciół.. Zdobyliśmy sporo broni, a żywność z wojskowych magazynów przekazaliśmy ludności cywilnej, do miejscowości gdzie najczęściej stacjonowaliśmy. Zanim opuściliśmy miasteczko, „Szaszka” zarządził zbiórkę rozbrojonych Litwinów i ostrzegł przed dalszym prześladowaniem ludności polskiej. Zanim jednak przemówił kazał ustawić przed nimi karabin maszynowy co sprawiło, że co niektórzy wczorajsi dzielni wojacy myśleli, że przyszła ich ostatnia godzina, tracili panowanie nad swoim organizmem.
   Do walki z jednostką SS pod  Bołoszą nasza drużyna włączyła się przez przypadek. Wracaliśmy z patrolu w stronę miejsca postoju Brygady, gdy z za pobliskiego lasu dobiegły nas odgłosy gwałtownej strzelaniny. Ruszyliśmy tyralierą w kierunku walczących, z zamiarem odcięcia nieprzyjacielowi drogi powrotnej. Po drodze zapaliliśmy ukryte w zaroślach samochody. Tu miał miejsce zabawny wypadek. W jednym z palących się pojazdów na skutek pożaru włączyła się syrena, a my myśląc, że nadjeżdżają Niemcy z odsieczą, zajęliśmy pozycje obronne i dopiero po dłuższej chwili zorientowaliśmy się, że był to fałszywy alarm. Gdy dołączyliśmy do naszych walka już dogasała. Część napastników zginęła, kilku poddało się, a reszta wycofała się. Nie byłem przy tym, ale słyszałem, że wziętych do niewoli ss-manów „Ronin” kazał rozstrzelać.   Dowództwo Brygady w zastępstwie uwięzionego rotmistrza „Łupaszki” przejął mjr. „Węgielny” – inspektor z Komendy Okręgu. Nie był przez nas lubiany za niechętny stosunek do Komendanta, i w naszym odczuciu, brak doświadczenia w prowadzeniu działań partyzanckich.
   W niewielkim odstępie czasu od wyżej opisanych wydarzeń Dowództwo zaplanowało poważną akcję na pociąg wiozący broń i amunicję na front wschodni. Na tzw. oficerskim patrolu dowodzonym przez por. „Mścisława” znaleźliśmy koło majątku Zułów (własność rodziny Piłsudskich) odpowiednie na zasadzkę miejsce i opracowaliśmy plan działania. W określonym przez wywiad dniu nasza kompania szturmowa zajęła o zmroku stanowiska w rowie przy torach kolejowych, a przebrani w niemieckie mundury koledzy zatrzymali nadjeżdżający pociąg. Gdy opanowali lokomotywę, por. „Ronin” wezwał Niemców do poddania się. W tym momencie pociąg opuściło w pośpiechu kilkudziesięciu cywilów. Okazało się, że nie był to pociąg z bronią, ale „Urlaubzug” wiozący do „Vaterlandu” oficerów i żołnierzy. Opuszczający go cywile byli przypadkowymi polskimi pasażerami. Pozostali podróżni, nie mieli zamiaru poddawać się i zaczęli do nas strzelać. Sytuacja stawała się groźna. Oczekiwaliśmy kilkunastoosobowej eskorty, a tymczasem w pociągu mogło się znajdować nawet paruset doskonale uzbrojonych żołnierzy i oficerów. Na rozkaz otworzyliśmy ogień po wagonach. Zrobiło się jasno od zapalających i świetlnych pocisków. Musieliśmy zrobić ogromne spustoszenie w przepełnionym składzie, bo Niemcy przycichli, po chwili jednak zaczęli się bronić. Wyskakiwali przez okna i zajmowali stanowiska po przeciwnej stronie pociągu. Po linii podano rozkaz „pierwszy RKM na pozycję za torami”. Tym pierwszym byłem ja. Nie powiem, żebym był zachwycony tym nieprzemyślanym rozkazem mjra „Węgielnego”, dowodzącego całą akcją, ale rozkaz to rozkaz, więc przeczołgałem się przez tory i posłałem, zmieniając po każdej serii stanowisko, kilkadziesiąt kul po oknach. Miałem  magazynki załadowane na przemian pociskami świetlnymi i  zapalającymi, więc natychmiast zdradziłem swoją pozycję i ściągnąłem \ ogień przeciwnika. Odpełzłem parę metrów i wcisnąłem się w oczekiwaniu, aż się trochę uciszy w jakiś dołek. raptem zobaczyłem sylwetkę biegnącego w moim kierunku żołnierza w panterce. Nie namyślając się posłałem w jego kierunku krótką serię. Upadł i  po chwili usłyszałem głos Dymitra „Nie strzelaj, to ja”. Okazało się, że nie słysząc mojego erkaemu przeskoczył przez tory, żeby mnie odnaleźć żywego, rannego czy zabitego. Widocznie Pan Bóg czuwał nad nami, bo z bliskiej odległości spudłowałem, a moje kule poszarpały tylko mu kurtkę na piersi i pozostawiły sine pręgi na skórze. Tymczasem z pobliskiego miasteczka zbliżał się ostro strzelając z broni maszynowej i działek pociąg pancerny, zmuszając nas do wycofania się i ukrycia w lesie. Ta akcja z powodu mylnej informacji wywiadu i źle zorganizowanej zasadzki nie przyniosła sukcesu. Liczyliśmy na zdobycie dużej ilości broni i amunicji, a straciliśmy jednego kolegę i chociaż natłukliśmy sporo nieprzyjacielskich żołnierzy nie było powodu do dumy.
