Dzisiaj jest: 29 Marzec 2024        Imieniny: Wiktoryna, Cyryl, Eustachy

Deprecated: Required parameter $module follows optional parameter $dimensions in /home/bartexpo/public_html/ksiBTX/libraries/xef/utility.php on line 223
Moje Kresy – Anna  Muszczyńska cz.8 -ostatnia

Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.8 -ostatnia

W kilka dni później w niedzielę 20 lutego 1944 roku do Firlejowa zjechała liczna grupa niemieckiego wojska w granatowych mundurach, podjechali pod ukraińską cerkiew Zesłania Ducha Świętego. Wyprowadzili ludzi pod…

Readmore..

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem  narodu ukraińskiego.

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem narodu ukraińskiego.

/Elementarz "Bandera i ja" również tłumaczony na jęz. polski Miało być inaczej , jak zapowiadali Hołownia i Tusk, a jest jeszcze gorzej. W programie nauczania historii przygotowanym obecnie przez MEN,…

Readmore..

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego  ludobójstwa

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego ludobójstwa

Fundacja Wołyń Pamiętamy po raz kolejny przed 11 lipca w 2024 roku organizuje akcję wyklejania miejscowości plakatami upamiętniającymi Ofiary ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1947.W…

Readmore..

ALEKSANDER SZUMAŃSKI  POLSKI POETA ZE LWOWA

ALEKSANDER SZUMAŃSKI POLSKI POETA ZE LWOWA

Autorzy Zbigniew Ringer,Jacek Trznadel, Bożena Rafalska "Lwowskie Spotkiania","Kurier Codzienny", Chicago, 'Radio Pomost" Arizona, "Wiadomości Polnijne" Johannesburg. WIERSZE PATRIOTYCZNE, MIŁOSNE, SATYRYCZNE, RELIGIJNE, , REFLEKSYJNE, BALLADY, TEKSTY PIOSENEK, STROFY O TEMATYCE LWOWSKIEJ…

Readmore..

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji  Tarasa Szewczenki

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji Tarasa Szewczenki

/ Członek Zarządu Fundacji Niepodległości Jan Fedirko Prezes Towarzystwa Ukraińskiego w Lublinie dr. Grzegorz Kuprianowicz oraz Andrij Saweneć sekretarz TU w dniu 9 marca 2024 r po raz kolejny zorganizowali…

Readmore..

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

/ Profesor Andrzej Lisowski, zdjęcie ze zbiorów syna Andrzeja Lisowskiego" Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek, wybitny znawca górnictwa, wielki patriota.…

Readmore..

„Zbrodnia (wołyńska)  nie obciąża państwa  ukraińskiego!    Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

„Zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego! Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

Paweł Kowal, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych w rozmowie z Interią powiedział, że: „zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego” i „państwo ukraińskie nie ma za wiele z rzezią wołyńską, bo…

Readmore..

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

Tytuł książki: "Moje życie nielegalne": Autor recenzji: Mirosław Szyłak-Szydłowski (2008-03-07) O księdzu Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim było ostatnimi czasy bardzo głośno ze względu na lustracyjne piekiełko, które zgotowali nam rządzący. Kuria bardzo…

Readmore..

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się  zbudować na kłamstwie  i przemilczeniu

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się zbudować na kłamstwie i przemilczeniu

Posłowie PiS zapowiadają wniosek o odwołanie Pawła Kowala z funkcji szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych w związku z wypowiedzią nt. rzezi wołyńskiej –informuje dziennikarz Dorzeczy. Dlaczego tak późno. Paweł Kowal…

Readmore..

Pod wieżami Włodzimierza.  Ukraińcy 1943 – 1944

Pod wieżami Włodzimierza. Ukraińcy 1943 – 1944

Praca literacka i fotograficzna przy książce trwała kilka lat. Fotografie ze zbiorów bohaterów świadectw i ich rodzin pochodzą z całego XX wieku. Fotografie współczesne to efekt ponad czterdziestu podróży Autora…

Readmore..

230. rocznica Insurekcji  (powstania) kościuszkowskiego.

230. rocznica Insurekcji (powstania) kościuszkowskiego.

/ Autorstwa Franciszek Smuglewicz - www.mnp.art.pl, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=297290 Tadeusz Kościuszko, najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, generał lejtnant wojska Rzeczypospolitej Obojga Narodów, generał major komenderujący w…

Readmore..

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach:  10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku  oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach: 10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

W XVII wieku Andrzej Potocki, hetman polny koronny, rozbudował miasto Stanisławów i założył Akademię. Było to jak na owe czasy coś tak niezwykłego, że przejeżdżający przez Stanisławów w 1772 roku…

Readmore..

” Wszystko będzie nasze”, powiedziała Ukrainka... „Musicie zginąć, nie ma tu dla was miejsca”

/ Zbrodnia UPA w Hurbach. Sąsiedzki mord pochłonął  ponad 250 polskich istnień Foto: http://www.studiowschod.pl/zbrodnia-upa-w-hurbach/

Zarówno przekaz rodzinny jak i wspomnienia wielu byłych mieszkańców Wołynia, którzy uratowali się z „ Rzezi Wołyńskiej” wyraźnie mówią o akcji agitacyjnej jaką OUN  z Galicji ( Małopolski Wschodniej) przeprowadził przed rozpętaniem fali zbrodni 1043/ 1944 r. Utkwiły mi w pamięci słowa wielu osób wspominający znajomych Ukraińców, którzy informowali swoich sąsiadów o całonocnych zebraniach prowadzonych przez „tych z Galicji”. Ubolewali również nad faktem, że po wielu takich  naradach w końcu znajdowali posłuch szczególnie wśród ciemnego ukraińskiego chłopstwa. Alf Soczyński opisując przygotowania do napadu na dużą polską wieś Hurby napisał:  «Gdzie znaleźć tylu chętnych w pobliżu skorych do mordowania sąsiadów? (...)  Od kilku dni krążył po ukraińskich wsiach otaczających Hurby bochenek chleba. Krążył od wsi do wsi, stanowiąc rytualny znak jedności i gotowości.

