Dzisiaj jest: 28 Marzec 2024        Imieniny: Aniela, Sykstus, Joanna

Deprecated: Required parameter $module follows optional parameter $dimensions in /home/bartexpo/public_html/ksiBTX/libraries/xef/utility.php on line 223
Moje Kresy – Anna  Muszczyńska cz.8 -ostatnia

Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.8 -ostatnia

W kilka dni później w niedzielę 20 lutego 1944 roku do Firlejowa zjechała liczna grupa niemieckiego wojska w granatowych mundurach, podjechali pod ukraińską cerkiew Zesłania Ducha Świętego. Wyprowadzili ludzi pod…

Readmore..

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem  narodu ukraińskiego.

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem narodu ukraińskiego.

/Elementarz "Bandera i ja" również tłumaczony na jęz. polski Miało być inaczej , jak zapowiadali Hołownia i Tusk, a jest jeszcze gorzej. W programie nauczania historii przygotowanym obecnie przez MEN,…

Readmore..

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego  ludobójstwa

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego ludobójstwa

Fundacja Wołyń Pamiętamy po raz kolejny przed 11 lipca w 2024 roku organizuje akcję wyklejania miejscowości plakatami upamiętniającymi Ofiary ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1947.W…

Readmore..

ALEKSANDER SZUMAŃSKI  POLSKI POETA ZE LWOWA

ALEKSANDER SZUMAŃSKI POLSKI POETA ZE LWOWA

Autorzy Zbigniew Ringer,Jacek Trznadel, Bożena Rafalska "Lwowskie Spotkiania","Kurier Codzienny", Chicago, 'Radio Pomost" Arizona, "Wiadomości Polnijne" Johannesburg. WIERSZE PATRIOTYCZNE, MIŁOSNE, SATYRYCZNE, RELIGIJNE, , REFLEKSYJNE, BALLADY, TEKSTY PIOSENEK, STROFY O TEMATYCE LWOWSKIEJ…

Readmore..

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji  Tarasa Szewczenki

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji Tarasa Szewczenki

/ Członek Zarządu Fundacji Niepodległości Jan Fedirko Prezes Towarzystwa Ukraińskiego w Lublinie dr. Grzegorz Kuprianowicz oraz Andrij Saweneć sekretarz TU w dniu 9 marca 2024 r po raz kolejny zorganizowali…

Readmore..

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

/ Profesor Andrzej Lisowski, zdjęcie ze zbiorów syna Andrzeja Lisowskiego" Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek, wybitny znawca górnictwa, wielki patriota.…

Readmore..

„Zbrodnia (wołyńska)  nie obciąża państwa  ukraińskiego!    Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

„Zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego! Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

Paweł Kowal, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych w rozmowie z Interią powiedział, że: „zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego” i „państwo ukraińskie nie ma za wiele z rzezią wołyńską, bo…

Readmore..

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

Tytuł książki: "Moje życie nielegalne": Autor recenzji: Mirosław Szyłak-Szydłowski (2008-03-07) O księdzu Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim było ostatnimi czasy bardzo głośno ze względu na lustracyjne piekiełko, które zgotowali nam rządzący. Kuria bardzo…

Readmore..

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się  zbudować na kłamstwie  i przemilczeniu

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się zbudować na kłamstwie i przemilczeniu

Posłowie PiS zapowiadają wniosek o odwołanie Pawła Kowala z funkcji szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych w związku z wypowiedzią nt. rzezi wołyńskiej –informuje dziennikarz Dorzeczy. Dlaczego tak późno. Paweł Kowal…

Readmore..

Pod wieżami Włodzimierza.  Ukraińcy 1943 – 1944

Pod wieżami Włodzimierza. Ukraińcy 1943 – 1944

Praca literacka i fotograficzna przy książce trwała kilka lat. Fotografie ze zbiorów bohaterów świadectw i ich rodzin pochodzą z całego XX wieku. Fotografie współczesne to efekt ponad czterdziestu podróży Autora…

Readmore..

230. rocznica Insurekcji  (powstania) kościuszkowskiego.

230. rocznica Insurekcji (powstania) kościuszkowskiego.

/ Autorstwa Franciszek Smuglewicz - www.mnp.art.pl, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=297290 Tadeusz Kościuszko, najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, generał lejtnant wojska Rzeczypospolitej Obojga Narodów, generał major komenderujący w…

Readmore..

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach:  10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku  oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach: 10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

W XVII wieku Andrzej Potocki, hetman polny koronny, rozbudował miasto Stanisławów i założył Akademię. Było to jak na owe czasy coś tak niezwykłego, że przejeżdżający przez Stanisławów w 1772 roku…

Readmore..

Relacje partyzantów Kmicica - Łupaszki – Ronina Armii Krajowej na Wileńszczyźnie III.1943 – VII.1944. Część 5

/ Wacław Beynar „Orszak” i mjr Zygmunt Szendzielarz

ORSZAK - Beynar Wacław
Urodziłem się 19 Xl 1914 r. w zaścianku Korcze-Podhorowe, gmina Jody, powiat brasławski, woj. wileńskie, z ojca Konstantego Beynara, matki Emilii z domu Misztowt. Z chwilą wybuchu wojny od razu wszystko się załamało, nic tylko w moim życiu osobi¬stym, ale całego społeczeństwa. Słuchało się komunikaty radiowe, które co prawda pocieszały, że nasze wojsko dzielnie walczy, że Westerplatte się broni, co dodawało otuchy społe¬czeństwu, czekano na sprzymierzeńców. Nic brałem udziału w wojnie 1939 r., bo byłem przydzielony do RKW i czekałem na rozkaz zgłoszenia się na oznaczoną datę, którego już nic zdążyłem otrzymać, a czynną służbę odbywałem w Szwadronie Łączności 3. Samodzielnej Brygady Kawalerii, który stacjonował na Rossie w Wilnie. Stan napięcia trwał do 17. IX. 1939 Po paru dniach zaczęło wkraczać wojsko sowieckie na nasze ziemie.