   ¬Pewnego dnia niespodziewanie powrócił Komendant. Powiedział, że udało mu się uciec konwojentom. Myślę że zarówno Niemcy jak i Litwini poważnie zaniepokojeni gwałtowną eskalacją naszych ataków na ich skupiska, aktów terroru w Wilnie, napadów na konwoje samochodowe i pojedynczych funkcjonariuszy administracji niemieckiej, nie pilnowali go zbyt gorliwie. Być może doszli do wniosku, że bardziej im się opłaci ułatwić ucieczkę dowódcy jednego z najsilniejszych oddziałów partyzanckich, zdolnego jak wykazały wydarzenia ostatnich kilkunastu dni, do wywołania sporego zamieszania na tyłach zbliżającego się frontu i zyskać nieformalne¬go sojusznika w zwalczaniu partyzantów sowieckich, z którymi byliśmy w nieustającym konflikcie. To są jednak moje osobiste domysły, wysnute jedynie ze skąpych informacji uzyskanych w sekcji kontrwywiadu. Tymczasem działalność dywersyjna Brygady przeciwko władzom okupacyjnym nie malała, nasze pododdziały wzmogły działania dywersyjne w Wilnie, Nowej Wilejce i na całym kontrolowanym przez nas obszarze. Opanowaliśmy kilka miasteczek, likwidując stacjonujące tam niemieckie i litewskie posterunki. Zmusiliśmy nieprzyjaciela do poruszania się po drogach publicznych w większych kolumnach w asyście aut pancernych j czołgów. Pewnego dnia zaatakowaliśmy w okolicy  taki konwój, ale Niemcy nie tylko nie uciekli, lecz zajęli stanowiska i otworzyli do nas ogień z ciężkich karabinów maszynowych i działek. Zrobiło się gorąco,  bo byliśmy na otwartym terenie. Na szczęście udało się nam doczołgać do melioracyjnego rowu i bez strat wycofać z pola ostrzału.
   Zgodnie z wytycznymi Okręgu część młodzieży została objęta szkoleniem w ramach kursu dla młodszych dowódców (taka skrócona szkoła podchorążych). Szefem szkolenia został zastępca dowódcy Brygady por. „Pancerny”. W międzyczasie nastąpiła reorganizacja Oddziału. Wobec wzmożonego dopływu ludzi z organizacji terenowej powstały nowe szwadrony, a kompania szturmowa powiększyła się o jeden pluton. „Szaszka” odszedł od nas na wyższe stanowisko, a ja objąłem po nim dowództwo drużyny.   Niespodziewanie dołączył do nas na kilka dni Sergiusz i na czas jego pobytu zostałem odkomenderowany rozkazem Komendanta do sztabu. Dowództwo drużyny na czas mojej nieobecności przekazałem Dymitrowi („Kimowi”).Ponieważ partyzanci sowieccy w miarę zbliżania się frontu poczynali sobie coraz śmielej na terenach objętych do tej pory naszymi wpływami, Komendant postanowił dać im nauczkę organizując letnią demonstrację siły. Dla lepszego efektu umieściliśmy na wozie makietę działa, przykryliśmy ją brezentem i całą Brygadą ruszyliśmy w kierunku baz sowieckich.  Szliśmy głęboko ubezpieczeni natrafiając po drodze na niewielki opór zaskoczonych naszym zuchwalstwem nieprzyjaciół, którzy kwaterując małymi oddziałami po wsiach nawet nie wystawiali wart, a zaskoczeni przez nas po krótkiej „pierestriełce” nie podejmując walki, wycofywali się. Ludność witała nas z radością i wzruszeniem. Nękani rozbojami mieszkali w chatach ogołoconych z wartościowszych przedmiotów użytku codziennego i żywności. Czego nie zrabowały bandy pochowali w przemyślnych schowkach. Żeby nas ugościć wykopywali ukryte w ziemi solone mięso, słoninę i ziemniaki.