Chleb to znak życia, dobroci (wszak mówi się - dobry jak chleb), hojności matki natury, trudu rolnika, dostatku. Chleb to także symbol jedności i znak gotowości do poniesienia  ofiary. Ludzie jednoczą się przy jednym stole, obdarowują miłością, łamiąc się chlebem, ofiarowują także siebie. Jednoczą się wokół swego przywódcy, bohatera, ojca.  Ten chleb nie bez przyczyny nazywał się chlebem objednania(chlebem zjednoczenia). Ale ten bochenek chleba w tamtych dniach w rękach wielu Ukraińców był symbolem strasznym dla sąsiadów nie będących Ukraińcami. Dla nich stanowił symbol grozy unoszącej się nad najbliższą okolicą, nad ich osiedlami, w których żyli od kilkuset lat i wrośli już w miejscowy krajobraz. Teraz, o grozo, chleb stawał się symbolem gotowości do przelania niewinnej krwi sąsiadów. Tamten bochenek chleba był symbolem jedności z przywódcami UPA, gotowości do mordowania bezbronnych, nawet dzieci, kobiet i starców. Gotowości do zdzierania z ludzi skóry i posypywania solą, wypruwania wnętrzności, wyrywania z ciał  kobiet nienarodzonych dzieci,   odrąbywania głów, kończyn, piersi, członków, wydłubywania oczu, odrzynania języków. Gotowości do przybijania ludzi do drewnianych przedmiotów, wieszania ich na drzewach, po uprzednim napasieniu się głęboką i wielką nienawiścią. Gotowości do napawania się widokiem cierpień najbliższych sąsiadów. Gotowości do wyrzynania w pień wszystkich mieszkańców będących Lachami, rabowania dobytku ofiar i topienia w ogniu całych wsi. Gotowości do rozrzucenia ciał na pożarcie zwierzętom, nawet do odkopania ciał już pochowanych w ziemi i wystawienia ich na znieważającą poniewierkę. Ta nienawiść wyryła tak głębokie koleiny w świadomości niektórych mieszkańców tych stron, że jeszcze dziś, na początku wieku XXI,  można wyczuć jej wyraźne ślady. Ta nienawiść była jakby sprowadzona w te strony przez pogańskiego bożka Baala łaknącego morza niewinnej krwi. To, co stało się późnym wieczorem 2 czerwca roku 1943, nie był to spontaniczny zryw, ani wynik sąsiedzkich porachunków, lecz starannie przemyślana i zorganizowana przez zbrojny oddział OUN napaść, w której wzięli udział także okoliczni mieszkańcy, nie wyłączając kobiet. W cerkwiach popi wygłaszali biblijną przypowieść o kąkolu i pszenicy. Następnie wołali -Trzeba wytępić kąkol na ukraińskiej ziemi, by zboże było czyste i zdrowe! Kąkol, to czużyńcy, zwłaszcza Lachy. Popi święcili w cerkwiach noże, bagnety, widły, kosy, siekiery, cepy - narzędzia potrzebne na swjatoje diło. Na święte dzieło !  (....) O zmierzchu 2 czerwca roku 1943 od poszczególnych wsi otaczających Hurby odrywały się grupki po kilkunastu i więcej, zazwyczaj młodych i w sile wieku ludzi, nawykłych do pieszych, wielokilometrowych marszów. (...)
Ruszyła jedna sotnia UPA z kurenia Dunaja czy Doksa pod prowidem Zahrawy. A do pomocy sotni zawodowych żołnierzy, stojących podziemnym obozem w lesie pod Antonowcami, dołączyło kilkuset ochotników stanowiących samobronni kuszczowi widdiły z Majdanu, Buderaża, Wielkiej Moszczanicy, Stupna, Bondar, Majdańkiej Huty, Buszczy. Otoczone lasami, jakby schowane w ich ciszy Hurby tylko od południa były odsłonięte przez otaczające je pola, na których  rozrzucone były pojedynczo zabudowania. Było tych ochotników prawie tysiąc osób, w tym kilkadziesiąt kobiet, uzbrojonych podobnie jak mężczyźni w widły, siekiery i noże. Strilci UPA oprócz noży i siekier mieli broń palną, ochotnicy tylko siekiery, noże i widły, niektórzy wzięli cepy. Większość szła pieszo, część jechała wierzchem na koniach i furmankami, na które będą ładować zrabowany dobytek, aby przewieźć go jako zdobycz do swoich zagród. Podchodząc skrycie lasami, parowami i zagajnikami, coraz bliżej otaczali wieś z wszystkich stron, czekali przyczajeni wśród krzaków na znak, sygnał do ataku. Ci, którzy otaczali wieś od północy, wschodu i zachodu, przyczaili się w  leśnym poszyciu, natomiast    ci, którzy otaczali wieś od południa rozłożyli się w wysokim zbożu. Wszyscy czekali na sygnał do ataku. Każda grupka upatrzyła sobie jedną lub dwie zagrody ciemniejące na tle nocnego nieba. Znali tych, na których mieli za chwilę napaść, spotykali się z nimi w sklepach, na zabawach, w gminie w Buderażu, w Dubnie, w Szumsku na targach, w sklepie w Mizoczu albo Majdanie, w lasach podczas wyrębu drzew czy zbierania jagód i grzybów. Słuchali odgłosów porykiwania krów, szczekania psów, wyciągania wody ze studni, zamykania drzwi obór i stodół, gdakania kur, beczenia owiec. Zapalały się nikłe światła w oknach. Oni grupkami wybierali sobie zagrody, rozdzielali półgłosem między siebie domy, na które przyjdzie im ruszyć niebawem, starając się podejść jak najciszej i zaskoczyć mieszkańców jak zwierzynę na polowaniu, najlepiej podczas snu. Na każdą grupę ochotników zbrojnych w narzędzia ręcznego mordu przypadał strilec uzbrojony w broń palną. Słuchali odgłosów życia dobiegających z zagród sąsiadów  i napawali się myślą, że oto za chwilę będą mogli napoić się mohoryczą nienawiści, ale także słodyczą zwykłego rabunku. Podzielili się na trzy kręgi stanowiące jakby trzy rzuty. Pierwszy wkraczał do poszczególnych zabudowań, gospodarstw, wyciągając z nich zaskoczonych mieszkańców i mordując. Drugi rzut czekał w zaroślach na skraju lasu lub w polu, przyczajony w rowach, pod miedzami, w wysokim zbożu, czając się na niedobitków ocalałych w czasie rozpoczętej rzezi. Trzeci z wozami konnymi był gotowy do rabunku i wywożenia zdobyczy. Najpierw zabijali wszystkich, których zdołały dosięgnąć ich siekiery, widły i noże.   A zanim podpalili zabudowania, by spalić je z ciałami ofiar, najpierw je grabili z wszystkich cenniejszych rzeczy. Zapadał cichy wieczór, nikt nie spodziewał się, że się zamieni w koszmarną noc. Tylko cerkiew i kościół ich różniły. Bo nawet język jednych i drugich upodabniał się do siebie przez setki lat sąsiedzkiego bytowania. Polscy wieśniacy wymawiali wiele słów po rusińsku, czy jak kto woli po ukraińsku, a Ukraińcy przyjęli do swojej mowy wiele słów polskich. Rodziny polskie przed snem planują, co będą robić jutro. A pracy w polu jest jeszcze wiele, starczy do zimy. Po czym każda w swoim domu układają się do snu. Układają, czasem usypiają dzieci. Ojciec, matka, troje czy czworo dzieci, dziadek, babcia pogrążają się w sen. Nagle tamci grupkami cichaczem ruszają. Każda grupka ma już upatrzony dom, zagrodę, Jest ich około tysiąca, poczynając od kilkunastoletnich chłopców, nawet trzynasto i czternastoletnich. Każdą grupką dowodzi strilec który wydaje polecenia. Nie znosi sprzeciwu. Za sprzeciw może być kula w łeb. Jedni wdzierają się do domów. Każą kłaść się na podłogach. Tych, którzy nie słuchają rozkazu, by się kłaść na podłodze, uderzają siekierami i powalają na ziemię. Inni podpalają stodoły. W świetle pożaru można poznać ich twarze. Ofiary rozpoznają swoich oprawców. Błagają o litość. Te błagania rozlegają się w kilkudziesięciu domach niemal w jednym czasie. Może to tylko straszny żart albo złowrogi sen? Przecież to sąsiedzi, a nie jakieś straszne, krwiożercze diabły!