Latem 1943 r. nadleśnictwo, w którym pracowałem,  zostało spalone przez partyzantów sowieckich. Nie tylko nad¬leśnictwo, ale i przyległe małe miasteczko Zamosze wraz z kościołem, cerkwią. A po paru dniach spalono miasteczko Jody, gdzie poprzednio pracowałem. W paleniu przeważnie brali udział Żydzi, którzy uciekli do partyzantki sowieckiej, tak się mścili, że ich dobro zostało po¬zabierane. Nadleśnictwo oddalone było od miejscowości Zamosze o ponad 1,5 km i położone na skraju ogromnych lasów. Od dłuższego czasu w nadleśnictwie mieszkał niejaki Mroczkowski, który pełnił funkcję stróża, a przede wszystkim był wszystkim znany z dobrego wyrobu bimbru. Nadleśnictwo po spaleniu zostało przeniesione do powiatowego miasta w Brasławiu, gdzie i ja zostałem również przeniesiony wraz z kolegami. Ze względu na służbę musiałem od czasu do czasu jeździć na teren byłego nadleśnictwa. W międzyczasie spotkałem się z Mroczkowskim, który okazało się później — współpracował z partyzantką sowiecką i po nie jakimś czasie stworzył niewielki oddział z miejscowej młodzieży, pod nazwą „Tadeusz Kościuszko”, którym dowodził. Ze swoim oddziałem przebywał przeważnie w sąsie¬dztwie oddziałów partyzantki sowieckiej. W międzyczasie partyzantka sowiecka miała opa¬nowany całkowicie powiat brasławski i postawski. Niemcy poruszali się na dużych szlakach w miastach tylko, i to w silnym ubezpieczeniu.
Później Niemcy ze swej strony stworzyli oddział leśny ze swoich współpracowników i wysyłali w teren. Niby to był oddział sowiecki, który również grasował w terenie, tak samo jak się zachowywali Sowieci. Ludność miejscowa w niczym się nie orientowała i pod szantażem wykonywała ich polecenia, bo się znalazła między młotem a kowadłem. Niemcy nato¬miast, w jakich miejscowościach przebywali, notowali sobie na mapach jako współpracow¬ników sowieckiej partyzantki. Po niejakimś czasie zostały wysłane w teren silne oddziały SS, Wermachtu i miejscowa policja z żandarmerią w celu przeprowadzenia pacyfikacji. Zaczęli od powiatu postawskiego. Dokonywali w ten sposób: okrążano pewne miejscowości, ludność zganiano do większych zabudowań albo stodół. Budynki potem były otaczane wojskiem i po¬licją z ustawionymi do tego karabinami maszynowymi, a potem podpalano, kto uciekał z płomieni, był zabijany. A in¬wentarz, tak żywy, jak i martwy, ładowano na furmanki, które już były przygotowane wcześ¬niej, i kierowane były w okolice frontu na Wschodzie.  W tym czasie został rozstrzelany i mój Ojciec, a zabudowania spalone. Ten tylko został przy życiu. któremu udało się zbiec albo gdzieś się ukrył.   Ja natomiast zbiegłem przedtem z Brasławia, gdyż groziło mi aresztowanie przez Gestapo, i to w ostatniej chwili wy¬mknąłem się rowerem do lasu. Na drugi dzień odnalazłem oddział Mroczkowskicgo i do nie¬go przystałem, który udzielił mi ochrony przed Gestapo.
 Po niejakimś czasie oddział Mroczkowskiego, który przybrał sobie pseudonim „Zapora”, udał się w teren. W jakim kierunku i celu, nic wiedziałem. Tak dotarliśmy do miejscowości Klonowy Ostrów, tuśmy się zatrzymali. Po paru dniach „Zapora” ze swoim oddziałem wyruszył w teren zostawiając na miejscu żonę, córkę, syna i mnie, do czasu jego powrotu. Nie pamiętam, czy tego samego dnia albo następnego przyszedł „Kitek” ze swoim patrolem do Klonowego Ostrowi. „Kitek” - Mieczysław Kitkiewicz, zainteresował się nami i prze¬prowadziłem z nim dłuższą rozmowę. O wszystkim go dokładnie poinformowałem i przed¬stawiłem swoje położenie. Po tej rozmowie „Kitek” zaproponował dołączenie do niego, co uczyniłem. Zostałem przez niego zaprzysiężony i od tej chwili zostałem członkiem   Brygady  „Kmicica”   przy  plutonie „Kitka”. „Kitek” był  wysłany  z  Bazy  w  teren   w celu zebrania   niektórych członków z „siatek”, którzy byli spaleni i mieli dołączyć do Oddziału.
    Pewnego ranka pojawiło się kilkunastu sowieckich partyzantów, czym „Kitek” się zupełnie nie zraził, bo w owym czasie współpracowali pomiędzy sobą, i Baza znajdowała się w sąsie¬dztwie Baz sowieckich. Ale teraz odbyło się to w zupełnie inny sposób. Kilku sowieckich ofi¬cerów zabrało „Kitka” do mieszkania na osobności. Jak to wszystko przebiegało, tego nie wiem, tylko „Kitek”  po powrocie oświadczył nam wszystkim w te słowa: ..Słuchajcie kole-dzy. bez żadnego sprzeciwu musimy złożyć broń, ja pierwszy to czynię. Oświadczam wam, że Baza jest również rozbrojona. Jakie dalsze będą losy, przyszłość pokaże”. Byliśmy kilka dni pod dozorem sowieckich partyzantów. Z Bazy między innymi był „Jarek”. Następnie przewieziono nas na Bazę wraz z żoną, córką i synem .“Zapory”. Po przybyciu na Bazę do¬wiedzieliśmy się, że „Kmicic” został aresztowany, a jego oddział rozbrojony.
A odbyło się to tak: 26.VIII 1943 r. “Kmicic” ze swoim sztabem został zaproszony na od¬prawę, która miała odbyć się na terenie bazy sowieckiej, co było podstępem. Po przybyciu na bazę .sowiecką „Kmicic” i jego członkowie sztabu zostali aresztowani. W tym czasie na Bazie odbywał się przegląd broni, czyszczenie zarządzone przez Nicińskiego który okazał się być w tym naszym oddziale od Sowietów. W takim stanie na Bazę wtargnęły silne oddziały partyzantów sowieckich‚ które przedtem były okrążyły ze wszystkich stron i zażądali złożenia broni. Na¬stępnie przeprowadzono selekcję rozbrojonych, z których wybrano około 80 żołnierzy i od¬prowadzono w kierunku bazy sowieckiej. Ci żołnierze od chwili uprowadzenia do dnia dzisiejszego nie dali znaku o swoim życiu. O komendancie „Kmicicu” - Antonim Burzyńskim, jego sztabowcach, również do chwili obecnej nic nie wiadomo. Nas włączono do polskiego oddziału – utworzonego przy sowieckiej brygadzie z przymusowo wcielonych partyzantów “Kmicica” – nazwanego im. „Bartosza Głowackiego”.
Na Bazie, gdzie mnie wraz z innymi przydzielono, z partyzantów, z którymi doszedłem do Klonowego Ostrowia, zastałem tylko Franciszka Rymowicza z synem, który był ranny przypadkowo w trakcie czyszczenia broni, oraz Mackiewicza. Ci wspomniani byli moimi są¬siadami, poza tym żadnego nie było, nie wiem, gdzie zostali przydzieleni, do jakich oddzia¬łów. Na Bazie ulokowano mnie wraz z „Kitkiem”. W baraku byli również „Zapora” wraz z żoną, córką i synem oraz „Lalka” i jeden Sowiet - politruk. Na Bazie w całości było około stu partyzantów, których z każdym dniem ubywało. Ci, co byli wysyłani w patrol, przeważnie nic wracali, a którzy wrócili, przynosili wiadomości o dalszych losach, o kolegach, którzy w czasie rozbrajania byli w terenie. Przez nich to został nawiązany kontakt z tworzącą się Brygadą w terenie. Komendantem przez Sowietów był mianowany “Zapora”. “Kitek” dowo¬dził plutonem, innych nie pamiętam. Broni prawie nie mieliśmy, wszystko zostało z Bazy za¬brane w czasie rozbrojenia przez Sowietów. Obiecywano nam, że dostaniemy broń ze zrzu¬tów. Kilka razy chodziliśmy na lotnisko sowieckie, gdzie miały nastąpić zrzuty, niestety żad¬nego nic było.
Dla dozbrojenia nas miała być akcja wspólnie z sowiecką partyzantką na bunkry niemiec¬kie w pobliskim miasteczku Miadziole. W tej akcji brało udział kilkudziesięciu z nas i taka sama liczba Sowietów, którzy byli solidnie uzbrojeni, natomiast my, zbieranina rozmai¬tego rodzaju, z tym że zdobyta broń na Niemcach będzie nam przydzielona. Akcja miała przedstawiać się następująco: o świcie mieliśmy wkroczyć do miasta na znak jasnej rakiety. Sowieci mieli dotrzeć do bunkrów niemieckich główną ulicą, my zaś ulicą boczną i zająć mleczarnię, skąd mieliśmy zabrać masło, i dalej posuwać się w kierunku lewej strony. Okaza¬ło się, że po wystrzeleniu rakiety Sowieci znajdujący się w tylnej grupie otworzyli od razu ogień w kierunku miasta, zamiast przystąpienia do szturmu. Tu na szczęście odbyło się bez wypadku. Po wkroczeniu do miasta my udaliśmy się na poprzednio wyznaczone stanowisko, gdzie po rozbrojeniu straży masło załadowaliśmy na wozy, a część posuwała się w kierunku bunkrów, skąd Niemcy otworzyli silny ogień. Ale nasi żołnierze już zajęli pierwszy bunkier, byli tam już „Rysiek”, „Szpagat”, „Jarek” i inni. W międzyczasie z tyłu za nami otworzono ogień. Byliśmy tym zaskoczeni, bo nam z tyłu nie musiało nic zagrażać, a okazało się, że So¬wieci zamiast nacierać na bunkry główną ulicą, zajęli stanowiska na przedmieściu i z odle¬głości otworzyli ogień w kierunku bunkrów nad naszymi głowami. Na szczęście „Zapora” te¬mu zapobiegł, silnym głosem wydał rozkaz wstrzymania ognia. Skutkiem tego incydentu na szczęście mieliśmy tylko jednego rannego przez Sowietów, był nim „Hrabia” — Józef Deszcz. Na tym akcja się zakończyła, my swoje zadanie wykonaliśmy. Z bunkrów koledzy się wycofali i opuścili miasto. Natomiast Sowieci z automatów strzelali na oślep, co sam oso¬biście widziałem i słyszałem, a odbywało się to następująco: My na zmianę pchaliśmy wóz załadowany masłem. Było tego ok. 4 ton, a do tego ser, zaś kilku Sowietów gnało przed sobą jednego wieprza, zabranego na pewno gospodarzowi, a kilkunastu innych strzelało z automa¬tów po oknach i kamienicach, krzycząc tymi słowy (co dokładnie pamiętam i to widzę do dziś w swojej wyobraźni i tego nie zapomnę): “Strielaj Palaczkom po aknach”. I tak zakończyła się akcja w mieście. Po wyjściu z miasta i wypchaniu wozu Sowieci zażądali, żeby im oddano masło, na co myśmy się nie zgodzili. Na chwilowym odpoczynku jeszcze jedną stworzyli nam niespodziankę. Przed nami było miasto, na horyzoncie widziało się wieże kościoła, wte¬dy zaczęli się nawoływać między sobą: „Ty posmotri, jeszcze tam stoit chram, dawaj PTR.” (karabin dalekosiężny) i wtedy otworzyli ogień z tego karabinu w kierunku kościoła, ale na szczęście nic nie wskórali. I tak zakończyła się w całości nasza wspólna akcja na Miadzioł. Na szczęście tylko jeden ranny, a mogli stworzyć nam więcej strat swym zachowaniem. To była nasza pierwsza i ostatnia akcja z Sowietami.
Po powrocie na Bazę wszyscy byli wściekli z jej przebiegu, z jeszcze większym napię¬ciem omawialiśmy poufnie między wtajemniczonymi sposób wydostania się z pułapki so¬wieckiej. Prawie co dnia zjawiał się któryś z kolegów z terenu ze świeżymi wiadomościami, natomiast okazywał “Zaporze”, że wrócił na Bazę. Ostatecznie uradzono, że trzeba namówić “Zaporę” na wyjście w teren jak największym oddziałem w celu nawiązania kontaktu z kole-gami i namówienie ich na powrót. Jednocześnie nadmieniam, że z Baz były wysyłane ulotki i osobiście partyzanci sowieccy i ich zwolennicy ogłaszali o powrót na Bazę, z tym że o ile nie wrócą w określonym terminie, to ich rodziny będą zlikwidowane, a zabudowania spalone. Z taką propozycją zwrócono się do „Zapory”, który po kilku dniach, widocznie omawiał z. Sowietami, dał odpowiedź organizatorom, że się zgadza z naszym projektem. Święcie wie¬rzył, że go nie zawiedziemy, był pewny siebie. I tak się stało. Po dłuższych przygotowaniach wyruszyliśmy z Bazy. Było nas wszystkich ponad 80. Na Bazie z moich znajomych została żona. „Zapory”, jego żona, córka, syn, Franciszka Rymowicz z synem oraz Mackiewicz (co z nim się stało, nie wiem). Franciszkę Rymowicz spotkałem w Gdyni w 1948 r. Opowiadała mi, co się stało na Bazie po naszym wyjściu: Sowieci się wściekli. Tam będąc opiekowała się ran¬nym synem, a będąc z zawodu krawcową, szyła i reperowała ubrania Sowietom. Niestworzo¬ne wyczyny dokonywali Sowieci z ludnością tutejszą. Przywozili skrępowanych drutami, żywcem wrzucali do dołu, a później dobijali, a czasem zakopywali jeszcze żywych. Setki te¬go było. Postępowali tak samo, jak w Berezweczu w 1941 roku. Była naocznym świadkiem tych wyczy¬nów.