    W czasie tego „zagonu” starliśmy się z prawdziwymi partyzantami. Byli to chyba spadochroniarze. Otoczeni przez nas nie chcieli się poddać i nie mając szans bohatersko walczyli do końca. Ostatni rozerwali się granatami. Wśród znalezionych przy nich dokumentów był rozkaz Ponomarenki (późniejszy ambasador ZSRR w PRL-u)  nakazujący sowieckim jednostkom partyzanckim bezwzględne niszczenie („istrieblenie”)  oddziałów polskich „legionistów”  i wspomagających nas komórek ruchu oporu. Wycofując się po kilku dniach byliśmy żegnani przez mieszkańców tej ziemi ze smutkiem i łzami. Pozostał mi w pamięci obraz klęczącego przed chatą starca, który płacząc błogosławił nas znakiem krzyża. W drodze powrotnej, na postoju we wsi Supronięta Komendant powierzył mi zadanie odnalezienia i doprowadzenia do miejsca postoju Brygady szefa żandarmerii „Podbipięty”. Gdzieś zabradziażył i nie zgłosił się na odprawę, a to już było poważne przewinienie, zwłaszcza, że dopuścił się go człowiek odpowiedzialny za ład i porządek w oddziale. Wiedziałem gdzie go szukać. Miał dziewczynę niedaleko Straczy, w Niedroszli. Gdy znaleźliśmy się na miejscu kazałem chłopakom otoczyć dom, a sam wszedłem do środka. „Podbipięta” przywitał mnie z pistoletem w ręku, ale gdy wytłumaczyłem mu, że jestem tu służbowo i wykonuję rozkaz Komendanta bez sprzeciwu pozwolił się rozbroić. Było mi głupio, bo znałem tego człowieka w cywilu i nie miałem z nim nigdy żadnych zatargów, ale służba nie drużba. Szefa drogo kosztowały amory, bo tego samego dnia musiał opuścić szeregi Oddziału.     
   Gdy wróciliśmy na „nasze” tereny, szwadrony i kompania szturmowa rozlokowały się w sąsiadujących ze sobą wsiach, a nasza drużyna wróciła do normalnych czynności zwiadowczych. Trwały intensywne ćwiczenia na kursie młodszych dowódców, a ponieważ większość moich chłopaków była objęta szkoleniem, częściej niż zwykle przebywaliśmy w pobliżu sztabu,  przy którym odbywały się zajęcia. Pewnego dnia w czasie pełnienia przeze mnie służby podoficera dyżurnego patrol przyprowadził człowieka oskarżonego przez mieszkańców pobliskiej wsi o morderstwo. Odbyła się w sztabie krótka rozprawa w wyniku której zabójca skazany został na karę śmierci.  Wykonanie wyroku powierzono mnie. Z ciężkim sercem wraz z paroma chłopakami z mojej drużyny wyprowadziłem skazanego do pobliskiego lasu. Był spokojny oświadczył tylko że chce się pomodlić. Gdy wyraziłem zgodę ukląkł, zmówił krótką modlitwę i przeżegnał wiszącym na szyi medalikiem. Tym gestem rozbroił mnie. Zostawiłem kolegów na miejscu, odprowadziłem zabójcę kilkadziesiąt metrów w głąb lasu, oddałem krótką serię w powietrze i kazałem mu ukryć się daleko od miejsca popełnienia zbrodni, ostrzegając, że przy następnej wpadce nie będzie litości. Wiedziałem, że wiele ryzykuję puszczając wolno bandziora. Nie wykonując rozkazu narażałem się na poważne konsekwencje, ale pozostałem w zgodzie z własnym sumieniem. Po prostu nie potrafiłem z zimną krwią zabić bezbronnego człowieka. Na szczęście dla nas obu nie było innych świadków tego zdarzenia, a winny zastosował się do mojego polecenia i zniknął, więc sprawa nie wydała się.