- Iwan, daruj życie, nigdy nic ci złego ci nie zrobiliśmy!
- Praklatyje Lachy! Za naszu krzywdu wam smert!(śmierć wam za nasza krzywdę!). Cicho Laszka! (Laszka - Polka).To nie miejsce i czas na litość. Nawet dla dzieci i starców. Ryczy bydło, kwiczą świnie, lamentuje ptactwo! Rżenie wystraszonych koni niesie się po wsi od zagrody do zagrody, potęgując grozę. Wyprowadzają ze stajni konie i zaprzęgają do wozów, na które ładują zrabowany dobytek. Gdy wszystkich ludzi  pozabijają, podpalają dom.
- Uciekajcie w zboże ! Za zbożem jest zbawienny las!- ktoś krzyczy.
Ale z lasu wyskakują kolejni napastnicy, którzy zostali w odwodzie.
Ci czekają na bezładnie uciekających, którzy nie zginęli w domach czy na podwórzu. Każdy dom umiera nieco inaczej, jeden w sposób straszniejszy od drugiego. Pierwsze napadnięte domy zostały tak zaskoczone, że z nich nikt się nie ratuje. Z tych, co zostały napadnięte nieco później, ratuje się pewna ilość osób. Jakiś ojciec każe żonie i dzieciom uciekać, a sam chce coś zabrać z domu na drogę. Zabrać cokolwiek do jedzenia. Coś cennego uratować. Zaprząc konie. Jak straszne to musiało być, skoro Niemcy, ich odwieczni wrogowie, musieli być ich wybawicielami. Rano przyjechał oddział niemiecki z Mizocza, by zabrać kilku rannych którzy przeżyli i osłaniać pochowanie martwych. - Popatrz Hans - mówi jeden Niemiec do drugiego, krzywiąc się ze wstrętem na widok ciał ponad dwustu ludzi zarżniętych jak zwierzęta, poukładanych w rzędy. – Czy jadąc na wschód, spodziewałeś się cofnąć w czasie aż o setki lat?  Przecież to średniowieczna dzicz! Jedni i drudzy, to Słowianie! Byłeś w Auschwitz? Tam chodzi przecież o to samo, ale jaka tam kultura! Nigdzie nie zobaczysz nawet kropli krwi. - A tutaj? Wstrętnie, jak w jakiejś średniowiecznej rzeźni. Napastnicy, którzy po popełnionej zbrodni pochowali się po swoich norach, cieszyli się ze swojego zbójeckiego łupu, gdyż Hurby to była bogata wieś. Obrączki ślubne i pierścionki zaręczynowe, złote sygnety, złote bransolety, złote ruble, zegarki, srebrne misy i łyżki, noże, widelce, narzędzia rolnicze, wozy, bele płótna, długie buty robione na zamówienie u szewca w Dubnie lub Szumsku, zwłaszcza tak zwane oficerki. Rozmaite meble, obrazy, makatki, dzieże i niecki, stolnice, konie, krowy, świnie. Wszystko, co miało jakąś wartość, zabrali jak nagrodę za swój zbójecki trud oddany w imię Samistijnoj. (1)
Eugeniusz Białowąs: Do lipca 1943 r, mieszkałem z rodziną w kolonii Rogowicze, gmina Chorów, pow. Horochów. Ojciec mój Aleksander oprócz gospodarstwa rolnego posiadał młyn, siostra Jadwiga, lat 25, panna, była nauczycielką w szkole powszechnej, starszy brat Aleksander, lat 35 był sekretarzem gminy, ja zaś miałem kuźnię. Z Ukraińcami żyliśmy w zgodzie i mimo iż docierały do nas informacje o mordowaniu rodzin polskich przez banderowców uwierzyliśmy zapewnieniom naszych ukraińskich sąsiadów, że nic nam nie grozi, mamy mocną pozycję,  przecież oni też korzystają z naszego młyna i kuźni, a brat Aleksander był przez nich ceniony za udzielanie porad agronomicznych. A jednak przyszli. Była to niedziela 11 czy też 18 lipca 1943 r. Wróciłem  do domu z rodzicami Aleksandrem i Agnieszką z d. Bernat oraz siostrą Jadwigą po nabożeństwie z kościoła w Łokaczach. Przyszedł do nas brat Aleksander z żoną Marianną lat 28 i dwuletnią córeczką. Naradzaliśmy się, czy mamy pozostać w swoich domach, czy też jak inne polskie rodziny opuścić dom i przenieść się do  Łokacz, gdzie został utworzony oddział samoobrony i czulibyśmy się bezpieczniejsi. Ojciec wyszedł w pole do krów, a matka smażyła jajecznicę na boczku. Widocznie przywiódł ich zapach jedzenia. Weszło ich trzech, nieznanych mi z widzenia, uzbrojonych w karabiny. Zapytali czy cała rodzina jest w domu, zażądali od nas dokumentów, zabrali z portfelami mówiąc, że nam już one nie będą potrzebne. Byliśmy odświętnie ubrani, więc polecili, abyśmy się rozebrali do bielizny. Krzyczeli: Polskie mordy to już koniec z wami, musicie zginąć, nie ma tu dla was miejsca. Matka prosiła ich, aby pozwolili nam pomodlić się przed śmiercią. Zagonili nas z kuchni do pokoju, a kiedy siostra Jadwiga nie uklękła jak inni i na ich krzyki odpowiedziała: my zginiemy, ale i wy zginiecie, nie zbudujecie Ukrainy na krwi niewinnej i bezbronnej ludności polskiej, a okryjecie siebie i naród ukraiński wieczną hańbą, jesteśmy solą tej ziemi, zamiast mordować uczcie się od nas jak żyć godnie i dostatnio – została uderzona przez bandytę lufą karabinu, zachwiała się i upadła na szafę. W tym zamieszaniu matka powiedziała do mnie, abym uciekał. Klęczałem najbliżej okna. Zerwałem się z klęczek i skoczyłem w okno wybijając łokciem szybę. Kiedy byłem za oknem widziałem jak do mnie strzela inny bandyta stojący na obstawie. Zaciął mu się karabin. Wbiegłem za stodołę, gdzie stał banderowiec z rkm a z drugiej strony dwóch z karabinami. Słyszałem strzały, ale na szczęście nie trafili we mnie. Biegłem w stronę Łokacz polami kryjąc się za dziesiątkami żyta. Na pastwisku pasły się konie. Schwyciłem jednego i na oklep pojechałem dalej. Z ukraińskiej wsi Markowicze wyjechała furmanka z 4-5 mężczyznami którzy strzelali w moim kierunku. Konno dojechałem do rzeki, po czym pozostawiłem konia i wpław przeprawiłem się przez rzekę. Tak dotarłem do Łokacz gdzie poinformowałem znajomych Polaków o napadzie. Zgłosiliśmy o tym Niemcom. Następnego dnia Niemcy za obiecane im krowę, jałówkę i świnię zgodzili się wysłać z Łokacz do mojego domu patrol policji niemieckiej, który będzie mnie i grupę moich znajomych ochraniał przy pochówku wymordowanej mojej rodziny. W pokoju podłoga była we krwi. Nie mogliśmy odnaleźć zwłok. Sąsiad-Ukrainiec powiedział, że ciała pomordowanych leżą w gnojowniku zamaskowane gnojem i słomą. Wszystkie ofiary miały rany postrzałowe z tyłu głowy i w plecach. Odnalazłem swojego ojca w polu, był zszokowany, stracił na bardzo długi czas mowę. Widział z oddali z pola jak banderowcy otaczają nasz dom, słyszał strzały, widział jak uciekam. Zabraliśmy ciała pomordowanych moich bliskich oraz odzież, którą przezornie zakopaliśmy wcześniej w skrzyni na polu i opuściłem na zawsze swoje gniazdo rodzinne.(2)