Pamiętam, nasz szlak z Bazy prowadził przez zalew narocznański na Zanarocze. Przez kilka dni poruszaliśmy się w głąb terenu znanego zakonspirowanym przywódcom uprowadzenia. Co jakiś czas do nas dołączali byli żołnierze z Bazy. Jak się orientowałem, „Zapo¬ra” w niczym się nie orientował i wierzył w swoją osobowość, że zdobył zaufanie dokonał swe¬go celu. W międzyczasie wysyłano kolegów wtajemniczonych do nowo tworzącej się Brygady, a „Zaporze” mówiono, że udają się dla odszukania kolegów z Bazy. Brygada częściowo już była zorganizowana przez „Łupaszkę” i innych członków z konspiracji i żołnierzy z Bazy.
Co do „Łupaszki” – Zygmunt Szendzielarz, rotmistrz 4 pułku ułanów “Zaniemeńskich”, jego adiutant „Ronin” – Longin Wojciechowski, porucznik straży pożarnej, w owym czasie sprawa przedstawiała się następująco: „Łupaszko” był wysłany przez Komendę Okręgu Wi¬leńskiego na Bazę do „Kmicica” w określonym przez Komendę celu. Jednak nie dotarł na Ba¬zę, gdyż w okolicy Bazy został zatrzymany przez posterunki sowieckie, które usiłowały jego ludzi z ochrony rozbroić. Jednak „Łupaszko” nie dał się zaskoczyć i stoczył pierwszą walkę z partyzantką sowiecką, z której szczęśliwie udało mu się wycofać, nie ponosząc żadnych strat. Wracając do poprzedniej relacji, „Zaporze” zaproponowaliśmy dłuższy postój w zaścian¬ku Borni[e]. W tych okolicach mieliśmy rzekomo kolegów znajdujących się w terenie. Zamiast poszukiwania został nawiązany kontakt z „Łupaszką” i „Podbipiętą” i in¬nymi organizatorami przyszłej Brygady, gdzie zostały omówione wszystkie szczegóły, celem połączenia wszystkich rozbitków i uciekinierów w jedną całość. Wszystko zostało uzgodnione, rozchodziło się tylko, co zrobić z „Zaporą”. Po naradzie w zaroślach koło zaścianku Bibki zaprosiliśmy do siebie „Zaporę” w celu wyjaśnienia położenia. jak się przedstawia w rzeczywistości. Brał w tym udział „Kitek”, “Czarny”, ja, reszty już nic pamiętam. „Zapo¬rze” oświadczono, że my i cały oddział, który znajduje się tu, nie wracamy na Bazę koło Na¬roczy. Z początku „Zapora” rozzłoszczony rzucił się na nas, że do tego nie dopuści, musimy wykonać zadanie, to jest rozkaz, a on odpowiada również przed dowódcami sowieckimi itd. Ale widząc naszą stanowczość, przy czym szczegółowo wyjaśniliśmy, jak postąpiono z naszą Bazą i z tamtym komendantem „Kmicicem” i żołnierzami. Zaznaczyliśmy, że my już mamy nawiązany kontakt z nowym komendantem tworzącej się Brygady, a wam dajemy wolną wo¬lę, czy chcecie odejść od nas – gwarantujemy wam bezpieczeństwo i doprowadzenie z ochroną na dowolne miejsce opuszczonej Bazy, albo możecie zostać z nami razem dołą¬czyć do nowego komendanta. Po namyśle oświadczył: „Jestem takim samym Polakiem jak wy, i chyba wiecie, że jestem byłym wachmistrzem zawodowym artylerii Wojska Polskie¬go i moje miejsce jest z wami, tylko jak wydostać z Bazy żonę, córkę i syna”. Oświadczyli¬śmy mu. że i ta sprawa jest brana pod uwagę. Wobec powyższego postanowienia zostali wy¬znaczeni dla sprowadzenia rodziny „Zapory”. Od razu wyruszyli „Pająk” i „Hermes”, następnie w razie niepowodzenia mieli ostatecznie załatwić „Rysiek” (Ryszard Ambruz) i „Ja¬rek”, ale misja naszych wysłanników nie powiodła się, bo Sowieci już wiedzieli o naszym po¬sunięciu i dołączeniu razem z nami „Zapory” do nowej Brygady. Sowieci twierdzili, że myśmy „Zaporę” zmusili na pozostanie z nami szantażem. Na początku po dotarciu na miejsce „Pająk” i „Hermes” zostali zatrzymani. W międzyczasie dotarli „Rysiek” z „Jarkiem”, ale im udało się wydostać z tej opresji tylko dlatego. że jak wspomniałem poprzednio, Niemcy w owym czasie przeprowadzali pacyfikację. Dzięki temu zamieszaniu udało się im zbiec So-wietom i szczęśliwie wszyscy wrócili.
Po połączeniu się naszego zgrupowania z Bazy z tymi, co byli w terenie. „Łupaszko”, któ¬ry odbył odprawę, rozmawiał prawie z każdym osobiście, wyjaśniając nasze obecne położe¬nie i dalszy cel naszego zadania i działania. Z „Zaporą” przeprowadził dłuższą rozmowę oso¬biście, następnie ze swoim adiutantem i innymi dowódcami tego zgrupowania. Po  zapozna¬niu „Łupaszko” sam ogłosił o połączeniu zgrupowań i stworzeniu Brygady. Później została podzielona ona na kilka szwadronów, a nie plutonów, ponieważ „Łupaszko” był zawodowym kawalerzystą i nadal nim został. Dowódcami szwadronów zostali mianowani „Zapora”, „Podbipięta”, „Maks”, „Janusz”, „Kurzawa” i „Kitek”. Ja zostałem przydzielony do szwa¬dronu „Kitka”, “Akacja” do szwadronu “.Maksa”. Brygada została zatwierdzona w późniejszym czasie przez Komendę Okręgu Wileńskiego jako 5 Partyzancka Brygada Wi¬leńska.
Po odprawie ..Łupaszki” z dowódcami szwadronów wyruszyliśmy w teren na wyznaczo¬ne komendantom szwadronów zadania. W owym czasie położenie było bardzo trudne i ogromnie skomplikowane. Byliśmy dość skromnie uzbrojeni, gdyż Sowieci przy rozbroje¬niu prawie wszystką broń zabrali, a do tego mieliśmy wrogów co ulic miara. a byli nimi Niemcy, Sowieci, Litwini, Łotysze, własowcy, a czasem zdarzały się wypadki, że i miejscowa ludność. Zaznaczam, że tylko zdarzały się sporadyczne wypadki. ale i takie miały miejsce. Współpracowali z Niemcami, a niektórzy z Sowietami, którzy im donosili o nas. Niebezpieczeństwo groziło nam na każdym prawie kroku. Musieliśmy się poruszać bardzo ostrożnie‚ gdyż w każdym najmniejszym zaroślu mogła być zasadzka. Do zabudowań również wkra¬czaliśmy z największą ostrożnością. Mieliśmy dość częste potyczki z Sowietami, Niemcami, Litwinami. Jedną z pierwszych pamiętam, jak trafiliśmy na zasadzkę litewską we wsi Koreniaty, którą mieli przygotowaną na nas w tamtejszej szkole, i tu mieliśmy pierwszego rannego. Był nim „Szpagat”, dostał postrzał w piętę, ale szczęśliwie się z tego wylizał, wrócił później do Brygady.
 Podobny tryb życia prowadziliśmy przez dłuższy czas, mieliśmy kilkanaście walk mniej¬szych i większych z wrogami, przy tych okazjach dość sporo zdobyliśmy broni. W listopa¬dzie przyłączyła się nowa grupa kolegów, między innymi porucznik „Kanarek”, który u nas zmienił pseudonim na „Rakoczy”, jak również „Myszka”, „Pirat” i inni. 11. listopada w związku ze Świętem Narodowym i dla uczczenia przybycia „Rakoczego” odbyła się w miejscu postoju mini-defilada naszej Brygady. Na nasze warunki partyzanckie, udana  uroczysta. Ludność tamtejszych miejscowości bardzo nas oklaskiwała w czasie przemarszu szwadronów, byli niezmiernie wzruszeni tym widokiem. My również byliśmy ucieszeni i dumni ze swoich osiągnięć. Po uroczystości komendant przeprowadził nieduże przegrupo¬wanie. Świeżo przybyłych porozdzielano po szwadronach. „Rakoczego”  przeznaczył do spe¬cjalnych zadań: miał przeprowadzać szkolenie minerskie, dywersyjne itd., jak również został powołany sztab przy komendancie. W skład jego weszli: „Łupaszko”, „Ronin”, „Rakoczy”, „Oran”, „Lalka” i „Orszak”. Moim zadaniem był nasłuch radiowy, ponieważ „Rakoczy” przywiózł z Komendy wszelkie zaopatrzenie medyczne. część broni rozmaitej, amunicję oraz aparat radiowy na słuchawki, wyprodukowany przez specjalistów z konspira¬cji. Najgorsze było dźwiganie akumulatora, który był ciężki i ze szkła tzw. „deklansze”. Przy czym załatwianie wszelkiej dokumentacji, jak wystawianie “kenkart” rannym, którzy byli w szpitalach, względnie melinach, oraz pisanie «Kroniki» Brygady. Po uroczystości 11 listopada życie toczyło się nadal tak samo, jak poprzednio, prawie co dnia zdarzały się potyczki które¬muś ze szwadronów z rozmaitymi skutkami. Mieliśmy czasami i straty w ludziach, oraz ran¬nych, ale na szczęście na ogół wypadało naszej stronic dość szczęśliwie. Brygada spotykała się w całości tylko na koncentracjach. Na koncentracji dowódcy szwadronów składali szcze¬gółowe sprawozdania z wykonanych zadań i wszystkich wydarzeń z ostatnich chwil, po czym dostawali nowe rozkazy do następnej koncentracji i miejsce następnej koncentracji. A komendant od siebie sam, względnie przez łączników, składał również szczegółowe spra¬wozdanie Komendzie Okręgu.
          Po odbytej koncentracji sztab dołączał do któregoś ze szwadronów i wspólnie dzieliło się losy. Natomiast walki z sowiecką partyzantką coraz hardziej przybierały na sile, o czym ko¬mendant donosił Komendzie Okręgu. Jednocześnie nadmieniam, że Sowieci pomimo, że na nas napadali, rozbrajali podstępnie nasze patrole, a w terenie rozsiewali propagandę oświadczając, że my współpracujemy ż Niemcami i jedynie prowadzimy walki tylko z Sowietami, co było ohydnym i bezczelnym kłamstwem. Wobec czego Komendant Okręgu Wileńskiego gen. „Wilk” wydał polecenie „Łupaszce” przygotowania spotkania z dowódcami partyzantki sowieckiej. w celu wyjaśnienia spornych spraw i doprowadzenia do zaprzestania walk po¬między sobą i wzmocnienie wspólnie przeciw Niemcom. W międzyczasie nadarzyła się okazja. W czasie walki z Sowietami zostało wziętych do niewoli dwu jeńców sowieckich. Z przygotowanym pismem przez komendanta jeńców zwolniono. Pismo zawierało propozy¬cję na wspólne spotkanie naszego Dowództwa Okręgu z dowództwem partyzantki sowieckiej tych terenów, na co dostaliśmy przez specjalnego łącznika zgodę. Po dalszych konsultacjach doszło do takiego spotkania, które odbyło się we wsi Syrowatki. W spotkaniu brał udział gen. „Wilk” ze swym sztabem z polskiej strony, ze strony sowieckiej już nie pamiętam, jak się na¬zywał komendant sowieckich oddziałów. Pertraktacje trwały przez cały dzień. Był bardzo ożywiony nastrój, nasze bractwo niezmiernie cieszyło się tym wydarzeniem, gdyż odpadłby jeden wróg, gdyby doszły do skutku pertraktacje. A wspólne walki przeciwko Niemcom by¬łyby o wiele łatwiejsze. Dowództwo nasze postawiło warunek Sowietom uwolnienie „Kmi¬cica” wraz z jego ludźmi, razem zatrzymanymi, oraz zwrócenie zabranej broni w czasie roz¬brojenia Bazy koło Naroczy w określonym terminie. Pertraktacje do tego czasu zostały odro¬czone, natomiast zawieszenie walki miało obowiązywać z obu stron. Do ponownego spotka¬nia doszło, jednak Sowieci zobowiązanego przyrzeczenia nie dotrzymali. Twierdzili, że obe¬cnie to niemożliwe ze względu na operacje frontowe, i prosili o przedłużenie terminu. Przy czym oświadczyli, że zatrzymani zostali przetransportowani do Moskwy dla wyjaśnienia za¬istniałego przypadku. Natomiast z terenu zaczęły nadchodzić meldunki do Komendanta, że sowiecka partyzantka przyrzeczonego zobowiązania nie przestrzega. Zaczęły się zdarzać przypadki porwania naszych żołnierzy. W kilkunastu miejscowościach doszło do walk.