   Pewnego dnia por. „Ronin”, dowódca czwartej Brygady, zwrócił się do mnie z prośbą, żebym mu towarzyszył w drodze do Wilna, gdzie miał się spotkać z Komendantem Okręgu. Zgodziłem się chętnie, ciesząc się z perspektywy zobaczenia się z rodziną i przyjaciółmi. Wyposażeni w fałszywe dokumenty, w cywilnych ciuchach, ruszyliśmy bryczką z maj. Punżany. Drużynę i broń przekazałem „Kimowi”.  W drodze przeżyliśmy chwilę emocji, Przed posterunkiem kontrolnym żandarmerii oglądając dokumenty stwierdziliśmy, że na ausweisie „Ronina” brakuje odcisku palca. Na szczęście Niemcy zajęci byli przeszukiwaniem jadącej przed nami furmanki, a „Ronin” udając, że sprawdza koło, smarem z osi wysmarował palec i odcisnął go na dokumencie. W Wilnie zabawiliśmy kilka dni podczas, których „Ronin” załatwiał sprawy służbowe, a ja odwiedziłem Rodzinę i przyjaciół. Był to mój ostatni pobyt w tym mieście przed aresztowaniem i deportacją na wschód. Wracając przeżyliśmy przygodę, w wyniku której staliśmy się posiadaczami pięknego czeskiego karabinu maszynowego. Ta doskonała broń była marzeniem każdego partyzanta, to też gdy mijając stojący na poboczu szosy niemiecki samochód z otwartymi szeroko tylnymi drzwiami zobaczyliśmy leżący na siedzeniu RKM, pokusa była zbyt wielka, żeby z niej nie skorzystać. Po przyzwalającym geście „Ronina” porwałem karabin z zapasowymi magazynkami i po chwili z cenną zdobyczą galopowaliśmy w kierunku leśnej  drogi wiodącej do miejsca postoju Brygady. Prawdę mówiąc nie ryzykowaliśmy wiele, bo wojskowi niemieccy pasażerowie samochodu byli zajęci ściganiem jakiegoś nieszczęśnika oddaleni o sto kilkadziesiąt metrów chyba nawet nas nie widzieli, i ewentualny pościg był mało prawdopodobny, bo tacy odważni, żeby ścigać w lesie uzbrojonych w broń maszynową partyzantów to oni nie byli. Był to już teren kontrolowany przez nasz ruch oporu i Niemcy o tym dobrze wiedzieli.   
    W czasie mojej kilkudniowej nieobecności miały miejsce wydarzenia który ci skutki w swojej tragicznej treści pogłębiły nienawiść między Polakami Litwinami. W tym czasie Brygada kwaterowała w okolicy jezior Sużańskich w pobliżu miasteczka Podbrzezie obsadzonego przez silny garnizon policji litewskiej dającej się we znaki tutejszej polskiej ludności i stanowiącej zagrożenie dla naszych oddziałów partyzanckich. Ponieważ w bezpośrednim natarciu należało się liczyć z dużymi stratami po naszej stronie, bo Litwini byli dobrze uzbrojeni, a dysponując siecią bunkrów wokół murowanej cerkwi przerobionej na warownię, mogli skutecznie bronić się, por. „Rakoczy” użył podstępu żeby wywabić przeciwnika z warowni. W tym celu wysłał w okolice miasteczka kilku przebranych za bandziorów żołnierzy uzbrojonych w lichą broń. W założeniu mieli oni sprowokować pościg i doprowadzić  ścigających do miejsca zasadzki w pobliskim lesie w którym przyczaiła się kompania szturmowa.  Podstęp udał się częściowo, bo Litwini wysłali tylko patrol rozpoznawczy pozostając głównymi siłami w miasteczku. Chociaż policjanci z oddziału zwiadowczego zostali zlikwidowany zyskaliśmy niewiele, bo nienaruszony prawie garnizon stanowił, jak się niedługo okazało, ogromne zagrożenie dla bezbronnej ludności. W pobliżu Podbrzezia był duży majątek Glinciszki w którym znalazło dzięki życzliwości polskiej administracji schronienie kilkadziesiąt osób rekrutujących się z pośród polskiej inteligencji, przeważnie mieszkańców Wilna. W majątku tym po opuszczeniu go przez nasz Oddział litewscy policjanci dokonali masakry na polskich mieszkańcach dworu. Był to odwet za śmierć ich kolegów z patrolu.   Oprawcy w szczególnie okrutny sposób mordowali, nie oszczędzając kobiet w ciąży i dzieci, którym rozbijano głowy o mur i dobijano kolbami. Część rannych została, jak wykazały badania po ekshumacji, zakopana żywcem. Zginął też współpracujący z polskim ruchem oporu zarządca majątku Władysław Komar. W sumie według różnych danych zabito od 32 do 40 osób. W tej sytuacji trudno się dziwić Komendantowi Okręgu, który rozkazał majorowi „Węgielnemu”, dowódcy zgrupowania w skład którego wchodziła również V Brygada dokonania akcji odwetowej na rodowitych Litwinach we wsiach i miasteczkach skąd według danych naszego wywiadu rekrutowali się policjanci i mieszkały ich rodziny. Między innymi rozległą wieś Dubinki, którą chroniły bunkry, a jej mieszkańcy mieli legalną, otrzymaną od Niemców broń. Między bajki należy włożyć wspomnienia kierujących akcją że miała to być tylko „demonstracja siły”, a sytuacja wymknęła się z pod kontroli w wyniku czego zginęli niewinni ludzie. Prawda była taka, że poszczególni dowódcy otrzymali rozkaz strzelania do wszystkiego co litewskie. I strzelano, nie oszczędzając również ludności cywilnej.  
