Logo

Relacje partyzantów Kmicica - Łupaszki – Ronina Armii Krajowej na Wileńszczyźnie III.1943 – VII.1944. Część 3

/ Polakiewicz Franciszek ps. Ben Hur

WYDRA -  Kundro Kazimierz
Urodziłem się 15. I. 1926 r. w miejscowości Kuliki koło Miadzioła.  Ojciec przed wybuchem II wojny pracował na różnych obiektach jako stolarz, poza tym miał własne gospodarstwo rolne o powierzchni 2,5 ha. W Kulikach pełnił również obowiązki sołtysa. W czasie okupacji sowieckiej pracował dorywczo w różnych pracach, a wieczorami w mieszkaniu p. Siwickiego słuchano audycji radiowych z Londynu. Odbiornik radiowy przywieziony był z klasztoru Ojców Karmelitów ze Starego Miadzioła. Na podstawie donosów agentów NKWD niejakiego Szymkiewicza i Szapeczki mieszkańców wsi Kuliki ojciec uznany został jako nielojalny wobec władz sowieckich i wraz z rodziną przeznaczony był na wywiezienie, które miało nastąpić w  czerwcu 194l roku. Do wywiezienia nie doszło z powodu wkroczenia na te tereny  wojsk niemieckich a listy przeznaczonych do wywiezienia znaleziono w biurze Rajkomu w Nowym Miadziole. Niemniej jednak po ponow¬nym wkroczeniu wojsk sowieckich w lipcu 1944 roku ojciec został aresztowany przez NKWD i wywieziony Na  czynione po wojnie starania u władz sowieckich i przez PCK otrzymaliśmy lakoniczną odpowiedź, że zmarł na terenie ZSSR w roku 1948, nawet nie wiadomo gdzie.  Pierwszy mój kontakt z konspiracją zaczął się w 1942 roku.