  Większe starcie miało miejsce w okolicach wsi Pracuty, gdzie Sowieci napadli nasz nieduży oddział, jednak udało się przy wsparciu innych szwadronów odeprzeć napastników i wziąć do niewoli kilku sowieckich partyzantów, których tak samo jak poprzednio zwolnio¬no z pismem od komendanta, które mieli przekazać swoim dowódcom. Nasze dowództwo z dwoma szwadronami miało postój we wsi Pracuty, reszta szwadronów w pobliskich wsiach. Miejsce postoju było ściśle strzeżone w ostrym pogotowiu. Około południa nasze po¬sterunki doniosły komendantowi, że z pobliskiego lasu wyłoniła się furmanka z wywieszoną białą płachtą. Po zbliżeniu się do wsi, została pod strażą doprowadzona do zabudowania, któ¬re zajmował komendant. Pasażerowie zostali doprowadzeni do komendanta, przedłożyli pis¬mo od swego dowództwa, że są przedstawicielami dowództwa i mają uprawnienia do prze-prowadzenia porozumienia. Było ich dwu, jeden w mundurze w stopniu kapitana, drugi nato¬miast bez żadnych odznak, który przedstawił się, że jest Lebiediewem, przed wojną pracował jako profesor na uniwersytecie w Leningradzie. Kapitana nazwiska nie pamiętam. Komen¬dant „Łupaszko” pomimo że znał język rosyjski, prowadził rozmowy przez tłumacza: był nim „Maks”, który bardzo dobrze znał język rosyjski. Po skromnym przyjęciu przedstawicie¬li, oczywiście zakrapianym miejscowej produkcji samogonem, przystąpiono do rozmów rze¬czowych. My byliśmy bardzo dobrze przygotowani. Komendant ze swoimi dowódcami i tłu¬maczem byli w jednym pokoju, ja natomiast w sąsiednim pokoju obsługiwałem radio, któ¬rym można było nadawać telegramy alfabetem Morse’a, jak również odbierać. W czasie tych rozmów meldował się któryś z dowódców, meldując o nadejściu świeżego szwadronu, pro¬sząc komendanta o wydanie decyzji, gdzie dany szwadron ma być skierowany. To się powta¬rzało kilkakrotnie, a zawsze meldował się inny dowódca. Ja natomiast meldowałem komen¬dantowi z nasłuchu radiowego, że w danej miejscowości nasz oddział donosi przez radio, że zauważył poruszającą się grupę sowieckich partyzantów, co w danym wypadku mają czynić. Pamiętam, że zameldowałem komendantowi, że do miejscowości (już nic pamiętam nazwy) zbliża się grupa sowieckich partyzantów – około 20 ludzi. W tym czasie przedstawiciel do rokowań Lebiediew natychmiast silnie zareagował. Wstał i oświadczył komendantowi “Pro¬szę tej patroli nie przeszkadzać w ich zadaniu, gdyż zostali oni wysłani w celu zdobycia tłu¬szczu gęsiego dla smarowania partyzantom uszu i twarzy, chroniąc przed odmrożeniem”, przede wszystkim uszu, gdyż w owym czasie mróz bardzo dawał się we znaki. Przy obsłudze radia chwilami dopomagał mi por. „Rakoczy”, który miał doskonale opanowany system w tej dziedzinie, a nie chcieliśmy podpaść. Może znają alfabet Morse’a i zorientują się, że my ich nabieramy. Rokowania przebiegały w bardzo przyjemnej atmosferze i bardzo rzeczowo do tej sprawy podchodził Lebiediew. Natomiast kapitan prawie tam nie brał udziału, ale dużo śpiewał i tańczył “kozaczka”. W pewnej chwili Lebiediew oświadczył; “Proszę nie zwracać na niego uwagi, gdyż on został mi przydzielony jako ochrona, a do tego jest to oficer fronto¬wy”. Rokowanie zakończyło się prawie o świcie. Między innymi ustalono, że polskie oddzia¬ły nic mogły mieć postoju co najmniej 5 km od kwaterującego oddziału sowieckiego. To sa¬mo zobowiązanie obowiązywało przeciwną stronę. Nie wolno było przemaszerowywać przez miejscowości, w której był zakwaterowany jakiś oddział czy sowiecki, albo nasz. Obie strony obowiązywał ten sam warunek. Do tego w razie zaistniałej większej walki z Niemcami z prze¬ważającymi siłami, mieliśmy udzielać pomocy Sowietom, w przeciwnym przypadku sowiecka partyzantka udzielać miała dla nas. Na czym rokowania zostały zakończone i rozstali się w bardzo przyjaznej atmosferze. Po odejściu komendant bardzo pozytywnie ocenił przedstawiciela w osobie Lebiediewa, jako człowieka stanowczego, rzeczowego i inteligentnego.
    Po tych rokowaniach Sowieci przez jakiś czas przestrzegali przyjętego zobowiązania. W międzyczasie mieliśmy kilka potyczek z Niemcami. Natomiast jedna z większych miała miejsce na szosie koło Żodziszek w kierunku Michaliszek. W tym kierunku po koncen¬tracji przemaszerowała cała Brygada, która zamierzała być na nabożeństwie w kościele Żo¬dziszkim. Mszę św. miał odprawiać ks. „Ignacy” — Aleksander Grabowski. Podobne nabo¬żeństwo miało już miejsce w tymże kościele, gdzie osobiście usługiwał sam komendant jako ministrant. Do zamierzonego celu nie doszło, ponieważ jeden ze szwadronów napotkał kolu¬mnę niemieckich samochodów z żołnierzami, z którymi zawiązała się walka. Nasz szwadron zajął stanowisko obronne, w międzyczasie dwa szwadrony podążały na pomoc. Niemcy nie spodziewali się takiego obrotu wydarzeń i mieli na uwadze tylko napotkany oddział. Nasi bronili się zawzięcie przeciw nacierającym Niemcom. Pomoc walczącym podciągała jak naj¬szybciej i udało się wykorzystać zarośnięty teren i okrążyć Niemców z jednej i z drugiej stro¬ny. Niemcy byli zaskoczeni, zaczęli uciekać pozostawiając na miejscu walki dużo broni, sa¬mochody, a do tego jedno działko. Po zakończonej walce zabraliśmy broń, potrzebny sprzęt i żywność. Samochody zostały spalone, a działko uszkodzone, po czym wycofaliśmy się do wsi Syrowatki, tak zwanej w owym czasie naszej Warszawy. Ponieważ ta wieś całko¬wicie nam oddana, nawet uczniowie szkolni przestrzegali nas przed zagrażającym niebezpie¬czeństwem. I nie tylko ta wieś nam sprzyjała, odnosili się tak do nas sąsiadujące naokoło osiedla. Gdy nasze oddziały znajdowały się w ich okolicach, wszyscy naokoło mieszkańcy byli na posterunkach i o najmniejszym niebezpieczeństwie byliśmy powiadamiani. I tak wie¬czorem tegoż dnia zameldowano komendantowi, że Niemcy przeprowadzili wywiad, dopytu-jąc się, co to było za wojsko, które tak było uzbrojone, waleczne i nadzwyczaj zorganizowa¬ne. Po krótkim wypoczynku i rozdzieleniu zdobytej broni pomiędzy szwadronami, rozeszli¬śmy się w teren. W tej akcji strat nie mieliśmy, kilku było lekko rannych.
Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia. Okoliczna ludność przygotowała nam prezenty świąteczne. Kobiety wyszykowały rękawiczki, szaliki, nauszniki, bo zima była ostra tego ro¬ku, jak również rozmaite ciastka. A mężczyźni samogon własnej produkcji. Wszystko po¬czątkowo odbywało się szczęśliwie, aż do dnia 23 grudnia. W tym dniu odbywała się odpra¬wa dowódców. Po odprawie „Maks” z „Murzynem” udali się sankami na wskazany punkt w celu odebrania prezentów i tu na początku wsi wpadli w zasadzkę litewską, gdzie został za¬bity „Murzyn”. „Maksowi” szczęśliwie udało się wymknąć z zasadzki. Rano zostały przy¬wiezione zwłoki „Murzyna”, a nad wieczór odbył się uroczysty pogrzeb. Po złożeniu trumny do grobu w tejże samej chwili „Rakoczy” zwrócił się z prośbą do komendanta o zezwolenie na udanie się do Świra w celu dokonania odwetu na Litwinach za dokonaną zasadzkę, żeby i oni mieli takie święto, jakie nam przygotowali. Na co komendant wyraził zgodę. Wobec cze¬go „Rakoczy” zwrócił się do kolegów, kto zgłosi się na ochotnika do wykonania akcji. Naty¬chmiast zgłosili się „Ćwiartka” i „Kos”. Od razu od grobu udali się do wykonania podjętego zadania. Brygada przemaszerowała na świeże miejsce postoju, gdzie z niecierpliwością ocze¬kiwano powrotu „Rakoczego” z kolegami z zadania. Wieczorem, z pojawiającymi się gwiaz¬dami na niebie, zostaliśmy powiadomieni z pierwszych posterunków przez łącznika, że wra¬ca powóz „Rakoczego” z kolegami. Po wysiadce z powozu zameldował komendantowi. ze zadanie zostało wykonane pomyślnie. Pomimo wielkiego smutku, jaki przedtem przeżyliśmy grzebiąc „Murzyna”, od tej chwili zapanowała radość ich powitaniem. że wykonali zadanie i wrócili wszyscy zdrowi i cali. Uściskaliśmy ich serdecznie i całowaliśmy bez miłosierdzia. Akcja odbyła się następująco: Po przybyciu do miasta i dojściu do posterunku litewskiego dokładnym rozpoznaniu ich ubezpieczenia, w odpowiednim momencie zastrzelono dwóch policjantów litewskich, zabrano im dokumenty osobiste, a na ich zwłokach zostawiono ko¬pertę z pismem: .“Przygotowaliście nam święto spędzić w smutku, teraz i wy miejcie takie sa¬me, za wcześnie cieszyliście się”. I natychmiast wycofali się z miasta. ale jak to na wojnie by¬wa. bywają smutki i szybko następują wesołe chwile. I tak odbyło się tegoż pamiętnego wie¬czora. Po tym spotkaniu z ,,Rakoczym” komendant zechciał złożyć wizytę wigilijną w każdym ze szwadronów ze swoimi przedstawicielami osobiście. W każdym wizytowanym szwa¬dronie był serdecznie witany. W każdym odśpiewano kolędy, wypito tradycyjnie strzemienny i tak spędziliśmy wieczór wigilijny. Początkowo w smutku i jednocześnie w żołnierskiej we-sołości. Ale jak w życiu bywa, są rozmaite przypadki. i tym  razem  tak się zdarzyło.
Komendant był zaproszony do złożenia wizyty u naszych przyjaciół w Niedroszli, dokąd udał się z ochroną i przedstawicielami Brygady. Dojechaliśmy szczęśliwie, było to niedaleko od miejsca postoju. Ludność tamtejsza witała nas jak najserdeczniej i z wielkim entuzjazmem. z tą nadzieją, że już wkrótce skończy się czas tej nieszczęsnej okupacji. W cza¬sie tego. tak serdecznego i wesołego przyjęcia raptem wybuchła wprost bomba. „Rysiek”, który był w eskorcie komendanta, podszedł do niego i oświadczył w obecności kolegów: “Komendancie, ja mam dzisiaj cię zastrzelić”. Komendant był wstrząśnięty tą wiadomością. Wziął go na bok i w cztery oczy chciał się dowiedzieć, co za powód i kto go do tego inspiruje, na co „Rysiek” nie dał żadnej odpowiedzi. Wobec czego został rozbrojony i odtransportowa¬ny na miejsce naszego postoju Brygady i tym wydarzeniem zostało zepsute całe przyjęcie i wesoły nastrój. Przy okazji przedstawię sylwetkę „Ryśka”.
Przybył do nas z Warszawy, podobno był w plutonie wykonawczym KDW. Po spa¬leniu konspiracyjnym wyszedł w teren i tak dotarł aż do naszej Brygady. Przy czym nadmieniam, że „Rysiek” już poprzednio był skazany przez sąd naszej Brygady na karę śmierci za nieludzkie obchodzenie się z ludnością w terenie. Były wypadki, że „Rysiek” strzelał do ludzi zauważonych na horyzoncie, były sprawdzone wypadki śmiertelne. Wyrok zawieszono tylko dlatego, że „Kitek” wziął go na swoją własną odpowiedzialność. Uważał, że może uda mu się jeszcze wyprowadzić go na porządnego człowieka, ale niestety zawiódł się na nim, co później okazało się i jakie zaistniały fakty. Ponownie, w trybie przyśpieszonym, został powo¬łany sąd wybrany z członków Brygady, składający się z oficerów, podoficerów i szeregow¬ców. Raz jeszcze została rozpatrzona sprawa „Ryśka” i po dokładnym przeanalizowaniu ca¬łego przebiegu wykroczeń, został podtrzymany w mocy wyrok skazujący poprzednio wyda¬ny, który został wykonany w wsi Pracuty i tam „Rysiek” został pogrzebany. Był to wielki wstrząs w Brygadzie, który wszyscy przeżyliśmy, ale trudno się mówi, wypadki cho¬dzą  po ludziach.
       W grudniu mieliśmy taki przypadek. Nasi żołnierze zauważyli przechodzącą kobietę, któ¬rej ogólny widok wzbudzał podejrzenie, i zatrzymali ją, po czym doprowadzali do dowódcy. Po przeprowadzonej rozmowie okazało się, że jest lekarzem i udało się jej zbiec z obozu je¬nieckiego. Zaproponowała swoje usługi, że zgadza się zostać u nas, i będzie udzielała pomo¬cy w swoim zawodzie. Komendant wyraził zgodę. Był tylko problem, do którego szwadronu ją przydzielić, na co „Zapora” oświadczył, że dokładnie zna język rosyjski i chętnie ją przyj¬mie do siebie, i została przydzielona do „Zapory”. Będąc w naszej Brygadzie udzielała po¬mocy chorym, opatrywała rannych, a czasami udzielała pomocy ludności cywilnej, jak rów¬nież odbierała porody. Pomimo wszystko nic ufano jej zanadto. Wobec czego komendant za¬wsze przydzielał do szwadronu „Zapory” zaufanego człowieka bez wiedzy „Zapory”. Pew¬nego razu zgłosił się mieszkaniec ze wsi z prośbą, żeby nasz lekarz udzielił pomocy choremu, na co wyrażono zgodę. Lekarka udała się do chorego, w drodze powrotnej umknęła naszym patrolom. Krótko mówiąc, nawiała do pobliskiej wsi, gdzie stacjonowały sowieckie patrole. Najprawdopodobniej było to wszystko zaplanowane wspólnie z ,,Zaporą”. Najpierw nie przykładano do tego większej wagi, ponieważ była Rosjanką i do swoich dołączyła. Nato¬miast nad „Zaporą” została zwiększona czujność, w czym on się całkowicie nie orientował. Był do tego delegowany „Bohun”, który go zastrzelił. W jakich okolicznościach, tego do¬kładnie nie wiem. Były rozmaite wersje, o których słyszałem: Pewnego razu miał postój szwadron „Zapory” w zabudowaniach zalesionych. Korzystając z tych okoliczności i terenu, „Zapora” zaczął oddalać się od szwadronu niby dla zbadania terenu, a później zaczął uciekać w zarośla i w tym czasie „Bohun” go zastrzelił. Że „Zapora” miał powiązania z sowiecką partyzantką, to stwierdzam na pewno, jeszcze z Brasławszczyzny. I tak straciliśmy lekarza, a „Zapora” zakończył karierę w naszej Brygadzie, a „Bohun” po tym fakcie doprowadził szwadron na miejsce koncentracji.