   Opisane wyżej wydarzenia zbiegły się w czasie z rozgromieniem w Murowanej Oszmiance głównych sił korpusu gen. Plechawicziusa, armii powołanej przez Niemców do zwalczania partyzantów, gdzie w bitwie prowadzonej przez Zgrupowanie Brygad AK pod dowództwem mjr. „Jaremy” straty nieprzyjaciela wyniosły około 70 zabitych i 130 rannych, przy własnych stratach 15 zabitych i około 15 rannych z których 4 zmarło w szpitalu w Onżadowie. Wziętych do niewoli Litwinów w liczbie około 150  nasi chłopcy rozebrali do bielizny, uformowali kolumnę z oficerami, którym szable zamieniono na miotły, kazali w szyku defiladowym maszerować w kierunku Oszmiany. I to był początek końca niesławnej armii Plechawicziusa. Niemieccy mocodawcy po serii sromotnych porażek w walkach z polskimi partyzantami przystąpili do rozformowania wczorajszych sojuszników, a gen. Plechawicziusa aresztowali.
   Tymczasem front w szybkim tempie zbliżał się do granic przedwojennej Rzeczypospolitej, a skoncentrowane odziały cofającej się armii niemieckiej stanowiły coraz większe zagrożenie dla naszych oddziałów. Rtm. Zygmunt Szendzielarz w oparciu o wcześniejsze uzgodnienia z płk Krzyżanowskim „Wilkiem” nie zgodził się na udział V Brygady w ataku na Wilno w ramach akcji „Ostra Brama” , którego celem było samodzielne, bez udziału Armii Czerwonej zdobycie miasta.    V Brygada powstała na bazie zdziesiątkowanego w sposób zdradziecki przez partyzantów Markowa oddziału „Kmicica”, mając na swoim koncie wiele zwycięskich walk i potyczek z komunistyczną partyzantką nie mogła liczyć na pobłażliwość władzy radzieckiej i z tego zdawał sobie sprawę Komendant .Nie chciał, jak się wyraził, „widzieć swoich żołnierzy wieszanych przez So¬wietów na wileńskich bramach”. Nie wierzył też w powodzenie operacji „Ostra Brama”. Niedaleka przyszłość wykazała, jak bardzo miał rację.  
    Na kilka dni przed wymarszem na zachód brałem udział w tzw. patrolu oficerskim dowodzonym przez samego Komendanta. Sytuacja naszego Oddziału była krytyczna. Z jednej strony zbliżająca się w szybkim marszu Armia Czerwona i związane z tym niebezpieczeństwo, a z drugiej skoncentrowane oddziały wermachtu, które podobnie jak my szukały w lesie schronienia przed rosyjskimi samolotami ostrzeliwującymi wszystko co się rusza. Do tego niedaleko miejsca naszego postoju w maj. Ponary, gdzie na parę dni zapadliśmy żeby się przygotować do dalszego marszu w nieznane, stacjonowała duża jednostka niemiecka wysłana przeciwko zgrupowaniu mjr. „Węgielnego”, które przed paru dniami stoczyło ciężką, chyba największą w Operacji Wileńskiej bitwę z wycofującymi się z Wilna oddziałami gen. Stahela. Zadaniem naszego patrolu było znalezienie bezpiecznego przejścia przez tory kolejowe, chronione jako ważny strategiczny obiekt przez bunkry, zasieki i rowy strzeleckie. Gdy znaleźliśmy się niedaleko posterunku Komendant zdjął mundur, zostawił automat i „po cywilnemu” tylko z pistoletem zatkniętym z tyłu za paskiem podszedł wraz z mówiącym po niemiecku „Blokiem” do siedzących na ławce żołnierzy. Nie znam treści rozmowy, ale musiał przedstawić im propozycję nie do odrzucenia, wskazując na mnie trzymającego ich na muszce karabinu maszynowego, bo pozwolili mu odejść i jak wynikało z relacji „Łupaszki”, obiecali bez przeszkód przepuścić nas nocą przez tory. Być może kierowali się obawą o własne życie i zdając sobie sprawę, że nie cofniemy się przed walką, w której mogą zginąć, a może jako Austriacy w przeszłości traktowani przez nas po ludzku ¬(nie rozstrzeliwaliśmy jeńców) byli nam życzliwi.