 Czesław Sawicki: Kupowalce były małą miejscowością, zamieszkałą prawie wyłącznie przez Polaków. Mieszkało w niej też kilka rodzin ukraińskich. Graniczyła z osadą Nowe Gniezno, zamieszkiwaną przez osadników wojskowych, legionistów, przeważnie oficerów. Jednym z nich był na przykład generał Galica, posiadający działkę o powierzchni 30 ha ziemi. Sam nie mieszkał w Nowym Gnieźnie, zaś ziemię rozdzielił między swoich trzech bratanków, dając im po 10 ha. Mieszkali tam też pułkownik Wróblewski, kapitanowie Sówczyński i Wantuch, porucznik Sapatkiewicz i jeszcze wielu innych, których nazwisk już nie pamiętam. Na południe od Kupowalec rozciągała się kolonia Lulówka, zamieszkała przez samych Polaków. Od strony zachodniej, do Kupowalec przylegały wsie Szeroka i Boroczyce, ukraińsko-polskie, z przewagą Ukraińców. Do I wojny światowej w rejonie tym nie było ani szkoły, ani kościoła. Po odzyskaniu niepodległości, w okresie międzywojennym, szkołę wybudowano i zaczęto budować kościół, którego jednak przed wybuchem II wojny światowej nie ukończono. Po odzyskaniu niepodległości, przez wiele lat organizowano nauczanie szkolne w domach mieszkańców wsi. I tak w Kupowalcach dzieci uczyły się w domu mojego dziadka Walerego Sawickiego, gdzie ja sam pobierałem naukę przez trzy lata. W Lulówce zaś prowadzili w swoim domu szkołę państwo Romana i Aleksander Łazowscy. Od samego początku do tych szkół chodziły zarówno dzieci polskie jak i ukraińskie. Nie było żadnych podziałów a dzieci chodziły tam, gdzie im było bliżej. Po wybudowaniu szkoły w Nowym Gnieźnie, wszystkie dzieci z okolicznych wiosek chodziły już do jednej szkoły, i oprócz dzieci polskich czy ukraińskich, były nawet dzieci żydowskie (pamiętam trzech uczniów i uczennicę pochodzenia żydowskiego ze wsi Haliczany). Wyraźnie podkreślam, że w traktowaniu dzieci różnych narodowości nie było żadnych różnic i to nie tylko ze strony nauczycieli, ale i w gronie uczniów. Po I wojnie światowej w Kupowalcach została przeprowadzona komasacja gruntów. Mój dziadek, który gospodarzył na 40 hektarach, dostał dwie odległe od siebie o półtora kilometra działki, a ponieważ miał dwóch synów, dla każdego przeznaczył jedną z nich. Ojciec (starszy z braci) dostał działkę przylegającą do wsi Szeroka, w której w tym czasie mieszkali niemal sami Ukraińcy. Tam wybudował dom i z tego domu chodziłem do szkoły, z racji zaś bliskiego sąsiedztwa, razem z ukraińskimi dziećmi. Kolegami moimi byli między innymi Kuźma Niżnik, Iwan Wójtowicz i Maria Niżnik, siostra Kuźmy. Do 1939 roku żyliśmy w wielkiej przyjaźni. Chodziły z nami również inne dzieci ukraińskie, ale wymieniłem tych troje, bo oni, za kilka lat, wstąpili do bandy UPA po to, by mordować Polaków. Kuźma miał nawet stopień podoficerski, a Marysia była łączniczką. Bardzo poprawne stosunki polsko-ukraińskie uległy znacznemu pogorszeniu w 1939 roku, po wkroczeniu sowietów na kresy wschodnie. Niektórzy Ukraińcy poszli na współpracę z sowieckimi okupantami – zaczęły się donosy na Polaków, powodujące represje NKWD. Na początku jednak tylko niektórzy Ukraińcy byli do Polaków nastawieni wrogo, bowiem sowieci zaczęli „rozkułaczać” zarówno bogatych Polaków jak i Ukraińców oraz represjonować zarówno polską jak i ukraińską inteligencję. Nikt wszakże nie ma wątpliwości, że w poprzedzającym te represje rozpoznaniu brali udział miejscowi Ukraińcy. Na skutki nie trzeba było długo czekać. 10 lutego 1940 roku, gdy obudziliśmy się rano, zamieszkałe dotąd przez legionistów Nowe Gniezno – było puste. Wyły tylko psy, zaś Ukraińcy rabowali resztki dobytku. Mieszkańcy zostali wywiezieni na Sybir. To był początek tragedii. Po pierwszej wywózce nastąpowały w różnych miejscowościach kresowych kolejne. Pamiętam, jak przygotowywaliśmy się na to, że możemy znaleźć się w następnym transporcie. Robiło się zapasy żywności, a przede wszystkim suszonego pieczywa i czekało na swą kolejkę. Kiedy Niemcy, przepędziwszy sowietów wkroczyli na nasze ziemie, wydawało się, że ten koszmar minął. Był to jednak dalszy ciąg tragedii. Niemcy utworzyli policję ukraińską i oddali w ich ręce wiele urzędów. Zaczął się terror. Policja ukraińska dokonywała aresztowań Polaków z byle powodu. Po miesiącu czasu od wkroczenia Niemców zostali aresztowani mój starszy brat Zygmunt i sąsiad Aleksander Łazowski, pod zarzutami przynależności do związku strzeleckiego i posiadania broni. Brat, w 1939 roku, w obliczu zagrożenia najazdem, rzeczywiście został powołany do obrony terytorialnej kraju. Wyposażony w karabin, wraz z kolegami, ochraniał most i inne ważne okoliczne obiekty. Po wkroczeniu Armii Czerwonej wrócił do domu nocą. Pamiętam, jak przyszedł do stodoły gdzie spałem, obudził mnie i jak radziliśmy nad tym, co zrobić z bronią. Postanowiliśmy ukryć ją przed NKWD, w tajemnicy przed ojcem, bo jak już wiedzieliśmy, za posiadanie broni groziła wywózka rodziny na Sybir. Karabin został zakonserwowany i zakopany. Nie zeszło długo, gdy przyszło dwóch enkawudzistów i dwóch Ukraińców na rewizję. Nie znaleźli nic. Kiedy najeźdźców sowieckich zamienili najeźdźcy niemieccy, Ukraińcy znów przypomnieli sobie o broni i  aresztowali brata. Został strasznie pobity, ale nie przyznał się. W końcu zarówno bat Zygmunt jak i jego kolega Alek zostali zwolnieni. Komendantem policji w Kupowalcach (polskiej miejscowości) był wtedy Ukrainiec Wawryszczuk a jego zastępcą Romaszko. Nieco później przeszli oni do band jako ich przywódcy i stali się najbardziej znanymi w okolicy, bestialskimi mordercami Polaków. Pod okupacją niemiecką terror nasilał się stopniowo. W pierwszym okresie Niemcy przystąpili do przymusowego wywozu robotników do Rzeszy. Pomagali im w tym Ukraińcy, w związku z czym wywózka dotyczyła przede wszystkim Polaków. Zaczęły tworzyć się dobrze zorganizowane bandy nacjonalistów ukraińskich, z którymi nieoficjalnie współpracowała ukraińska policja. Już pod koniec 1942 roku zaczęto dokonywać pojedynczych mordów. I tak w Łobaczówce, 6 km od Kupowalec, wymordowana została rodzina Zawilskich. W tej samej miejscowości, w dwa tygodnie później, Ukraińcy zamordowali Karola Wala, młodego człowieka (kawalera), który przed wojną należał do związku strzeleckiego. Choć w Kupowalcach nic się jeszcze nie działo, zewsząd nadchodziły bardzo niepokojące wieści. Było tak do marca 1943 roku.  Na początku marca tego roku moja rodzina przeżyła pierwszy napad bandytów na nasz dom. Tak jak wiele innych domów w Kupowalcach i Lulówce był on dobrym celem, bo postawiony był przy lesie, od którego dzieliła go tylko droga. Już od dłuższego czasu ja, wraz z młodszym bratem Alfredem, ze względów bezpieczeństwa sypialiśmy w stodole. W domu nocowali rodzice Anna i Michał Sawiccy oraz siostry Monika i Alicja. Tego dnia, gdzieś około jedenastej w nocy posłyszałem, że jedzie jakaś furmanka. Od razu domyśliłem się, kto o tej porze może jechać. Obudziłem brata i zaczęliśmy obserwować, co się dzieje. Furmanka zatrzymała się przy naszym domu. Zeskoczyło z niej trzech banderowców i udało na podwórko. Zaczęły ujadać psy a oni podeszli pod drzwi. Zaczęli w nie walić pięściami i krzyczeli, by otworzyć. Nikt im jednak nie otworzył, więc próbowali wyważyć je siłą. Ale drzwi nie puściły. Podeszli więc pod okno i kolbą karabinu wybili szybę. Słyszeliśmy, jak ojciec zaczął wołać o pomoc. Wtedy jeden z nich strzelił do ojca przez okno. Później okazało się, że nie trafił. Ja zaś nie wiedziałem co mam