     Miały miejsce także spotkania naszej Brygady z innymi Brygadami z terenów Wileńsz¬czyzny i Nowogródczyzny. Pierwsze takie spotkanie odbyło się z 3. Brygadą pod dowó¬dztwem „Szczerbca” (Fróga). Było to spotkanie dość skomplikowane. Nasza Brygada miała rozkaz ostrego  pogotowia. Myśmy się w niczym nie orientowali, o co chodziło. Spotkanie komendantów doszło do skutku, trwało kilka godzin, po czym zostało zakończone i komendan¬ci rozeszli się w przyjaznej atmosferze, po pożegnaniu 3. Brygady, która udała się w swoje wyznaczone tereny. Nasza natomiast została ustawiona szwadronami, a komendant oświad¬czył, co następuje: “przed chwilą pożegnałem kolegę, który namawiał mnie, ażeby nasza Brygada przystąpiła do pewnego zgrupowania politycznego i je reprezentowała, na co ja nie wyraziłem zgody. Oświadczyłem również mu, żeby postąpił w taki sam sposób. Dzisiaj, kie¬dy jesteśmy okupowani i Polacy walczą prawie na wszystkich frontach świata o wolność oj-czyzny, a my już mamy tworzyć rozłam w narodzie. Jesteśmy żołnierzami Armii Krajowej i będziemy walczyć do ostatka pod rozkazami naszego Rządu Emigracyjnego, a gdy wygra¬my wojnę i naród nasz będzie wolny, sam wybierze dobrowolnie rząd, który będzie nam prze¬wodził. A nasze miejsce będzie w armii Wojska Polskiego, które ma strzec naszych granic i porządku w Państwie”. Po tym oświadczeniu szwadrony rozeszły się do swych zadań w te-renie. Jednocześnie nadmieniam, że na terenach Wileńszczyzny i Nowogródczyzny nie ist¬niały żadne oddziały poza AK, którymi dowodził generał „Wilk” – Krzyżanowski.
   Miały miejsce jeszcze spotkania z innymi Brygadami w terenie, jak I Brygadą, którą do¬wodził “Jurand” kpt. Czesław Grombczewski (który zginął przy zdobywaniu Wilna). Spotkali¬śmy również Brygadę przybyłą z okolic Warszawy UBK, którego d-cą był Bolesław Piasecki. Oddział ten  był silnie uzbrojona i dzielnie spisywała się w terenie. Oraz z VI Brygadą pod do-wództwem „Konara”, z którą spotkaliśmy się parokrotnie i to w bardzo miłej atmosferze. W pierwszej kolejności odwiedził nasz sztab kpt. „Tońko” – Adam Boryczko. Dowództwo nasze bardzo serdecznie go powitało, a do tego spotkał swego kolegę w naszej brygadzie, por. „Rakoczego”, ho obydwaj byli spadochroniarzami z “.cichociemnych” zrzuconych do kraju z Anglii. Wspaniale wyglądał, wszystkich prawie zachwycał swoim wyglądem, dowcipem i wiedzą bojową. Jego odjazd serdecznie żegnała nasza Brygada. W niedługim czasie mieli¬śmy złożyć wizytę w ich Brygadzie. Odbyło się to gdzieś w okolicy wsi  Martyszuny. Przy¬jęcie odbyło się w serdecznej atmosferze, którą do dziś pamiętam.
  Kilka razy wizytował naszą Brygadę gen. „Wilk”. Najlepiej pamiętam tę, która odbyła się we wsi Syrowatki. Brygada była przyzwoicie przygotowana, jak na warunki leśne. Zo¬stała uformowana w czworoboku, oczekując na przybyciu generała. Generał przybył w oto¬czeniu swoich oficerów, tu powitał go komendant „Łupaszka”, który złożył raport o stanic Brygady. Całość stała na “prezentuj broń”, po czym Generał lustrował Brygadę, a następnie ją powitał, na co odpowiedzieliśmy donośnym głosem. Następnie odbyły się promocje, kilku kolegom nadano stopnie oficerskie i podoficerskie, w którym to czasie „Maksa” i mnie, tj. „Orszaka” awansowano do stopnia plutonowego. Przy tej okazji miałem szczęście uścisnąć dłoń generała „Wilka”. Potem Generał od nas odjechał przy ubezpieczeniu naszych szwadro¬nów w bezpieczne miejsce.
Kilka razy odwiedził naszą Brygadę pułkownik „Dąbek” – Radzikowski, ze sztabu gen. „Wilka”, który miał w zwyczaju interesować się żołnierzami, ich przeżyciami okupacyjnymi, skąd pochodzą. Rozmawiał również ze mną; gdy mu powiedziałem o sobie, oświadczył, że on też pochodzi z moich stron, a ten inżynier, który się mną zaopiekował, to jego rodzony brat – Kazimierz. Od tej chwili, kiedy odwiedzał Brygadę, zawsze kilka minut rozmawiał ze mną. Po tych przeżyciach życie wracało do normy.
W dniu 30 stycznia 1944 r. Brygada dotarła do wsi Worziany na koncentrację. We wsi Worziany zakwaterował się w środku sztab, z jednej strony szwadron spieszony, zaś z drugiej strony szwadron konny pod dowództwem „Dornika”. Pozostałe szwadrony zakwaterowały się w pobliskich miejscowościach, niedaleko od Worzian. Rano 31. stycznia zjawili się dowódcy szwadronów na odprawę, był przedstawiciel Komendy Okręgu major „Węgielny”.
W pierwszej chwili wszystko toczyło się normalnie. Na początku odprawy zostałem wy¬słany przez Komendanta do adiutanta „Ronina”, który nic brał udziału w odprawie. a zajmo¬wał sąsiedni dom. Nie chciał oficjalnie pokazywać się przed tamtejszą ludnością, dlatego, że jego rodzony brat był w pobliskiej parafii proboszczem, którego przez swoją osobę nie chciał narażać na nieprzewidziane konsekwencje. Od „Ronina” wróciłem do Komendanta i po zda¬niu relacji od „Ronina” zostałem wysłany do pierwszego szwadronu w celu doprowadzenia „Podbipięty”–Chojeckiego, który miał pozostać przy pierwszym szwadronie. Jak wróciłem, odprawa już dobiegała końca, w międzyczasie Komendant zwrócił się do mnie tymi słowy: „Orszak, skocz do gospodarza, może on ma coś w płynie, bo jak przysłowie staropolskie głosi: Jak Polacy się rozchodzili, to po jednym wypili”. Ale do tego nie doszło, gdyż w mię¬dzyczasie rozległa się strzelanina na zewnątrz domu. Komendant natychmiast dał rozkaz: „Każdy z dowódców natychmiast dołączy do swoich szwadronów i z miejsca podciągnąć w całości do pola walki”. Zaś sam wyskoczył z mieszkania udając się nie na ulicę wsi, ale po¬między zabudowaniami na pole. Za nim podążali mjr „Węgielny”, „Lalka” i ja, i wszyscy żołnierze, co byli w pobliżu. Tu zobaczyłem, że walka toczy się zawzięta. Już byli w akcji ka¬walerzyści i szwadron spieszony, który zdążył już wyprzeć ze wsi Niemców, którzy na po¬czątku zaskoczyli byli nasz szwadron.
 Kawalerzystów łatwo było odróżnić po czapkach, gdyż w owym czasie nosili pokryte białym królikiem tzw. papachy. Myśmy posuwali się do przodu. W międzyczasie rozległ się donośny głos komendanta, który wydał rozkaz wszy¬stkim do ataku. Znaleźliśmy się w bardzo silnym ogniu, tuż przede mną padł „Witia”, za nim podążał „Mikołaj” krzycząc: “Za Witiu, za Witiu” i sam padł również. Byli to sowieccy par¬tyzanci, którzy dołączyli do naszej Brygady. Myśmy zajęli stanowiska, „Lalka” dostała post¬rzał w rękę. W tym czasie zauważyłem, że mjr „Węgielny” stoi. Krzyknąłem do niego: „Pa¬nie majorze, padnij!” Być może tym uratowałem mu życie albo kalectwo.
Walka była okrut¬na. Na początku nie można się było zorientować, gdzie nasze oddziały. a gdzie niemieckie. Walczyli wprost wręcz. W międzyczasie Niemcy zajęli silne stanowisko i nas atakowali, myśmy je zawzięcie odpierali, była wprost rzeź i z każdą chwilą przybierała na sile. I tu niespo¬dziewanie nadeszło wybawienie. Na horyzoncie lasów zaczęły się wyłaniać z kilku stron W rozwiniętej tyralierze nasze szwadrony „Maksa”, „Kitka”, „Czarnego” i inne. Niemcy na ten widok zbaranieli, zostali otoczeni ze wszystkich stron i wycofywali się na otwarty teren. Strzelali nasi żołnierze do nich jak do kaczek w okrążonym stawie. Teren walki został całko¬wicie opanowany, broniło się tylko gniazdo ukryte w zagajniku i to oni wyrządzili nam naj¬większe straty. Myśmy zaczęli się czołgać w kierunku tego zagajnika, gdy doczołgaliśmy się do drogi prowadzącej od  Brukaniszek do Worzian, tu niesamowicie zostaliśmy ostrze¬lani z tego gniazda z broni maszynowej. Był razem ze mną komendant, ks. Ignacy, „Lalka”. Ogień był tak okropny, że ja wprost przylgnąłem do ziemi, do której wprost wrosłem. Byłem oszołomiony. W tym czasie usłyszałem głos komendanta, który przemówił w te słowa: „Co, dostałeś?” Ja w pierwszej chwili odpowiedziałem, że nie wiem. ale po dojściu do siebie, po¬wiedziałem, że nie. Na to komendant: „A ja dostałem w rękę”. W tym czasie oddał mi swój “empi” i granaty mówiąc do mnie: „A teraz czołgaj się w kierunku tego gniazda, za wszelką cenę musisz go unieszkodliwić”. „Lalka” w tym czasie pomimo ostrzału zajęła się opatrun¬kiem komendanta, a ja zacząłem czołgać się w stronę ostrzeliwującego nas gniazda. Tuż przed zaroślami pierwszego spotkałem „Nieczuję”, z którym wspólnie szukaliśmy odpo¬wiedniego stanowiska. W międzyczasie napotkaliśmy „Janosika”, rodzonego brata „Nieczui”, który był już na stanowisku, i kilku innych kolegów. „Nieczuja” zwrócił się do niego z ostrzeżeniem: „Pamiętaj, “Janosik”, bądź ostrożny!”
 Zostawiliśmy go na swoim miejscu, a „Nieczuja” i ja czołgaliśmy się dalej, szukając odpowiedniego miejsca, którego w zaroślach nie można było znaleźć, tak dobrze byli zamaskowani. Wobec czego zaczęliśmy rzucać gra¬naty w tym kierunku. W ten sposób: podnosiło się z ukrycia. rzucało granaty i padało w ukry¬cie. Podobnie kilku innych kolegów postępowało. Po jakimś czasie strzelanina z ich strony ucichła, który z nas wykończył to gniazdo, tego nikt nie wie. Następnie, gdy gniazdo ucichło, ostrożnie zbadaliśmy ich stanowisko, które zostało doszczętnie zlikwidowane. „Nieczuja” w tym roztargnieniu nie odczuwał, że był ranny, na szczęście lekko w pośladek. Wracając. doszliśmy do miejsca zajmowanego przez „Janosika”. którego zastaliśmy nieżyjącego: dostał postrzał w usta. Po tej akcji wróciłem z powrotem do komendanta, któremu szczegółowo zdałem relację. Komendant oświadczył: “Wszystko widziałem”, przy czym nadmieniam, że nikt w walce w Worzianach nie dowodził. Na początku akcji tylko komendant „Łupaszko” wezwał całość Brygady do ataku na wroga, zaś dalsze posunięcia przeprowadzali sami do¬wódcy szwadronów swoimi oddziałami. Po tym wszystkim strzały ze wszystkich stron ucichły, szwadrony zaczęły się łączyć między sobą, widać było, że walka dobiegła końca. Wów¬czas komendant kazał mi wystrzelić białą rakietę na znak skończonej walki. W tym czasie już ks. Ignacy obchodził pobojowisko, udzielając ostatniego namaszczenia rannym i udzielając błogosławieństwa zmarłym. Sanitariuszki z wielkim poświęceniem robiły opatrunki kole¬gom, którzy jeszcze żyli, lżej rannych ładowano na przygotowane furmanki, po czym komen¬dant udał się na pobojowisko. Było to bardzo smutne, zabici i ranni co parę kroków. Każdego zabitego żegnał ze łzami w oczach słowami: “Moi kochani żołnierze, najbliżsi przyjaciele, tyle wspólnie przeżyliśmy nieszczęść i poniewierki. a dziś was muszę porzucić. Niech Was Najświętszy Bóg błogosławi”. A rannym powiedział: “Koledzy, szybko wrócicie do zdrowia jeszcze dostaną od nas zasłużoną karę wrogowie”. W tym rozżalonym nastroju doszedł do „Czubczyka” i „Hermesa”, uścisnął ich serdecznie za ręce, mówiąc: “Już im nic nie pomoże, są w agonii”, i w takim rozżaleniu doszedł do jeńców niemieckich. Gdy ich zobaczył, kazał natychmiast rozstrzelać te zwyrodniałe zbiry, za wszystkie wyrządzone krzywdy Ojczyźnie naszej i nam. Rozkaz komendanta natychmiast został wykonany. W międzyczasie segrego¬wano zdobytą broń, a było tego bardzo dużo: kilka erkaemów, jeden cekaem, karabiny ręcz¬ne, granaty, amunicja, krótka broń. Odchodząc od miejsca egzekucji, komendant jeszcze wię¬cej był załamany, powiedział: “Jeszcze nigdy nie wydałem takiego rozkazu i jestem przeciw¬nikiem takich posunięć, ale tu, po obejrzeniu pobojowiska i wiadomościach, co robią z na¬szym narodem w kraju. zmusiłem się wydać taki rozkaz i żeby on był ostatni”. W tym czasie został wykopany duży dół, gdzie zostały złożone ciała zabitych, owiniętych w prześcieradła, tam ich wspólnie pogrzebano.
Już zapadał zimowy zmierzch, gdy opuszczaliśmy Worziany. Spieszyliśmy się w obawie nadciągnięcia większych ugrupowań niemieckich. Wyruszyliśmy w stronę te¬renów działań partyzantki sowieckiej‚ która w nagłych wypadkach miała udzielać nam pomocy, albo my dla nich – według ostatnio zawartej umowy. Wieźliśmy na wozach ok. 10 ciężko rannych, z których 4 nam zmarło i zostało pochowanych w Turowiu Wielkim. Trumny zostały ułożone w tej kolejności obok krzyża: „Fiat”, „Hermes”, „Czubczyk” i „Tajoj”. Po pożegnaniu kolegów salwą honorową udaliśmy się w dalszą drogę. W tej tak ciężkiej walce zginęło z naszej strony 19 kolegów, a Niemców ponad 80. I jeszcze mieszkańcy opowiadali, że co jakiś czas znajdowano po jednemu trupy w zaroślach i okoli-cach Worzian. Posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, ponieważ nasi szperacze zauważyli jakieś podejrzane ruchy w okolicach naszego szlaku. Następnie zauważono zaginięcie straży tylnej, co zlekce¬ważono początkowo, przypuszczając, że po przeżyciu tak ciężkiej walki może nic dopisały nerwy i opuścili oddział po kryjomu. Wzmocniliśmy jeszcze ostrożność i tak doszliśmy do wsi Radziusze,  a było to 1. lutego 1944 r.