   Jakby mało było stresu tego dnia, to w drodze powrotnej nadleciał niemiecki samolot zwiadowczy i zaczął podejrzanie nisko krążyć nad nami. Samoloty tego typu  lekkie i mogące w każdych warunkach lądować zaopatrzone w nadawcze stacje radiowe nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia (nie jestem pewny, czy nawet miały jakieś uzbrojenie) były groźne przez to, że informowały swoje dowództwo o ruchach nieprzyjaciela. Zapytałem Komendanta czy mogę go przepłoszyć. Nie odpowiedział, tylko kiwnął głową. Tego mi było trzeba. Z ręki bez podpórki posłałem pierwszą serię,  spóźnioną, wziąłem poprawkę za smugami świetlnych pocisków i dostałem go. Samolot przechylił się na lewe skrzydło pokazując bok w którym ulokowałem resztę magazynku. Musiałem uszkodzić silnik, albo trafiłem pilota, bo maszyna gwałtownie opadła i znikła za lasem kilkaset metrów od nas. Komendant z uznaniem kiwnął głową i powiedział: „To tak jakbyś miał „Krzyż Walecznych”. No i na tym się skończyło, bo w parę dni po szczęśliwym przejściu przez tory (Austriacy dotrzymali słowa), gdy żegnałem się z Nim udając się z raportem do gen Wilka widziałem majora Zygmunta Szendzielarza, mojego Dowódcę,ostatni raz...  
    Otrzymałem rozkaz towarzyszenia por. „Pancernemu”, do Komendy Okręgu. „Łupaszka” chcąc być w porządku wobec Generała i w zgodzie z własnym sumieniem musiał mieć oficjalne potwierdzenie poprzednich uzgodnień dot. wycofania Brygady na zachód, w kierunku puszczy Kampinoskiej. W międzyczasie wojska sowieckie przy udziale Armii Krajowej zdobyły Wilno i w szybkim tempie podążały na zachód  zajmując tereny, w których kwaterowała Brygada. Ze względów bezpieczeństwa nasz oddział zmienił nazwę na „Brygadę Żelazną” dowodzoną przez „Żelaznego”. Napotykani po drodze radzieccy żołnierze nie przejawiali wrogości wobec nas, raczej zaciekawienie i nawet podwieźli nas do rogatek miasta. I tu „zaczęły się schody”. Wojskowi pełniący służbę wartowniczą przy jednostce stacjonującej na Porubanku (dzielnica Wilna, gdzie było lotnisko) po krótkiej rozmowie telefonicznej kazali nam udać się do sztabu. Tu rozmowa z oficerami nie dawała złudzeń do intencji wczorajszych sojuszników i ich stosunku względem żołnierzy Armii Krajowej. Oświadczono że będziemy pod eskortą doprowadzeni do sztabu armii gdzie spotkamy się z naszym delegatem. Nie zabrano nam broni, ale kazano Wyjąć z pistoletów maszynowych magazynki i oddać je eskortującemu nas czerwonoarmiście. W drodze mieliśmy niemiłe spotkanie z patrolem milicji. Trzej ubrani po cywilnemu, z czerwonymi opaskami na ramieniu, osobnicy uzbrojeni w karabiny widząc akowców i jednego konwojenta zażądali wydania nas. Sytuacja stawała się groźna, bo ten zaczął się wahać, a przekazanie nas pod opiekę wczorajszych członków bandy, a dziś obrońców prawa nie wróżyła nam świetlanej przyszłości. Podszedłem do żołnierza i przypomniałem, że otrzymał rozkaz doprowadzenia nas do komendy miasta i zażądałem zwrotu amunicji, co ten o dziwo bez słowa uczynił. Stojąc tyłem do milicjantów załadowałem magazynek i odciągając rygiel zamka gwałtownie odwróciłem się i posłałem im taką wiązankę po rosyjsku, że osłupieli i tchórzliwie wycofali się. Po tym incydencie konwojent zatrzymał jadący w kierunku miasta samochód i bez przeszkód dowiózł nas do sztabu. Tu jak należało przewidywać kazano nam oddać broń, jednak po interwencji oficera łącznikowego Komendy Okręgu AK pozwolono odejść. Nie na długo. Ponieważ zapadał zmrok, postanowiliśmy zanocować w najbliższym domu. Była to ładna willa w której pechowo dla nas kwaterował wyższy oficer sowiecki. Gospodarze przyjęli nas gościnnie i nic nie mówiąc o lokatorze umieścili w pokoju gościnnym. Ledwo usnęliśmy, do pokoju wpadło kilku czerwonoarmistów z pułkownikiem na czele, świecąc w oczy latarkami i celując do nas z pepesz kazali zbierać się, („sabirajtieś”) a oficer (prawdopodobnie ten, który kwaterował w tym domu) zażądał ode mnie oddania parabelum, który schowałem za paskiem, pod mundurem. Musieli już od pewnego czasu nas śledzić, bo skąd wiedzieli jaki mam pistolet (charakterystyczna kabura) i że go nie oddałem. Rozdzielono nas.