robić, bo byliśmy bezbronni (w związku z tym, że dotąd było spokojnie, karabin był zakopany), i w tych nerwach przyszło mi do głowy, żeby gwizdnąć. A gwizdałem na palcach bardzo głośno. I gwizdnąłem, jak umiałem najgłośniej, trzy razy. Ku mojemu zdziwieniu, bandytów naprzód poderwało, po czym zaczęli uciekać w popłochu. Najprawdopodobniej myśleli, że nadchodzi pomoc. Tej nocy już się nie pojawili. Była to dla nas wielka przestroga. Ponieważ tego dnia bracia Zygmunt i Zenek pomagali dziadkowi i podczas napadu nocowali u niego, postanowiliśmy się nie rozdzielać, a przede wszystkim nie nocować w domu. Podobne środki ostrożności podjęła sąsiedzka rodzina Łazowskich. Zaczęliśmy wspólnie wartować, został odkopany karabin, który w dzień był przechowywany w schowku i wyciągany na noc. Spaliśmy w stertach słomy i stodołach. Długo nie zeszło. W niedzielę palmową napadnięta została rodzina Łazowskich. Tak się złożyło, że wartę pełniliśmy wspólnie z Henrykiem Łazowskim. Ja miałem z sobą karabin. Nasza zmiana miała skończyć się o północy, a podmienić nas mieli mój starszy brat Zygmunt i ojciec Heńka Aleksander Łazowski. Heniek przyszedł do mnie około godziny dziewiątej. Byłem gotowy. Rodzina udała się do kryjówki poza domem. Rozejrzeliśmy się dookoła – wszędzie panowała cisza. Zaszliśmy do domu Heńka, ale nikogo już nie zastaliśmy, gdyż rodzina Heńka udała się również do kryjówki poza domem w stercie słomy, z nimi zaś mój brat Zygmunt, który miał wartować od północy. Podeszliśmy pod ten schowek – nic niepokojącego nie zauważyliśmy, i następnie udaliśmy się pod magazyn zbożowy. Tam usiedliśmy na ganeczku. Była to dosyć jasna noc księżycowa. Rozmawialiśmy po cichu – pamiętam, że o karabinie, i o tym, że mamy niewiele oryginalnej amunicji, bo był to karabin francuski „Libella”, ale też pasowała do niego amunicja sowiecka.  Łazowscy, tak jak my, mieszkali pod lasem. Tuż przy lesie stała duża szopa na narzędzia rolnicze. W pewnej chwili zauważyliśmy, że zza tej szopy zaczęli wychodzić uzbrojeni bandyci. Było ich siedmiu. Widzieliśmy jak zaczynają się rozstawiać. Dwóch zostało za szopą, dwóch zaszło dom od tyłu, zaś trzech skierowało się do drzwi wejściowych do domu. Widzieliśmy, że to nie przelewki, a ponieważ znajdowaliśmy się zbyt blisko, ostrożnie wycofaliśmy się za magazyn. Był tam drewniany płot ze sztachet, łączący magazyn z budynkiem gospodarczym. Przykucnęliśmy za nim i obserwowaliśmy dalsze poczynania bandytów. Tymczasem ci, co podeszli pod drzwi zaczęli w nie uderzać i wołać, aby otworzono. W domu była jedynie babcia Łazowska-Bogacka, która im nie otworzyła.  Przypatrywaliśmy się temu z odległości mniejszej niż 20 metrów. Ja chciałem strzelać, bo strzał był pewny. Nastąpiła krótka wymiana zdań ale, Heniek był temu przeciwny. Ta krótka rozmowa zwróciła na nas uwagę bandytów. Zostaliśmy zauważeni i musieliśmy się wycofać. Skierowaliśmy się w stronę lasu i wskoczyliśmy do znajdującego się tam rowu. Tu, nie pytając Heńka, zacząłem strzelać. Bandyci szybko opuścili podwórko, skryli się za szopą i zaczęli strzelać w naszym kierunku. To jednak nie przynosiło żadnych efektów i wkrótce strzelanina ustała. Siedzieliśmy w zupełnej ciszy około czterdziestu minut. Na nieszczęście, mój młodszy brat Zenon, postanowił sprawdzić co się stało i biorąc z sobą psa skierował się w stronę zabudowań Łazowskich. Podszedł do szopy, prosto pod bandziorów. Wtedy jeden z nich strzelił i trafił go pociskiem rozrywającym w nogę, powyżej kolana. Kiedy usłyszałem strzał, nie wiedząc co się dzieje, zacząłem strzelać w kierunku szopy. Wtedy zobaczyliśmy, że bandyci zaczynają się wycofywać. Ale jeden z nich podbiegł do leżącego na ziemi brata, wymierzył do niego z karabinu i strzelił w głowę. Jak się później okazało trafił w szczękę, a kula wyszła drugą stroną. Bandzior powiedział „hotow” i dołączył do pozostałych, pośpiesznie opuszczających zabudowania. Nic nie wiedzieliśmy o tym, co się stało, ale po pewnym czasie usłyszeliśmy jęki. Udaliśmy się w tym kierunku i znaleźliśmy brata w okropnym stanie. Noga była powyżej głowy i latała we wszystkie strony. Nie bardzo wiedzieliśmy co mamy robić, w końcu przynieśliśmy drzwi z kuchni, ostrożnie ułożyliśmy na nich Zenka a Heniek i mój brat Zygmunt przenieśli go na podwórko, ja zaś stałem w pogotowiu z bronią na straży, bo nie byliśmy pewni czy bandyci nie wrócą. Zaprzęgliśmy konie do wozu i przewieźli brata do dziadka w Kupowalcach, skąd dalej do szpitala w Horochowie. Ja przez cały czas konwojowałem furmankę z bronią gotową do strzału. W Kupowalcach, po tym napadzie, na jakiś czas uspokoiło się. Jednakże z okolicznych miejscowości nadchodziły coraz straszniejsze wiadomości. Ukraińcy zorientowali się, że niektórzy Polacy posiadają broń i pewnej nocy powiesili na kuźni wezwanie, aby wszyscy Polacy oddali broń, składając ją na cmentarzu, a jeśli tego nie zrobią, to wieś zostanie spalona. Wielu (szczególnie starszych) mieszkańców podporządkowało się. Po pewnym czasie, do sztabu bandytów znajdującego się w Szerokiej, wybrali się przedstawiciele mieszkających na tych terenach od wieków rodzin – mój stryj Bolesław Sawicki, Tadeusz Gąsiorowski i Aleksander Gilewicz. W sztabie spotkali się z przywódcą bandytów Gilem, który zapewnił ich, że mieszkańcom, którzy mieszkają tu z dziada pradziada nic nie grozi, i że mogą być o swoje życie spokojni. Jednakże fakty tego nie potwierdzały. Relacje uciekinierów z innych miejscowości zaświadczały o dokonywaniu mordów masowych. Im też mówiono to samo, a potem mordowano bez skrupułów. Tym niemniej zdania na ten temat były podzielone, gdyż niektórzy starsi ludzie łudzili się i wierzyli Ukraińcom, choć było to tylko czekaniem na swoją kolejkę.  Po napadzie na dom Łazowskich, szliśmy wszyscy na noc do Kupowalec i tam wystawialiśmy wzmocnione warty. Ja przebywałem w swoim domu bardzo rzadko. Nawet nie zjawiałem się tam na posiłki. Mama wynosiła mi jedzenie pod szopę, gdzie było złożone drewno budowlane, ponieważ ojciec zamierzał budować stajnię na konie, a wybuch wojny mu w tym przeszkodził. Wobec przerażających doniesień o dokonywanych przez Ukraińców mordach bezbronnej ludności, ważyliśmy decyzję opuszczenia Kupowalec. I taką decyzję podjęliśmy bodajże 14 lipca 1943 roku.  Zaczęły się przygotowania. Mama tego dnia wywiozła do miasta powiatowego Horochowa moją najmłodszą siostrę Alicję, zostawiając ją u księdza z naszej parafii Kobylińskiego, który w Horochowie schronił się już wcześniej. 16 lipca, z rana, ojciec pojechał do kowala, by poprawić coś przy wozie. Czuło się już najwyraźniej atmosferę niepokoju i wielu mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości rozważało możliwość opuszczenia swych domów. Zaraz po południu udałem się do Łazowskich. Gdy tam trafiłem, rodziców Heńka nie było, gdyż około południa pojechali wozem na znajdującą się w odległości ok. 1,5 km, nowo kupioną od legionisty, pułkownika Wróblewskiego działkę, grabić uprzednio wykoszoną mieszankę paszową. Heniek i jego siostra Pelagia udawali się tam również. Szedłem z nimi pieszo kawałek, a następnie skręciłem do domu pod szopę, gdzie mama przynosiła mi obiad.  