We Wsi Radziusze zatrzymał się sztab, szwadron „Kitka” i kawaleria. Pozostałe szwadrony zakwaterowały się w pobliskich miejscowościach, a komendant z rannymi zatrzy¬mał się w Niedroszli, skąd mieli być przetransportowani przez rzeczkę i dowiezieni do naszych szpitali w terenie. Po zaginięciu ubezpieczenia tylnego została zmobilizowana nad¬zwyczaj na ostrożność na każdym odcinku. Posterunki zostały wzmocnione. Rano zauważono podejrzane przesuwanie się w oddali sowieckich oddziałów, co wzbudziło jeszcze większe podejrzenie z naszej strony. Rano zgłosiło się dwu sowieckich przedstawicieli z propozycją odbycia spotkania ich sztabu z komendantem na wyznaczonym terenie. Ruch z każdą chwilą się wzmagał po ich stronie w zajmowanym lesie, u nas było ostre pogotowie, byliśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. „Kitek” od wczesnych godzin porannych łaził bez prze¬rwy od posterunku do posterunku. Miał przygotowane stanowisko ogniowe przez siebie ob¬rane, gdzie był ustawiony cekaem zdobyty w Worzianach, który został mu przydzielony. W międzyczasie wpadł do mnie i zwrócił się tymi słowy: “Orszak, czy masz coś wypić, bo wiesz, ja coś wyczuwam, a jestem nieomylny”. Miałem trochę wódki w kanistrze po wizycie W gorzelni. Postawiłem przed nim dość spory kubeł, do którego serdecznie się przyłożył. Wy¬pił część z tego, a resztę kazał mi dokończyć. Odchodząc powiedział mi: “Dziękuję, dziś mi tego brakowało. a teraz znacznie lepiej się czuję i idę na swoje miejsce”. A było to 2 lutego 1944 r. na Matkę Boską Gromniczną.
Ja w tym czasie otrzymałem polecenie zabrać dokumenty in blanco  i udać się do Niedroszli dla wypisania rannym kolegom. Rozkaz przekazało dwu kolegów, którzy przyszli specjalnie. Udałem się natychmiast do komendanta, nie drogą, która prowadziła ze wsi, ale na wprost przez pala, a koledzy, którzy mnie powiadomili, wracali drogą. Na miejsce postoju nie dotarli w tym dniu, zostali zwinięci przez straż sowiecką. Jeden z nich po kilku tygodniach wrócił. Twierdził, że uciekł od Sowietów i opowiadał dokładnie, jak się to odbyło, zaś o dru¬gim słuch zaginął, tak jako tylnej straży, co zaginęła w drodze do Radziusz. Odjeżdża¬jąc, wóz nasz przekazałem w opiekę kolegi „Franka”, którym zawsze powoził i przeważnie się opiekował. Były tam rozmaite drobnostki pierwszej potrzeby oraz aparat fotograficzny z kli¬szami i radio. Po przybyciu na miejsce wypisałem dokumenty rannym kolegom. Widziałem również, że tam się przeprawił mjr „Węgielny”, którego nie widziałem od chwili przestrogi w Worzianach. W tejże samej chwili, kiedy z ostatnimi rannymi kolegami łódź dobijała do brzegu, usłyszeliśmy coś strasznego z kierunku Radziusze.
Raptem zawrzała straszna zbiorowa strzelanina, połączona z wyciem, krzykiem i piskiem. Coś podobnego, jak żyję, jeszcze nie słyszałem. Do dziś, jak zamknę oczy i wrócę myślami do tamtej chwili, odczuwam to wydarzenie. Jak zaznaczyłem, poprzednio stacjonował tam szwadron „Kitka”, a opodal szwadron kawalerii. Cała ta zgraja bezpośrednio całą swą potęgą zaatakowała szwadron „Kitka”. W tej tak silnej wrzawie usłyszeliśmy miałkliwe dudnienie cekaemu, który miał w swoim posiadaniu „Kitek”. Były to strzały dość długich serii oraz wybuchy granatów i strzelanina. W popłochu przyleciało w naszym kierunku kilka koni oraz kilkunastu żołnierzy, między innymi kolega „Franko”, który miał w opiece wóz. Oświadczył komendantowi, że „Kitek” ze szwadronem zawzięcie broni się przed atakiem. Po niejakimś czasie serie cekaemu co chwila były krótsze, aż całkiem zamilkły. W tym czasie wszyscy przypuszczaliśmy, że „Kitek” ze swoim oddziałem został doszczętnie rozbity albo trafił do niewoli. Wobec czego komendant kazał mi wystrzelić trzy czerwone rakiety, czym dawało się znać, że o ile ktoś jeszcze żyje, niech się wycofuje w naszym kierunku, takie hasło było umó¬wione. Po wystrzeleniu rakiet w krótkim czasie ustała strzelanina od strony wroga i całkiem ucichły hałasy, piski i wrzawa. Żołnierze ranni zostali załadowani na furmanki i odjechali na nasze punkty szpitalne w terenie. My zaś, co byliśmy na miejscu, z którego dc) nas dołączyli, wyruszyliśmy na inne bezpieczniejsze miejsce postoju. Byliśmy bardzo zaniepokojeni o losy „Kitka” i jego ludzi. Na drugi dzień komendant wysłał szwadron „Maksa” w okolice Radziusz w celu zorientowania się we wczorajszej walec, i może coś się da dowiedzieć o lo¬sach „Kitka” i jego szwadronu. “Maksowi” udało się ze szwadronu dojść aż na miejsce, gdzie odbywała się wczoraj walka. Po przybyciu na pobojowisko stwierdził, że teren, gdzie toczyła się walka, wyglądał strasznie, nic były jeszcze zabrane trupy sowieckich żołnierzy, w nie¬ładzie porozwalany sprzęt. Sowietów zginęło bardzo dużo, gdyż oni napierali grupowo stłoczeni jeden przy drugim. uważali, że zniszczą nas takim zaskoczeniem masą, „Kitek” ich wycinał ze swego cekaemu do ostatniego naboju. Na miejscu nikogo nie zastał. Lud¬ność tamtejsza opowiadała „Maksowi”, że Sowieci bez przerwy nacierali na nasze od¬działy do chwili pojawienia się na horyzoncie czerwonych rakiet. W tym czasie w so¬wieckich oddziałach powstało zamieszanie, słychać było krzyki, nawoływanie, przerwa¬no natarcie i zaczęli pospiesznie opuszczać teren walki, zostawiając wszystko w nieła¬dzie po sobie w obawie, że dla „Kitka” nadciąga na pomoc silne wsparcie „Kitek” rów¬nież w tym czasie zostawił cekaem, ho już nic miał amunicji i przeszedł ze swymi ludźmi w kierunku rzeczki. Z braku łodzi przeprawili się wpław. W drodze powrotnej „Maks” dowiedział się, że „Kitek” stacjonuje ze swoim szwadronem w sąsiednich wsiach, gdzie doprowadzają się do jakiego porządku po tak ciężkiej przeprawie. Po paru dniach „Kitek” te swoim szwadronem zameldował się przed komendantem zdrów i cały. Po czym podał szczegółowy raport z odbytej walki. Bronił się ze swoim szwadronem prawie do ostatnie¬go naboju, po czym wycofał się za rzeczkę wpław ze swoimi ludźmi. Na szczęście było nieźle: jeden dostał się do niewoli, jednego zabito. a jeden się utopił przy przeprawie. Straty w sprzęcie były znaczne, z czego część utonęła przy przeprawie. Kilka koni rów¬nież się utopiło Widii iłem tu na własne oczy, jak konie wystraszone samorzutnie wpada¬ły cło rzeczki, której skarpa po przeciwnej stronie była dość stroma. Po dopłynięciu do skarpy usiłowały się na nią wdrapać, skąd odpadały i w nurcie kończyły swoje życie.
 Tak przedstawiały się wydarzenia, które przeżyliśmy w Radziuszach. Wyjaśniło się ostatecz¬nie, jak Sowieci dotrzymali swoje umowne zobowiązanie w stosunku do nas. Liczyli na nasze znużenie i straty w walce z Niemcami. i przypuszczali, że teraz nadeszła sprzyjają¬ca okazja wykończyć na do reszty. Na szczęście okazały się złudne ich przypuszcze¬nia. Co prawda ponieśliśmy znaczne straty w ludziach, broni i sprzęcie, ale po przeszere¬gowaniu Brygada w krótkim czasie wróciła do całkowitej normy i od tej chwili już nie wierzono Sowietom i nie przystąpiono do żadnych rokowań. Walczyliśmy z nimi przy każdym najmniejszym zetknięciu, a “Kitek” w ich pojęciu okazał się największym strachem. Gdy tylko ktoś doniósł, że zbliża się oddział “Kitka”, nawiewali w popłochu, krzycząc : „Udiraj, idiet “Kitok”.
Po paru tygodniach rzekomego odpoczynku udaliśmy się ponownie do Worzian dla przyzwoitego pochowania poległych na polu walki kolegów. Każdy szwadron miał wyzna¬czone swoje zadanie w tym kierunku, i tak jedni przygotowali teren cmentarza, inni kopali doły, reszta przygotowywała trumny, każdy z nas miał swoje zadanie. „Jarek” przygotował tabliczki do krzyży, na których wypalał stopień i pseudonim poległego kolegi. Ks. Ignacy i ja zbieraliśmy dane poległego: imię i nazwisko, rok urodzenia itd., potem pisaliśmy na kartce papieru coś w rodzaju metryczki, które zostały włożone do buteleczek, które zalakowano. Przy składaniu do trumny wspomniane buteleczki wkładaliśmy pod głowę. Nie wszystkich poległych udało się zebrać personalia, gdyż byli niektórzy koledzy z nieznanych stron. Wśród tych, którzy zginęli wtedy. pamiętam i widzę w swojej wyobraźni: mjr  „Dornik”, „Czarny”, „Budzik”, „Sokół”, „Szpak”, „Rekin”, „Słowik”, „Ćwiartka”. „Janosik”. „Chochlik”, „Dzię¬cioł” i dwu Sowietów „Mikołaj” i „Witia”, oraz „Fiat”, „Hermes”, „Czubczyk” i „Tajoj”, którzy w drodze z Worzian do Turowa Wielkiego zmarli i zostali pochowani w tej miejsco¬wości. A Niemców naliczono 80, nie licząc tych, którzy zmarli opodal, potem ich odwieźli do Wilna, ale mieszkańcy opowiadali, że jeszcze w lecie znajdowali trupy Niemców w pobli-skich lasach. Każdego z naszych kolegów wydobyto z grobu, pochowano w trumnie, po czyni ks. Ignacy odprawił ostatnie posługi, a komendant pożegnał ostatnim przemówieniem, gdzie nadmienił i zasługi oddane dla ojczyzny. Tę tak smutną naszą uroczystość zakończono salwą honorową, po czym szwadrony udały się na wyznaczone zadania.
W terenie doszła do nas wiadomość pierwsza, że Sowieci zorganizowali dwa oddziały po kilkunastu żołnierzy przebranych w polskie mundury, a do tego biegle władających językiem polskim. Celem ich było włączyć się w nasz szwadron po kryjomu, niby to Polacy, którzy przybyli z innych terenów, a w czasie walki z Niemcami zostali rozproszeni w terenie. Od tej chwili „Łupaszko” miał się na baczności i bez ochrony osobistej nie poruszał się ani na krok, a w szwadronach przybrano nadzwyczajną czujność. Druga natomiast, też wstrząsająca, wiadomość, że Sowieci zaczęli prześladować polskie rodziny współpracujące z nami, o których tylko jak się dowiedzieli, zabierali mężczyzn, krę¬powali drutem i wywozili ze sobą w nieznanym kierunku, po których później ślad zaginął, al¬bo zabijali na miejscu. Wobec powyżej opisanych wydarzeń, Brygada posuwała się w tereny zagrożone przez Sowietów w kierunku Jasienia.
Brygada prawie w całości przybyła do Jasienia na postój, daty nie pamiętam, ale nie było dużej odległości od walki w Radziuszach. Część patroli była wysłana w teren dla zaciągnięcia informacji o sowieckich zgrupowaniach: patrole te miały dołączyć w Jasieniu. Pamiętam, jak pierwszy wrócił “.Sasza” ze swoją drużyną z patrolu, to on przyniósł pier¬wszą wiadomość o zajściach w Niedoszli. Stwierdzili w terenie, że silne zgrupowania Sowietów znajdują się w tych oko¬licach; do nich dołączyły nowe sowieckie zgrupowania przybyłe ze wschodu na wsparcie. Niektóre nasze patrole w drodze powrotnej były ostrzelane, jak również w nocy ostrzelano dwa posterunki. Zarządzono alarm bojowy i wszystkie nieprzyjacielskie skradające się ataki zostały odparte. O świcie w celu dokładnego zorientowania się w naszym położeniu, został wysłany przez komendanta “Maks” ze swoim szwadronem w kierunku poprzednio wycofujących się Sowietów. W krótkim czasie dobiegły nas słuchy silnego ognia z tego miejsca, gdzie udał się „Maks” z oddziałem. Dla wsparcia „Maksa” został skierowany szwadron ka¬walerii pod dowództwem “Ola”, którego widzę dziś, jak szarżował ze swoim szwadronem na wroga. Słychać było, że rozgorzała walka zawzięta. Na miejsce walki wszyscy ruszyliśmy, z wyjątkiem “Kitka”, który był chory, prawie nie mógł chodzić. Z „Kitkiem” zo-stało kilkunastu chorych i rannych żołnierzy, a walka toczyła się bardzo zacięta w terenie lasu od Jasienia. W czasie walki „Łupaszka” kazał mi ściągnąć wszystkich, wraz z. „Kit¬kiem” na miejsce walki. Z miejsca ruszyłem na koniu w kierunku miejsca zakwaterowania „Kitka”. Po przejechaniu kilkuset metrów zostałem silnie ostrzelany przez partyzantów so¬wieckich, którzy byli ukryci z boku za naszymi oddziałami. Cudem uszedłem; po niejakim czasie po walce zauważyłem, że wierzchem mam przestrzeloną czapkę, którą jak talizman nosiłem ze sobą na pamiątkę. Zostawiłem ją w Wilnie u pana Jana, do którego mnie w swoim czasie był zaprowadził “Nieczuja”. który był jego znajomym. a mnie przez kilka dni udzielał schronienia, ale niestety, kiedy się po nią zgłosiłem, co opiszę później, okazało się niemożliwe. Mieszkanie było zamknięte, a pan Jan aresztowany i jest na Łukiszkach, o czym poinformowali mnie sąsiedzi pana Jana. Co do pana Jana, zajmował stanowisko woźnego, ale jak opowiadał mi pan Trzebski, ojciec „Nieczui”, i sam pan Jan, miał dwu synów w stopniu kapitana‚ którzy byli oficerami zawodowymi WP i obaj znajdują się na Zachodzie. O dalszym losie p. Jana nie wiem, pamiętani, że mieszkał gdzieś blisko ul. Mickiewicza.