    Mnie załadowano do samochodu i przewieziono do okratowanej piwnicy w szkole na Antokolu, gdzie tłoczyło się kilkudziesięciu „własowców” (renegatów rosyjskich wcielonych przez Niemców do formacji policyjnych).   Po paru godzinach zaczęto nas wyprowadzać pod bardzo silną eskortą i ładować do samochodów. W pewnym momencie jeden ze stojących przed bramą oficerów zwrócił się do mnie, pytając kim jestem. Wyraźnie odcinałem się w polskim mundurze z biało czerwoną opaską na ramieniu i to na moje szczęście zwróciło jego uwagę. Gdy wyjaśniłem, że jestem żołnierzem polskiej armii, kazał mi wyjść z szeregu, jednocześnie w ostrych słowach zwrócił uwagę dowódcy konwoju żeby Polaków nie umieszczać razem z własowcami. Gdy znalazłem się następnego dnia w obozie Miedniki, w którym znajdowało się już parę tysięcy internowanych akowców, uświadomiłem sobie, że wróciłem chyba z dalekiej drogi, bo moi wczorajsi własowscy towarzysze niedoli byli prawdopodobnie wywożeni za miasto i tam rozstrzeliwani. Sowieci z właściwym sobie talentem w budowie łagrów adoptowali starą twierdzę z poniemieckimi barakami, otoczoną wysokim murem, na którym umieścili gniazda karabinów maszyno-wych i tu spędzali rozbrojonych zdradziecko wczorajszych sojuszników w szturmie na Wilno.
   Znaleźli się tu chłopcy z pierwszej sekcji, z którymi Dymitr wyruszył w czasie mojej nieobecności w okolice Straczy i Niedoszli, gdzie w pospolitym ruszeniu zebrał kolegów z konspiracji, tworząc oddział w składzie osobowym pełnego plutonu. Dołączył z nim do brygady „Narocz” dowodzonej przez kpt. „Ronina” i brał udział w największej bitwie stoczonej z Niemcami w ramach akcji Ostra Brama pod Nowosiółkami, w której zgrupowanie mjr „Węgielnego” obok regularnych oddziałów wermachtu broniących przeprawy przez Wilię miało za groźnego przeciwnika 16 pułk strzelców spadochronowych z grupy Tolsdorfa. „Ronin” zdając sobie sprawę z przewagi przeciwnika wycofał Oddział do lasu i bronił się zajmując pozycje w starych okopach. Tu mimo gwałtownych ataków spadochroniarzy przetrwał, zadając nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Dymitr walczył do końca u jego boku. Za bohaterską postawę otrzymał Krzyż Walecznych. W bitwie straty niemieckie wyniosły około 1000 żołnierzy, w tym 300 wziętych do niewoli i przekazanych Rosjanom. Nasze straty mimo zwycięstwa nad elitarnym pułkiem nieprzyjaciela były duże: 80 poległych, 40 rannych i 10 zaginionych. Według sprawdzonych źródeł Niemcy na polu walki dobijali polskich partyzantów. Major „Węgielny” i żołnierze Zgrupowania zostali wyróżnieni za dzielną walkę z wrogiem przez sowieckiego generała Biełkina - Gładyszewa, a w parę dni po tym zdradziecko rozbrojeni, uwięzieni w Miednikach i zesłani do Kaługi    Dymitr nie zagrzał miejsca w obozie. Chory na anginę został przewieziony do więziennej izby chorych w Wilnie i stamtąd udało mu się uciec. W 1945 r. walczył w Białostockim w szwadronie ppor. „Zygmunta” (Zygmunta Błażejewicza) gdzie w bitwie z Sowietami stracił rękę (2-gi Krzyż Walecznych). Wracam do Miednik. Oprócz Dymitra, moich chłopaków i znajomych z konspiracji znaleźli się tu koledzy z brygady Szczerbca: ppor. Antoni Czechowicz- nasz kuzyn, Włodek Jurasow – „Wiarus”, Kazik Chmielowski – „Rekin”, Józek Surowiak i inni. Mimo raczej spartańskich warunków bytowania optymizm nas nie opusz¬czał, wierzyliśmy naiwni, że zachodni mocodawcy upomną się o nas. Rodziny dowiedziały się o miejscu naszego internowania i masowo, sobie tylko znanymi sposobami przemycały dla nas paczki żywnościowe. Dochodziły zalecenia żeby nie uciekać i nie godzić się na wcielenie do armii gen. Berlinga. Wszystko to było robieniem wody z mózgu, bo jak niebawem okazało się, działania Sowietów nie pozostawiały złudzeń co do naszego dalszego losu. Pewnego dnia odwiedził obóz przedstawiciel nowej władzy płk Soroko (tak się przedstawił) w towarzystwie Jerzego Putramenta, i w łamanym polskim języku usiłował zwerbować nas do ludowego wojska polskiego, nie szczędząc przy tym inwektyw pod adresem Armii Krajowej, a gdy zaczęliśmy w odpowiedzi skandować „Wilka! Wilka!”. Obaj zaczęli nas straszyć łagrem. My ze swej strony odrzucaliśmy ich pecynami błota zmieszanego z gównem. Niestety jak się wkrótce okazało ponure przepowiednie towarzyszy oficerów zaczęły się sprawdzać. Żołnierzy którzy zgłosili się do armii Berlinga cofnięto z powrotem do obozu.