Jadłem obiad z mamą, bratem Alfredem i siostrą Moniką. Ojciec był u kowala a brat Zygmunt u dziadka. Ledwo skończyliśmy jeść, zobaczyliśmy, jak drogą maszeruje ogromna, licząca ze stu ludzi gromada. Na czele szedł człowiek z harmonią, i posłyszeliśmy, że gra melodię piosenki „Smert, smert Lacham”. Była to jedna z grup ukraińskich bandytów otaczających miejsca zamieszkania Polaków. Byliśmy bezbronni, bo w ciągu dnia jedyny karabin, jakim dysponowaliśmy, znajdował się w schowku. Siostrze i bratu kazałem natychmiast uciekać w zboże. Kolumna przeszła obok, więc jeszcze nie byliśmy zorientowani w ich zamiarach, ale za chwilę dostrzegłem, że kilku z nich za sadem ustawia karabin maszynowy nazywany przez sowietów „diechtiariowem”. Zostało przy nim trzech bandytów. Pokazałem ich mamie i już wiedzieliśmy, co to oznacza. Prosiłem mamę, by uciekała, ale ona uparła się, by iść do obory i wypuścić krowy. Ja ukryłem się i widziałem, jak krowy wychodzą, w tym jednak momencie na podwórko weszło trzech bandziorów. Skierowali się do obory a ja dosłyszałem ich słowa: „chto u was jest w chati?”. Nie słyszałem odpowiedzi, bo rzuciłem się do ucieczki, jednocześnie rozglądając się, czy gdzieś nie widać siostry i brata. W tym czasie oprawcy zawlekli mamę do mieszkania, gdzie w okrutny sposób ją zamordowali (zakłuta została nożami). Dziadek Kuźmy Niżnika, który żył w przyjaźni z moim dziadkiem Walerym Sawickim, opowiadał później mojemu bratu Zenkowi (w szpitalu), że moja mama i brat Alfred byli bardzo zmasakrowani. Mój ojciec w pierwszej chwili skrył się w zbożu i siedział tam aż do nocy. W nocy udał się do naszego sąsiada Nikoły Kowalczuka, który przechowywał go przez kilka dni. Uciekałem wprost przed siebie i doleciałem do rosnącej na środku pola niewysokiej czereśni. Wdrapałem się na nią i zacząłem rozglądać dookoła. Zobaczyłem, że bandyci rozciągają się w tyralierę i po kilku kierują się do zabudowań. Wkrótce zostałem zauważony i w moim kierunku posłano serię z karabinu maszynowego. Zaszeleściły liście, ale nie zostałem trafiony. Prawie natychmiast zeskoczyłem i najprawdopodobniej Ukraińcy uznali, że zostałem zestrzelony, bo już więcej nie próbowali strzelać. Ja zaszyłem się w zboża, zająłem pozycję na wzniesieniu i czekałem, co będzie dalej.  Dobrze widziałem odcinek drogi, która prowadziła ze Stojanowa do Beresteczka. Po drugiej stronie tej drogi było kilka domów odległych ode mnie o jakieś 250 m. Mieszkała tam między innymi rodzina Gadawów. W tym czasie, niczego nie podejrzewając, pracowali w ogrodzie. Była tam matka wdowa z trójką dzieci, a najstarszy syn miał 14 lat. Był z nimi również przechowywany i ukrywany przez tę rodzinę żołnierz sowiecki, który uciekł z obozu jenieckiego. Widziałem, jak skierowało się tam czterech bandytów. Wszystkich mieszkańców bandyci zagonili do domu. Tam matkę, jej trójkę dzieci i żołnierza, w okrutny sposób zamordowali.  Właśnie za tym domem pracowała przy sianie rodzina moich sąsiadów – Łazowskich. Gdy bandyci skończyli z Gadawami, wyszli na zewnątrz, a jeden z nich przyklęknął i strzelił w kierunku Łazowskich. Po tym strzale Heniek Łazowski rzucił widły i zaczął uciekać w kierunku Szerokiej. Gdy dobiegał do łanu zboża, z tego zboża wyskoczył bandzior z karabinem, chciał Heńka zatrzymać, ale nie udało się to, bo Heniek biegł bardzo szybko. Ukrainiec zaczął go gonić i strzelać z karabinu. Strzały nie były celne. Biegnąc Heniek wpadał do domów i wołał: „uciekajcie bo mordują!”. W pierwszym domu na Szerokiej goniący Heńka Ukrainiec dopadł matkę i córkę Drewnowskie, które zastrzelił. Heniek pędził dalej i wpadł do domu rodziny Gilewiczów (Aleksandra Gilewicza). Zaalarmował ich, po czym wszyscy rzucili się do ucieczki. Nie zdążył tylko dziadek Gilewicz, którego dopadł Ukrainiec i zastrzelił. Heniek biegł dalej przez Kupowalce i alarmował innych mieszkańców. Dzięki niemu wiele osób zdołało uciec, przede wszystkim w zboża, i uniknąć śmierci.  Kiedy Heniek Łazowski zaczął uciekać przed bandytami, jego bliscy, pracujący przy sianie, zaczęli uciekać w kierunku wozu. Zobaczyli jednak, że w zbożu są Ukraińcy i myśleli, że Heniek został zabity. Byli zdezorientowani. Ale niedaleko mieszkała rodzina niemiecka, więc postanowili tam się ukryć. Schowali się w stodole. Nie udało im się jednak uciec przed pogonią. Bandyci ich dopadli. Mieszkająca tam Niemka Hapko opowiadała, że początkowo ją i Łazowskich zgonili razem do stodoły, gdy jednak dowiedzieli się, że jest Niemką puścili wolno. Widziała, jak matka Łazowska klęknęła przed bandziorami i prosiła, aby ją i ojca Łazowskiego zabili, a darowali życie córce Pelagii, synowej Antoninie i jej czteroletniej córeczce Inezie. Ukraińcy zabili jednak z premedytacją naprzód małą Inezę, potem Pelagię, dalej Antoninę a na końcu widzących to wszystko rodziców Heńka Romanę i Aleksandra. Potem stodołę podpalili. Nie wiadomo nawet, czy w momencie podpalenia wszyscy byli już martwi. Wcześniej w domu Łazowskich Ukraińcy zamordowali babcię Łazowską-Bogacką. Tak zginęła rodzina Łazowskich. Moją rodzinę spotkał łagodniejszy los. Siostra Monika ukryła się dobrze w zbożu i przeżyła. Brata Alfreda, który miał wtedy 14 lat, Ukraińcy złapali, zaciągnęli do mieszkania i w okrutny sposób zamordowali. Ojciec zaś, który był u kowala w Kupowalcach, jak już pisałem, zdołał się uratować.  Ja przez jakiś czas siedziałem w zbożu, przez które przeszła w kierunku Kupowalec wspominana tyraliera bandytów. Zauważyłem jednak, że od strony Lulówki zbliża się następna tyraliera i bandyci idą gęsto, więc wiedziałem, że nie mam szans, i że nie było na co czekać. Ruszyłem zbożami w kierunku Haliczan. Była to wieś czysto ukraińska i liczyłem na to, że tam bandyci nie będą szukać, i można będzie bardziej bezpiecznie ukryć się w zbożach. Tak też zrobiłem. Znalazłem sobie dobrą kryjówkę i przesiedziałem w niej do nocy. Stamtąd też obserwowałem co się dzieje. Widziałem jak Ukraińcy plądrowali i rabowali wszystko, co było w zabudowaniach, słyszałem krzyki i wołania o ratunek mordowanych Polaków. Widziałem jak czesali zboże i mordowali wyciąganych z niego niedobitków. A gdy już zakończyli polowanie na ludzi i zrabowali co się dało, zaczęli palić Kupowalce. Wysadzili w powietrze szkołę i kościół. Spalone zostały całe Kupowalce i część Szerokiej. Część zabudowań pod lasem nie była tego dnia spalona, ale później została rozebrana.  