Z oddziałem „Kitka” nic dotarliśmy na miejsce walki, ho w drodze spotkaliśmy naszą Brygadę, która wracała na miejsce postoju w Jasieniu. Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę, gdyż nie mogliśmy prowadzić dalszej walki z powodu braku amunicji, której mieliśmy tylko na własną obronę. Pamiętam, byliśmy dokładnie wyczerpani nerwowo, zmę¬czeni. głodni, kiedy opuszczaliśmy tamte tereny. We wsiach, które przekraczaliśmy, ludność stała obok drogi z koszykami czy wiadrami napełnionymi chlebem, jajami i innymi produkta¬mi żywnościowymi. a byliśmy bardzo słabi z braku amunicji przede wszystkim, a nawet i broni. wobec przeciwników. Serdecznie nas żegnano z żalem, gdyż nie mogliśmy im udzie¬lić żadnej pomocy w ich nieszczęściu.
Podążaliśmy w okolice Wilna, tam mieliśmy zaopatrzyć się w brakujący sprzęt, który straciliśmy w Radziuszach, jak lekarstwa. a przede wszystkim amunicję. Z tego po¬wodu został pominięty kolega „Pirat”, rodzony brat „Kici”, którego znaleźli po walce mieszkańcy tamtych okolic nie żyjącego i bardzo zmasakrowanego. Widać było po zwłokach, że był przed śmiercią okropnie męczony. Miał kończyny rąk i nóg połamane, oczy wydłubane i ucięty język. Z tego wszystkiego widać było, jak Sowieci postępowali z naszymi jeńcami, a pamiętam go jak wieczorem przed akcją był przed naszą chałupą wesoły, grał na gitarze i ślicznie śpiewał. Nie przypuszczał biedaczysko. że to była jego ostatnia chwila ży¬cia, byliśmy zachwyceni jego popisem. Wszyscy go szanowali nie tylko w szwadronie kawa¬lerii, w której był, ale w całej Brygadzie. I tak zakończyły się nasze przeżycia w okolicach Jasienia. Po tej walce w Brygadzie odczuwaliśmy silne zmęczenie.
     Po tych ciężkich walkach w tak krótkim czasie i braku amunicji komendant nawiązał łą¬czność z sąsiednimi Brygadami znajdującymi się w pobliżu, które jednocześnie powiadomił o przybyciu w te tereny silnych zgrupowali sowieckiej partyzantki. Nasza Brygada w porozumieniu z innymi Brygadami udała się w okolice W i In a w ce¬lu zdobycia broni i sprzętu medycznego na placówkach niemieckich. W pierwszym okresie akcje były udane, strat nie mieliśmy, zdobyliśmy dużo broni i sprzętu, ale w jednej akcji w leśnictwie, które zdobywaliśmy, został zabity „Waligóra” pod domem leśnictwa. Był to nieodżałowany kolega, stary partyzant jeszcze z czasów „Kmicica”. Ja w międzyczasie zo¬stałem odesłany do Wilna, gdzie miałem przejść operację przepukliny, która niezmiernie mi dokuczała w czasie marszów, a Brygada nasza w towarzystwie innych Brygad udała się na tereny zajęte przez partyzantkę sowiecką, która okropnie prześladowała ludność polską, do— puszczając się ohydnych czynów.
Mnie natomiast umieszczono w Wilnie w litewskim szpitalu. gdzie przeprowadzono szczęśliwie operację. Opiekowali się mną wtajemniczeni polscy lekarze. Miałem też przybra¬ną matkę i siostry. które prawie co dnia mnie odwiedzały, przynosiły mi rozmaite smakołyki,  a już w czasie święta byłem zaskoczony odwiedzinami “krewnych”. tyle ich by¬ło, a każdy z nich coś przynosił. Tak “siatka” Wileńskiego AK opiekowała się partyzantami w nieszczęściu, wszystko było świetnie /organizowane. Byłem na sali pomiędzy chorymi otoczony tak świetną opieką, że personel litewski zaczął coś podejrzewać. Wobec tego po¬spiesznie opuściłem szpital i ulokowano mnie na punkcie “Siatki” w celu całkowitego przyjścia do zdrowia, Punkt miały te panie, które ufundowały i przekazały na Zachód sztandar dla polskich lotników. Opiekę miałem znakomitą i stałą łączność z Brygadą przez łączników, którzy donosił i o działaniach naszej Brygady w terenie.
A najgłośniejsze, o czym mówiono, to była masakra, jaką Litwini urządził i na ludności polskiej w okolicach Janiszek.  Palono zabudowania, kazano rodzicom wrzucać swoje dzieci do ognia. Za ten ohydny czyn nasza Brygada udała się na tamte tereny i przeprowadzi¬ła odwet na Litwinach. Ja od tych pan udałem się na przedmieścia Wilna do pana Trzebskiego  ojca „Nieczui” i „Janosika”, który już nie żył. Pewnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że „Łupaszko” udający się na odprawę dowódców Brygad został przypadkowo aresztowany przez patrole niemieckie. Natychmiast „Nieczuja” i ja udaliśmy się z bronią na wskazane miejsce w celu odbicia komendanta. o ile to będzie możliwe, ale było już za późno, bo „Łu¬paszko” stąd zaginął. Ze względu na ostrożność opuściliśmy mieszkanie Trzebskich.
Mnie “Nieczuja” odtransportował do pana Jana, gdzie zostałem na kilka dni w celu zebrania infor¬macji. w jakich okolicznościach został aresztowany “Łupaszka”. Jedną noc u p. Jana byliśmy razem. Rano „Nieczuja” udał się w drogę, by jak najprędzej dotrzeć do Brygady dla udziele¬nia informacji o zaistniałym wypadku. Później z terenu dochodziły różne wiadomości o are-sztowaniu komendanta, w każdym razie powstał dość duży chaos po reorganizacji przez no¬wych przełożonych. Brygada była zżyta z „Łupaszką”, co ogromnie dało się odczuć w cało¬ści. Po kilku dniach z Wilna udałem się na punkt koło Balingródka, gdzie miałem otrzymać wskazówki dla odnalezienia Brygady. Niedaleko Balingródka na punkcie spotkałem panią Wan¬dę — teściową „Łupaszki”, jego córkę Basię i ciężko rannego “Billa”. i tu nadeszła rewela¬cyjna wiadomość, że „Łupaszko” wrócił zdrów i cały. cudem udało mu się umknąć zbirom, tylko jest bardzo rozdrażniony i zdenerwowany swoimi ostatnimi przeżyciami i losem Brygady.  Po skontaktowaniu się z „Kitkiem” kazał mi zatrzymać się w tym terenie dla zorganizowania pomocy dla pani Wandy i Basi do chwili otrzymania rozkazu, co mam dalej począć.
Opowiedziano nim, że z chwilą pojawienia się komendanta w Brygadzie wszyscy żołnierze bardzo się ucieszyli. Powstały silne hałasy powitalne i komendant zwrócił się z silnym wzru¬szeniem tymi słowami: „Byłem od Was odtrącony przez kilka dni, bardzo ciężko przeżywa¬łem, ale teraz przysięgam Wam, że za każdy dzień pobytu u nich, dokonamy jedną akcję zbrojną”. Po przeszeregowaniu Brygady przystąpiono do akcji ze wszystkimi naszymi wrogami na nadarzającym się odcinku. Ja w międzyczasie otrzymałem rozkaz od komendanta o dołączeniu do Brygady. Ze sobą miałem za¬brać „Billa”, który przebywał na punkcie ciężko ranny w głowę. Jechaliśmy wiejskim wozem, w którym mieliśmy ukrytą broń, lekarstwa i moje wojskowe ubranie. We wsiach, przez które przejeżdżaliśmy stały małe zgrupowania Niemców, najbardziej niebezpiecznie było przejeżdżać przez szlaki kolejowe. ale szczęśliwie dotarliśmy do miejsca postoju Brygady. Zostaliśmy serdecznie powitani i zameldowaliśmy  się komendantowi, który skierował mnie do poprzednich zadań, za wyjątkiem pisania «Kroniki», którą przejął ks. Ignacy od chwili mojego wyjazdu. Przy sposobności zaznaczam, że po wyjściu z więzienia nocowałem u „Ronina” w Warszawie, a był to rok 1956 lub 1957, który przy rozmowie zapytał mnie: “Czy wiesz gdzie znajduje się przez ciebie pisana «Kronika» Brygady?” Odpowiedziałem, że nie wiem. W tym czasie “Ronin” wyjął z biurka dwa bruliony tak znane mi, które tyle nosiłem ze sobą. oświadczając mi, że obecnie on je posiada. Co dalej się z nimi stało, tego nie wiem do dziś.
Wszystkie brygady posuwały się w okolice Wilna, jak również Armia Radziecka, a na¬sza Brygada łączyła się w jedną całość. Wysyłano co jakiś czas łączników do Komendy Okrę¬gu w Wilnie w celu otrzymania rozkazu, jakie ma zająć stanowisko nasza Brygada. Naokoło rozbrzmiewała kanonada walk, pożary, oświetlanie reflektorów i rakiet, i to wszystko zbliża¬ło się do Wilna. Polskie oddziały partyzanckie brały czynny udział w zdobywaniu Wilna, za wyjątkiem V Brygady „Łupaszki”. którą wyłączono dlatego, że prowadziła walkę z partyzan¬tką sowiecką od chwili, kiedy to została podstępnie rozbrojona Brygada “Kmicica”, a jego samego na bazie sowieckiej aresztowano i słuch po nim zaginął, w wyniku selekcji około 80 żołnierzy wyprowadzono z baty w nieznanym kierunku. Później były przeprowadzane per¬traktacje w sprawie zawieszenia broni t Sowietami, ale zobowiązania te partyzanci Sowieccy nie dotrzymywali  jak poprzednio pisałem o zajściu w Radziuszach.
Wobec tego V Brygada wyruszyła okrążając Wilno  w kierunku Warszawy, taki miała cel. Ostatni postój Brygady na terenie Wileńszczyzny mieliśmy w Suderwie ok. 20 km od Wilna, skąd widać było jak na dłoni łuny płonącego miasta oraz odgłosy wybuchów broni. Było to straszne przeżycie, nie tylko moje, ale i całej Brygady. Widząc te wydarzenia w oddali, myśleliśmy, że być może nasza pomoc ułatwiłaby naszym kolegom ataki na wroga. Było to bardzo ciężkie przeżycie w naszej Brygadzie, ale trudno: rozkaz jest rozkazem. Po odprawie Brygada ruszyła w dalszą wyznaczoną drogę i tak opuściliśmy tereny wileńskie. A tu w Suderwie, gdzie mieliśmy postój, jeszcze inną miałem niespodziankę. Gdy Brygada zatrzymała się, ja przystąpiłem do swoich zadań odnalezienia odpowiedniego pomieszczenia. gdzie ma się kwaterować dowództwo  oraz zainstalować radio dla odbierania wiadomości ze świata, które przekazywałem komendantowi. Okazało się, że te zabudowania nalezą do plebani. Kiedy robiłem instalację, przyszedł do unie ksiądz, już w średnim wieku, brunet, i spytał, co ja tu robię w jego mieszkaniu itd. Grzecznie mu wszystko wyjaśniłem, ale kiedy go zobaczyłem. przypomniałem sobie znajomą twarz i to mnie zaskoczyło. Wobec tego zapytałem go, czy nie jest ks. Mackiewiczem, gdyż go widziałem kilkakrotnie w domu w zaścianku Dziemidówka, jego rodzinnym miejscu, które było położone obok naszego zaścianka ok. 2 km, a ja jestem synem Konstantego Beynara. Na początku ksiądz chwilę mnie obserwował zastanawiając się, potem wziął mnie w swoje objęcia i zaczął całować, mówiąc: “Przecież ty jesteś zupełnie podobny do swojego ojca. Musisz mi dziś o wszystkim opowie¬dzieć, co u was się działo przez ten okres, jak tam moi bracia żyją, czy coś o nich wiesz?” Później wieczorem udałem się do organisty, gdzie mnie odwiedził ksiądz, rozmawialiśmy: do 2 rano musiałem mu o wszystkim opowiedzieć. A pokrewieństwo nasze było takie, że jego rodzony brat Piotr był ożeniony Z moją cioteczną siostrą Władysławą, a ksiądz za młodu, w czasie swoich studiów, często bywał w naszym domu, jak również jego bracia. A ten Mac¬kiewicz, który przybył na Bazę wraz z Mroczkowskim, to był syn jego brata Józefa.
I tak Brygada poruszała się w kierunku Warszawy. Pierwszym postojem znaczniej¬szym były miejscowości niedaleko Olity na terenach litewskich. W czasie przemarszu kilka¬krotnie przeprowadzaliśmy walki z napotkanymi oddziałami armii niemieckiej. Walki te przeprowadzaliśmy często wspólnie z żołnierzami armii radzieckiej, które były uzgadniane między ich a naszym dowództwem. Kiedy przebywaliśmy na terenach litewskich w pobliżu Olity, byliśmy bardzo serdecznie witani przez tamtejszą ludność. Okazało się, że przewa¬żająca jej część to są Polacy, a niektórzy z nich nie umieli nawet rozmawiać po litewsku.