    Nadszedł czas transportu. Zaroiło się od „zielonych” pograniczników, chyba najgorszych z najgorszych enkawu¬dzistów, młodych i bardzo bezwzględnych janczarów komunizmu Zaczęto nas wyprowadzać grupami za mury i poddawać dokładnej rewizji, rozbierano do naga i badano szczegółowo ubranie, bieliznę i rzeczy osobiste, następnie uformowano w kolumny i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Szliśmy czwórkami w mundurach z opaskami drogą obstawioną po obu stronach przez „zielonych”, za którymi co kilkadziesiąt kroków stały ciężkie karabiny maszynowe i czołgi i jakby tego było mało nad głowami krążyły samoloty. Bali się nas, nawet bezbronnych. Między eskortującymi nas żołnierzami kłębiły się tysiące żegnających krewnych, przyjaciół, znajomych. Każdy chciał podejść, podać paczkę’ pożegnać się...Niektórym to się udawało. Nieoceniona Ciocia Ania i Danusia przedarły się przez kordon i podały mi kanapki i zegarek. Gdy zaczęliśmy śpiewać: „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie...” buchnął wielki płacz. Zupełnie filmowa scena: Idące w szyku marszowym wojsko, śpiewające patriotyczną pieśń, otaczający nas szlochający tłum bliskich i zdezorientowani, mocno zdenerwowani konwojenci strzelający w powietrze i bezskutecznie nawołujący do zaprzestania śpiewu („priekratit’ pieśniu!”).
   Na stacji załadowano nas do towarowych wagonów z zabezpieczonymi drutem kolczastym oknami, bez zabudowy i urządzeń sanitarnych. Było tak ciasno, że nie wszyscy mogli usiąść na podłodze, nie mówiąc już o leżeniu. Do tego kilkudziesięciostopniowy upał i brak wody sprawiały, że mniej odporni zaczęli gwałtownie opadać z sił, nierzadkie były wypadki omdlenia, a nawet zgonów. Jeden z kolegów po obluzowaniu drutu kolczastego usiłowali  załatwić potrzebę fizjologiczną przez okno i został ciężko postrzelony. Zmarł po paru godzinach.   Po kilkudziesięciu godzinach jazdy pociąg zatrzymał się w podmokłym lesie. Pozwolono nam wyjść na kilka minut. Skwapliwie skorzystaliśmy z możliwości ugaszenia straszliwego pragnienia w przydrożnym bagnie. Staraliśmy się filtrować brudną, czarną wodę przez szmatki, ale to jak się wkrótce okazało nie na wiele się zdało. Po kilku godzinach zaczęły się dolegliwości żołądkowe, bóle, biegunka, u wielu krwawa. Niektórzy koledzy rozsuwali druty w oknach i wyskakiwali w biegu pociągu. Do tych strzelali „zieloni” ze specjalnych budek usytuowanych między wagonami nie dając im żadnych szans ucieczki. Ciała zabitych i zmarłych z wycieńczenia porzucano przy torach. Na stacjach kolejowych, gdzie na krótko stawaliśmy eskorta nie pozwalała kobietom podawać nam wodę, informując że jest to  transport z „białymi faszystami”. Dawano nam raz dziennie minimalne porcje żywności w postaci czarnych, twardych jak kamień sucharów i solonych śledzi. Jeżeli dodam, że do tego typu pożywienia nie otrzymywaliśmy żadnych płynów można sobie wyobrazić  ¬w  jak perfidny sposób oprawcy starali się umilić nam życie.

Po kilku dniach tej makabrycznej podróży nasz pociąg zatrzymał się na nieznanej stacji. Dobiegały nas dźwięki polskiej muzyki ludowej. Gdy rozsunięto drzwi zobaczyliśmy stojącą na peronie grupę oficerów i sierżantów. Zachowywali się poprawnie, niektórzy salutowali. Nieopodal grała orkiestra wojskowa. To była Kaługa, miasto stanowiące pierwszy etap naszej krajoznawczej podróży po Związku Radzieckim.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.