Gdy nastała noc, spod Haliczan wyruszyłem w kierunku stacji kolejowej Horochów 2, obsadzonej przez uzbrojoną placówkę niemiecką. Aby tam się dostać, trzeba było naprzód przejść przez dobrze pilnowaną przez bandytów szosę Horochów-Beresteczko. Noc była bardzo jasna. Widać było, że co kawałek stoją posterunki bandytów i likwidują wszystkich, którzy przez tą szosę zamierzali przejść. W miejscu, w którym się znalazłem, po drugiej stronie szosy był mały wiśniowy sad. Pomyślałem, że mogę przeskoczyć przez drogę i się w nim schować. Długo obserwowałem otoczenie i nie zauważyłem nic podejrzanego. Więc zaryzykowałem. Kilka skoków i byłem po drugiej stronie. Wpadłem między wiśnie, ale ku memu przerażeniu wprost na stojących tam dwóch uzbrojonych bandziorów. Znalazłem się przed nimi nie więcej jak o jeden metr. Całe szczęście, że i oni przestraszyli się podobnie jak ja – krzyknęli wprawdzie kto idzie, ale zanim zdołali zareagować, wykonałem zwrot i przeskoczyłem z powrotem na drugą stronę. Zaczęli mnie wprawdzie gonić i strzelać, ale w nocy miałem nad nimi przewagę i zdołałem uciec. Udałem się więc w stronę Kupowalec. Tam była inna sytuacja, bo teren był zasnuty gęstymi dymami a widoczność bardzo mała. Jednakże ja znałem go bardzo dobrze, w związku z czym mogłem przekroczyć drogę w miarę bezpiecznie. I jeszcze jedna przeszkoda – rzeka Gniła Lipa, przez którą udało mi się przeprawić i znaleźć przy torach, prowadzących do stacji. I tak dotarłem do stacji Horochów 2, gdzie było już bezpiecznie i gdzie znajdowali się pierwsi uciekinierzy a ciągle przybywali nowi. Był to już wczesny ranek, 17 lipca 1943 roku.  Niemcy dali nam ochronę, zaś wszystkich zdrowych i sprawnych, a przede wszystkim młodych przewieźli do Horochowa, tam podzielili na grupy – jedną samotnych, drugą żonatych z rodzinami jak też osobno całe rodziny i zakwaterowano gdzie to było możliwe – w domach pożydowskich, bądź u dobrych ludzi. Znalazłem się w pierwszej grupie, która składała się z ludzi najsprawniejszych, w większości młodych, nie obarczonych koniecznością opieki nad bliskimi. Ustawiono nas w czwórki i zaprowadzono do gimnazjum, znajdującego się obok budynku żandarmerii niemieckiej. Tam nas uzbrojono. Mieli tam dużo broni sowieckiej, którą mogli przekazać bez specjalnych formalności. Komendę nad oddziałem przejął przedwojenny komendant Związku Strzeleckiego z Poluchna – Muciewicz. Ze strony niemieckiej, niejako zwierzchnikiem, został oficer niemiecki, z pochodzenia Czech, który dosyć dobrze mówił po polsku. Tak została stworzona legalna samoobrona, która miała na celu dać odpór bandom, mordującym nie tylko Polaków, ale i Niemców. Odtąd zaczęła się nasza zorganizowana służba, którą pełnili w zdecydowanej większości ludzie tragicznie doświadczeni, z których niemal każdy przeżył utratę swoich najbliższych. Działania nasze miały przede wszystkim na celu ratowanie niedobitków, znajdujących się w okolicznych zbożach i innych kryjówkach. Po paru dniach zaczęliśmy przeszukiwać teren Kupowalec. Znaleźliśmy tam wielu żyjących jeszcze mieszkańców, na przykład ukrywającą się w zbożu przez 10 dni rodzinę Kazimierza Gilewicza z dwójką małych dzieci (rzecz jasna nie wiedzieliśmy wtedy, iż ratując niespełna trzyletniego Krzysia, ratujemy obecnego redaktora naczelnego „Gazety Łańcuckiej” – Krzysztofa Gilewicza), mego ojca Michała Sawickiego, który jak wspominałem w czasie mordu był u kowala oraz bardzo wielu innych mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości. Naszym zadaniem było również zaopatrywanie uciekinierów w żywność. W związku z tym wyjeżdżaliśmy do miejscowości penetrowanych przez bandy i niemal z bronią w ręku kosiliśmy zboża, kopaliśmy ziemniaki i zbierali inne nadające się do spożycia płody i produkty tak, by uratowani, lecz odcięci od wszystkiego ludzie, mogli przeżyć.  W mieście Horochowie działała również samoobrona, tylko że konspiracyjnie. Tworzący ją Polacy musieli ukrywać się przed Niemcami. Zorganizowali się, bo dużego ośrodka miejskiego (miasta powiatowego) pilnowało zaledwie 11 niemieckich żandarmów, a była to zbieranina, przede wszystkim ludzi starszych, nieprzydatnych na froncie. Samoobrona horochowska działała przede wszystkim w nocy, gdyż wtedy miasto narażone było na największe niebezpieczeństwo, jako że Niemcy zamykali się na noc w swoich budynkach, pozostawiając miasto na pastwę losu. Kiedy już powstała nasza samoobrona, sytuacja zmieniła się, bo firmowaliśmy wobec Niemców wszystkie działające w mieście tego typu polskie organizacje. Wspólnie wyjeżdżaliśmy bronić Polaków przed napaściami Ukraińców, mieliśmy też pod swoją opieką majątek Koniuchy, gdzie schroniło się bardzo dużo polskich uciekinierów, a który ochraniało zaledwie czterech Niemców. Tyle tylko, że dysponowali tankietką. Nas zaś było tam zawsze około trzydziestu, przy czym zmienialiśmy się co trzy tygodnie.  Na jesieni 1943 roku sytuacja zaczęła się stabilizować. Uchodźcy polscy rozjeżdżali się w różne strony, bandyci ograniczyli swą aktywność, a wszyscy czekali na zbliżający się front. Zostaliśmy w Horochowie do lutego 1944 roku. Jak już front był blisko, podążyliśmy za wycofującymi się Niemcami. Horochów na parę dni został bez opieki. Wystarczyło to, by Ukraińcy mogli wysadzić jeszcze w powietrze horochowski kościół. Udaliśmy się naprzód do Kamionki Strumiłowej, pod którą zatrzymaliśmy się przez tydzień, potem parę dni koszarowaliśmy w Żółkwi a na koniec dotarliśmy do Rawy Ruskiej. W Rawie zostaliśmy przez Niemców rozbrojeni. Niemcy chcieli wykorzystać nas wysyłając na front zachodni (do Francji). W tym celu przetransportowano nas do Lwowa i postawiono przed komisją lekarską. Tam właśnie dowiedzieliśmy się o ich zamiarach, co zadecydowało o tym, że natychmiast rozproszyliśmy się, nawiązując łączność z organizacjami polskimi we Lwowie.  Chcę tu jeszcze wspomnieć jeden szczegół. Pamiętam, jak po przywiezieniu do Lwowa wysiadaliśmy z pociągu śpiewając pieśń: „Pośród wichrów i zamieci, huku armat, świstów kul, bronią Lwowa polskie dzieci, znoszą rany trud i ból…” To było w tym czasie nie do pomyślenia. Ludzie tłumnie wybiegali na ulicę, gorąco nas witając i wypytując skąd się tu wzięliśmy i jakim jesteśmy wojskiem. Polacy płakali, Ukraińcy zgrzytali zębami, zaś Niemcy nic nie rozumieli, bądź udawali, że nic nie rozumieją. Nasza samoobrona rozpierzchła się we Lwowie. Każdy udał się w swoją stronę. Ja ze Lwowa przyjechałem do Białobrzeg i mieszkam w nich do dzisiaj. (3)