Po akcjach bojowych i innych wydarzeniach co jakiś czas spotykaliśmy się z żołnierzami sowieckimi. Wymienialiśmy między sobą broń, ho oni, czym byliśmy zaskoczeni, niemiecką broń uważali za zupełnie bezwartościową. My na tym bardzo skorzystaliśmy: zamieniali “empi” albo karabin maszynowy na byle jaką broń sowiecką, a każdy z nich chciał mieć byle jaki pistolet i ręczny zegarek. Brygada nasza rozrastała się jak grzyby po deszczu, jak mówi przysłowie. Bez przerwy dołączali do nas nowi żołnierze, a uzbrojeni byliśmy “po zęby”. Przez jakiś czas sowieckie wojska nam nie przeszkadzały, a kilkakrotnie prowadziliśmy wspólne akcje przeciwko Niemcom. Były to akcje bardzo udane, a Niemcy ponosili ciężkie straty. Ale po jakimś czasie zauważyliśmy, że naszą Brygadę zaczęły okrążać ze wszystkich stron wojska sowieckie. Nasłuchy radiowe, które odbierałem, donosiły o przebiegu wydarzeń przy zdobywaniu Wilna i w jaki sposób zaczęto traktować Polską Armię Krajową. Dołącza¬jące do nas oddziały z innych brygad donosiły, że polskie oddziały są rozbrajane przez armię radziecką. Niektórych szeregowych wcielają do swoich jednostek. ale większość ładują na ciężarówki i wywożą w nieznanym kierunku. Wobec tego komendant “Łupaszko” zarządził bezwzględną ostrożność, a w międzyczasie wysłał łączników do Wilna w celu stwierdzenia stanu rzeczywistego, gdyż radio z Londynu donosiło, że zaczęto rozbrajać dowództwo, a żoł¬nierzy grupować w obozach. Po powrocie łączników z Wilna dowiedzieliśmy się, że sowiec¬kie dowództwo wezwało nasze dowództwo po zdobyciu Wilna celem omówienia dalszych działań, oraz odbycia defilady ulicami miasta, co później okazało się podstępem. Po przyby-ciu nasze dowództwo zostało zatrzymane i rozbrojone. Natomiast żołnierzy AK zaczęto spę¬dzać w rozmaite przygotowane wcześniej strzeżone miejscowości. Największe zgrupowanie miało miejsce w Miednikach pod Wilnem. Napotykane po drodze oddziały były rozbrajane. Na początku nasi żołnierze nie zdawali sobie sprawy, co to wszystko miało znaczyć, ale gdy z każdą godziną zaczęto obstawiać obozy silną strażą ze wszystkich stron i zabroniono oddalać się i kontaktować się z sąsiednimi grupami oraz rodzinami. Po dokładnym wymienieniu przez łączników, co nastąpiło w Wilnie, „Łupaszko” natychmiast zarządził odprawę całej Brygady i nie wdając się w szczegóły opowiedział całości o zaistniałej sytuacji i w jakich okolicznościach teraz się znajdujemy, przy czym przedstawił życzenie dowództwa sowiec¬kiego, które było takie: żeby Brygada podporządkowała się ich zadaniom, to jest rozbrojeniu, a żołnierze mieli być rozrzuceni po jednostkach, a częściowo zwolnieni do domów, natomiast dowództwo miało pozostać do ich dyspozycji. Takie były warunki dla naszej strony. Wobec tego „Łupaszko” zwrócił się do całej Brygady, co ma dalej robić w takiej sytuacji? Czy podporządkowujemy się Sowietom i przechodzimy pod ich komendę, czy poweźmiemy jakąś inną decyzję? Całość Brygady nie chciała nawet słyszeć o przejściu pod dowództwo sowiec¬kie. Było wielkie załamanie w Brygadzie, kiedy dowiedziała się całej prawdy, w jakim znaj¬dujemy się położeniu. Wołali jednogłośnie prawic wszyscy: “Będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi, ale Sowietom dobrowolnie się nie poddany, już niejedno przeżyliśmy, znamy ich przyrzeczenia i jakie były tego rezultaty”. Po tej konsultacji komendant zarządził zbiórkę ca¬łej Brygady raz jeszcze w okolicy Porzecza, kierunek na Augustów. Po przybyciu na miejsce i rozlokowaniu Brygady w lesie raz jeszcze dokładnie wszystkim wyjaśnił nasze położenie. teraz niech każdy decyduje o sobie według własnego uznania.
 Przeważająca wię¬kszość zdecydowała. że będziemy przedzierać się w kierunku Warszawy. Część żołnie¬rzy opuściła Brygadę z kawalerią „Tatara” i  udała się w kierunku żądanym przez Sowietów. Takim manewrem mieli zmylić sowiecką czujność, że niby przybyła cała Brygada. W ten sposób udało się komendan¬towi uratować ogromną większość ludzi od nieszczęść, tułaczki, a nawet śmierci, gdyż jak się później dowiedzieliśmy, wszyscy, co poszli z „Tatarem” zostali rozbrojeni, a później wy¬wiezieni w głąb Rosji. My natomiast pozostawiliśmy całą broń ciężką i sprzęt, i udaliśmy się małymi grupami. aby przedzierać się w kierunku Warszawy. Rozmaite to były grupy. niektórzy poszli całymi szwadronami, jak “Kitek”, ale większość małymi grupami. Ja zosta¬łem przy trupie komendanta. a ze mną byli między innymi: „Łupaszka’’, „Sasza’”, „Zyga”, „Zeus” „Nieczuja”. „Lalka”, „Lilka” i inni, których już nie pamiętam. Od tej chwili zaczęło się nasze straszne życie tułacze, męczące i głodowe. Sowieckie wojska były na każdym kro¬ku, posuwali się wszystkimi drogami, a nawet ścieżkami. Kiedy mieliśmy przekroczyć drogę w oznaczonym kierunku, czasem zajmowało to nam kilka godzin nim doczekaliśmy się od¬powiedniej chwili, żeby można było bezpiecznie ją przejść. O zdobyciu żywności nie było mowy. dzieliliśmy się zapasami, jakie posiadaliśmy, bardzo uczciwie, były to porcje minimal¬ne. W takich warunkach doszliśmy do Niemna, gdzieś w okolicach Mostów. Niemen wyglądał ślicznie, jak lustro kryształowe. Tu kilku odłączyło od naszej grupy, między innymi „Bohun” i „Franko”. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy starą łódkę, którą etapami, po parę osób. przeprawiliśmy się na drugą stronę. Było bardzo spokojne powietrze, świecił księżyc, który ułatwiał nam przeprawę. Po drugiej stronie Niemna teren był zarośnięty niedużym laskiem z gęstym poszyciem. Już świtało, kiedy wszyscy przeprawiliśmy się na drugą stronę. Widać było w oddali wieś, w której słychać było wzmożony ruch. Dolatywały odgłosy war¬kotu jakichś pojazdów, i to coraz silniejsze, wobec tego ukryliśmy się w zaroślach jak myszy.