Kazimiera Jaśniewska: W końcowych dniach sierpnia 1943 roku, w niedzielę wczesnym rankiem, przed samym wschodem słońca, rodzice moi zajęci byli porannym obrządkiem inwentarza. Reszta rodziny jeszcze spała. W tym czasie z wielkim krzykiem i w rozpaczy przybiega nasza babcia, Anna Zymon, i mówi w przerażeniu, że Ukraińcy w naszej wsi Głęboczycy mordują Polaków. Wtedy rodzice bez zastanawiania się chwytają śpiące nieletnie rodzeństwo, a nas, starszych zrywają z posłania, ojciec mówi zaś do mamy: „Uciekajcie wąwozem w kierunku rzeki Turii”. Sam natomiast siada na konia i woła za nami, że postara się zatrzymać bandę UPA. Ojciec mój był legionistą. Teraz zdaję sobie sprawę, że starał się odwrócić uwagę bandy od nas, tak abyśmy mogli odbiec jak najdalej. Wiedział, że było nam ciężko, bo każdy z nas, starszych, za rękę ciągnął młodszego. Banda całą uwagę zwróciła na ojca, zaczęła go ostrzeliwać z broni palnej. My w tym czasie odbiegliśmy w kierunku rzeki. Uciekaliśmy ile tchu w piersiach. Po drodze słyszeliśmy, jak banda mordowała sąsiadów Zamrzyckich. Widzimy, jak ryzuny z siekierami po podwórzu ganiają za dziećmi sąsiada, jak strzelają za nimi z karabinów. Wszyscy, całą grupą, słyszymy przerażający płacz jego dzieci i rozpaczliwy krzyk sąsiadki Zamrzyckiej, o ratunek wołającej. Nie było dla nas wytchnienia ani czasu na zastanawianie się. Ile tylko w każdym z nas było sił, biegniemy. Na nasze szczęście dobiegliśmy do rzeki. Szukamy brodu, ale tak by nie zostać zauważonym pomiędzy szuwarami i krzakami. Po przejściu rzeki mamy wszystko mokre. Zziębnięci i zmęczeni przedzieramy się przez nadrzeczne krzaki i wysokie szuwary do lasu – już jesteśmy bezpieczniejsi, bo maskuje nas dość duża mgła. W lesie trochę zwalniamy biegu. Babcia obie rodziny, swoją i naszą, kieruje w stronę wsi Stawki, na kolonię stawecką, do naszego wujka Franciszka Tatysa. Całe szczęście, że już idziemy przez las. Strach przed zarąbaniem siekierą nieco słabnie. Jesteśmy zmęczeni i głodni, ale babcia i mama, niosące małe dzieci, wciąż przynaglają do szybszego marszu. Zatrzymujemy się u wujka Tatysa w jego stodole. Tatys nie może uwierzyć w taką zbrodnię, idzie do sąsiada Ukraińca zaczerpnąć wiadomości pod pozorem, że cieli się u niego krowa i potrzebuje pomocy. Żona Ukraińca mówi wujkowi, że syna i męża nie ma w domu, ponieważ otrzymali polecenie stawienia się we wsi ukraińskiej w Turyczanach. Nasza ciotka szykuje nam posiłek. W tym czasie do nas dochodzi ojciec i wraca wujek od Ukraińca. Po krótkiej rozmowie ojca z Tatysem nie czekamy na posiłek, tato decyduje się iść dalej w kierunku Madejowa. Idziemy tam lasem, ale z ojcem czujemy się bezpieczni. Omijamy ukraińskie wsie – Turyczany i Przewały. Już pod wieczór ojciec zatrzymuje się z nami w lesie, sam udaje się zaś do swojego znajomego z wojska. Przynosi nam od tegoż znajomego chleb i mleko i się posilamy. W międzyczasie znajomy ojca wraz z sąsiadami szykują konny wóz, by odwieźć chociaż dzieci do Maciejowa. Sami organizują się w eskortę do ochrony i pieszo wyruszają za wozami. Do Maciejowa docieramy już o zmroku, zatrzymujemy się na placu kościelnym. W Maciejowie w kościele lokujemy się na plebanii – tu gromadzi się już duża grupa ludzi. Siadamy wszyscy na posadzce w kościele. W chłodzie i głodzie, wystraszeni i do cna umęczeni drogą, czekamy rana, drzemiąc. Rano dociera do nas wujek Tatys, ale nie z całą swoją rodziną. Opowiada nam, że przy ucieczce natknął się na patrolujących drogi Ukraińców, uzbrojonych w siekiery i karabiny. Chcąc ich ominąć, ukrył się w krzakach. Grupa bandytów jednak ich dostrzegła i udała się za nimi w pościg. Podczas ucieczki zginęli jego synowie, jeden w wieku 6 lat, a drugi lat 8. Przez dwa tygodnie pobytu w Maciejowie na plebanii, w chłodzie i bez okrycia, dzięki pomocy Czerwonego Krzyża otrzymywaliśmy przygotowane przez naszych ludzi posiłki, organizowane na własną rękę. Po tym czasie wyjechaliśmy w towarowych wagonach do Chełma. Z Chełma furmankami konnymi przewieziono nas do niedalekiego Pawłowa. Tu umieszczono trzy rodziny w jednym pokoju, w sumie 15 osób. W Pawłowie rodzice pracowali, zarabiając na życie całej rodziny. Z opowiadania mojego stryjecznego brata Eugeniusza Sobieraja wiem, jak mordowano jego rodzinę i jego ojca, Antoniego. W trakcie mordu rodziny pobiegli obaj po zakopany pod gruszą karabin. Nie dobiegli jednak do niego, bo zostali zauważeni przez nadjeżdżających ryzunów. Ukryli się w kopach zboża. Eugeniusz, chowając się w kopę, przewrócił ją. Obok stojących schował się ojciec. Bandyci szukając ich, przewrócili kopy. Kiedy zobaczyli przewróconą, w której był ukryty Eugeniusz, ominęli ją jako już przewróconą, z następnej, która stała, wyciągnęli ojca i zaczęli go mordować. Ojciec, uderzony siekierą w głowę, przewrócił się, leżącego bandyci przerąbali na pół. W tym czasie Eugeniusz stracił przytomność, a po jej odzyskaniu dołączył do grupy uciekającej do Włodzimierza Wołyńskiego. Z innej relacji wiem, jak zamordowano rodzinę naszego sąsiada Grzesiaka. W czasie mordów ukryli się u swego dobrze znajomego Ukraińca, Trochima. On w celu ich ukrycia zlecił im kopanie schronu w obrębie swoich zabudowań. Po wykopaniu dołu, niby na schron, niespodziewanie zabił siekierą, stojących jeszcze w dole, Grzesiaka i jego żonę. Bez obawy zarąbał siekierą trójkę ich nieletnich dzieci i już sam dół zasypał. W ten sposób stał się bohaterem OUN-UPA – bo wojował z Polakami. To był bardzo zażyły, dobry sąsiad, Trochim. Kiedyś na długo przed mordem w naszej Głęboczycy pasłam na pastwisku krowy. Obok naszego pola krowy pasła także Ukrainka ze wsi Jagodno. Jej krowy weszły do naszego ogrodu. Na zwróconą jej uwagę, że jej krowy są w naszej szkodzie, odpowiedziała mi: „Czekaj, czekaj, przyjdzie czas, że wszystko od Jagodna do Tureczan będzie nasze”. Stało się, jak wypowiedziała. Ale wtedy nie mogłam zrozumieć, o co im chodziło. A jaki mieli program dowiedziałam się dużo później w tym programie zakładali, że w wojnie (tak przez nich nazwanej, a przecież to nie była żadna wojna, tylko bestialskie mordowanie niewinnych) z Polakami wywalczą Samostijną Ukrainę, a zamierzają to zrobić, urządzając masakrę 500 tysiącom polskich dzieci i kobiet, niewinnym ofiarom. Wymordować ludność wsi, wyniszczyć i wypalić wszystko, co na Kresach polskie. Zniszczyć kulturę i dorobek ludzki z kilku wieków. Opowiadał mi znajomy, który był na naszej Głęboczycy, że nie ocalał ani jeden dom. Wszędzie, gdzie były wsie i osiedla polskie, tam nic nie zostało. Wszystko wypalone i wycięte, sady, ogrody. Wyniszczone cmentarze, kościoły. Wszędzie została pustka, wszystko zarosło lasem, krzakami albo utrzymuje się tam pastwiska dla zwierząt – tam gdzie mordowano i zakopywano ofiary ludzkie. Taką to wojnę prowadzili bohaterowie z OUN-UPA z Polakami i jak mówią, z polskim AK, których żołnierzy u nas w Głęboczycy na oczy nie widziałam. Po zakończeniu wojny wyjechaliśmy z Pawłowa z rodziną na Ziemie Zachodnie, do Rąbina, woj. koszalińskie, gdzie mieszkam do dzisiaj. Tu założyłam własną rodzinę, wychowałam z mężem trójkę swoich dzieci, które są już usamodzielnione i założyły swoje rodziny.(4}
Źródła:

1) Fragmenty z « Krew i Ogień»-:   https://www.publixo.com/text/0/t/14006/title/Hurby
2) Z relacji Eugeniusza Białowąsa ze zbiorów E. Siemaszko
3) Z relacji Czesława Sawickiego opublikowana w książce:  Krzysztofa Gilewicza „Krzyż Wołynia” (II tom)
4) Z relacji: Kazimiery Jaśniewskie j  zamieszczonej  w książce „ Wołyń. Bez komentarza”.