Na zbiórce w lesie było kilku młodych chłopców byłych członków organizacji pod nazwą “Strzelczyki”, która przed wojną powstała w szkole w Nowym Miadziole (jej kierownikiem był zamordowany w Katyniu ppor. rezerwy Szewczyk). Przysięgę na wzór przyrzeczenia harcerskiego po zapoznaniu z zadaniami odebrał od nas przedwojenny plutonowy Stanisław Kozioł, mieszkaniec wsi Kuliki. Postawione nam zadania były następujące: (1) Zbieranie w okolicznych lasach sprzętu wojskowego porzuconego przez cofające się w czerwcu 1941 wojska sowieckie, a szczególności  naboi karabinowych. (2)     Prowadzenie rozmów z kolegami szkolnymi z okolicznych wsi, kto i gdzie z mieszkańców ma schowaną broń lub amunicję. Na tych terenach w czasie wojny przez okres ponad trzy lata przebiegała linia frontu i pewna ilości broni przeważnie karabinów oraz naboi była w posiadaniu ludności.(3) Obserwowanie Niemców i białoruskich policjantów tj. co robią oraz jakimi    ulicami i drogami poruszają się. Dowiadywać się z jakich wsi są policjanci białoruscy –  Samachowa,  tak tą formację      nazywano. W tym okresie w Nowym Miadziole był posterunek żandarmerii niemieckiej, której komendantem był kapitan  niemiecki o nazwisku Kail; komendantem białoruskiej policji był Szurpik. (4) Obserwowanie gdzie i co jest budowane przy budynkach zajmowanych przez Niemców i policjantów. Żandarmeria zajmowała budynek piętrowy sklepu żydowskiego przy rynku, natomiast policja  drewniany dom na rogu ulic prowadzących do rynku oraz ulicy prowadzącej w kierunku do Starego Miadzioła oraz wsi Nowosiółki. Przy wspomnianym budynku wybudowany był bunkier z grubych bali i strzelnicami. Meldunki składałem ustnie w punkcie kontaktowym mieszczącym się przy ul. naprzeciwko przedwojennego posterunku policji. Zadania otrzymywałem również ustnie za wyjątkiem jednego przypadku gdzie otrzymałem podręcznik minera w celu przeniesienia i doręczenia dla Stanisława Kozła.  Wykonywanie tych zadań było o tyle łatwiejsze że uczęszczałem  do szkoły  w        Nowym  Miadziole, a mieszkałem we wsi Kuliki
        Wracając do osoby pana Kozła wiadomym mi jest, że przed wojną  był on jednym z działaczy organizacji  “Strzelec” i pełnił funkcje kierownicze, organizował spotkania z     młodzieżą i różnego rodzaju zawody a szczególnie atrakcyjne strzeleckie. W okresie okupacji sowieckiej uniknął wywiezienia, natomiast w okresie okupacji niemieckiej był organizatorem działalności konspiracyjnej polegającej na rozpoznaniu i gromadzeniu broni i amunicji, a później działalności zbrojnej, pole¬gającej między innymi do kierowania zaufanych osób do party¬zantki oraz osobisty udział w akcjach. Późniejszy los p. Stanisława Kozła nie jest mi znany.  Dalsze zadanie jakie otrzymałem z punktu kontaktowego było pełnienie obowiązków łącznika gdzie zadanie polegało na przenoszenia meldunków oraz amunicji. Zebrana amu¬nicja  gromadzona była w folwarku Holszanka w lesie obok wsi Prudniki. Z wymienionego folwarku przenosiliśmy amunicję karabinową w workach. Razem ze mną był drugi łącznik Wacław Bagiński. Zadaniem naszym było dostarczenie amunicji do folwarku którego właścicielami byli państwo Druet, skąd inny patrol amunicję zabierał. W czasie przenoszenia amunicji ja byłem uzbrojony w obrzynek karabinu mauzer 15 nabojów i granat, kolega uzbrojony był w pistolet oraz 1 granat. Przenoszenie odbywało się nocami.(Pan Druet oraz jego starszy syn Czesław zostali w 1940 roku wywiezieni przez sowietów następnie byli w II korpusie na zachodzie. Pani Druet z córką Wandą i synem Wojciechem w ramach repatriacji wyjechali do Polski i spotkałem ich w 1947 roku w Pasłęku o dalszych ich losach nie wiem).
         Po raz pierwszy z oddziałem dowodzonym przez Stanisława Kozła wiosną 1943, uzbrojony już w prawdziwy karabin brałem udział w akcji  na szosie przed Mikolcami. Zostały tam zatrzymane furmanki, na których jechali policjanci z Miadzioła do Kobylnika. Pod wymierzo¬nymi do nich karabinami zeszli z furmanek, a furmanki zawróciły z powrotem, żadnej strzelaniny nie było. Prawdopodobnie była to  akcja pozorowana. Chodziło  o uchronienie przed represjami ze strony Niemców  rzekomo rozbrojonych policjantów, którzy jak się później dowiedziałem, byli w oddziale „Kmicica” i niektórzy po rozbrojeniu zostali przez sowiecką partyzantkę zamordowani na Bazie.
     W dalszym ciągu moim zadaniem było utrzymywanie łączności pomiędzy placówkami terenowymi oraz przenoszenie meldunków na Bazę. Najczęściej przechodziłem trasą Nowy Miadzioł - Holszanka - Przegródź - folwark p. Drueta i przed Mikolcami do bazy pomiędzy jeziorami Narocz oraz Miastro a następnie wzdłuż jeziora Blado. W czasie powrotu z terenu do bazy, bodajże w miesiącu sierpniu, przed miejscowością Mikolce zostaliśmy przez łącznika powiadomieni, aby na bazę nie wracać, ponieważ dzieje się tam coś niedobrego. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że przebywający na bazie zostali w podstępny sposób rozbrojeni przez sowiecką partyzantkę, a część na czele z komendantem „Kmicicem” zamordowano. Na zapytanie łącznika gdzie mamy teraz się udać poinformował, że należy udać się w kierunku Świra jednocześnie ostrzegł, że należy zachować ostrożność ponieważ teren jest kontrolowany przez partyzantkę sowiecką.
         Przed rozbrojeniem były przeprowadzone udane akcje przez oddział „Kmicica” w miejscowości Duniłowicze gdzie zlikwidowano posterunek niemiecki, zdobywając sporo dobrej broni oraz amunicję i granaty zabrano również sporo żywności. Następnie przeprowadzona została udana akcja na silny posterunek niemiecki w miejscowości Żodziszki, gdzie załoga posterunku została zlikwidowana oraz zdobyto sporo dobrej broni amunicji i granatów. Niestety większość zdobytej broni w czasie rozbrojenia pozostała w rękach partyzantki sowieckiej dowodzonej przez Markowa. Część żołnierzy znajdującej się poza terenem bazy skierowała się również do Wiszniewa i Świra. Na wschód i północ od tych miejscowości znajdowała się duża ilość partyzantów sowieckich. Nasiliły się wypadki rabunków i grabieży na ludności tam zamieszkałej. Po dołączeniu na stałe do organizującej się V Brygady pod dowódz¬twem „Łupaszki” zostałem przydzielony do III plutonu a później szwadronu dowodzonego przez „Maksa” - Antoniego Rymszę, otrzymałem pseudonim „Wydra”. Do oddziału dołączyłem uzbrojony w obrzynek karabinu z kilkunastoma nabojami,  tam otrzymałem normalny karabin systemu mauzer, sporo amunicji i przydzielony jako amunicyjny do erkaemisty ps. „Zaranek”.                                     

WOŁODYJOWSKI - Pisarczyk Edward Jako członkowi konspiracji w grupie por. „Kowalczyka” wiadomym mi było, że  w trójkącie powiatów Postawy‚Wiszniew, Święciany operuje oddział polskich partyzantów. 9 .VI. 1943 roku rano dowiedziałem się, że na kolonii  Chodasy u państwa Jancewiczów kwateruje mały oddział. Mieszkałem wtedy we wsi Rosochy, oddalonej o dwa kilometry od miejsca po¬stoju oddziału ,udałem się więc tam niezwłocznie. Zatrzymał mnie groźny okrzyk wartownika „Stój, kto idzie!”. Kiedy wyjaśniłem, kim jestem i w jakim celu przybywam, poprosiłem o rozmowę z dowódcą. Ze stodoły wyszedł przystojny mężczyzna w polskim mundurze i oświadczył: “Ja tu jestem do¬wódcą, proszę za mną.” W stodole odpoczywało jeszcze sześciu żołnierzy, przeważnie ubranych w polskie mundury, a wśród nich - moich czterech znajomych z cywila: Łuszczyk - „Chrobry”, Pluta - „Kostek”, Polakiewicz –„Łomot”, Chrzczonowicz –„Wred”. Nieznani mi dotąd to „Ostrowski”, „Or¬lik”, „Waligóra”,  „Olszyna”. Bez przeszkód przyjęto mnie do oddziału pod pseudonimem „Wołodyjowski”. Żołnierze byli uzbrojeni w karabiny, dowódca w pistolet. Dla mnie nie mieli broni, to mnie na wszelki wypadek uzbroili w niemiecki granat zaczepny z długim drewnianym uchwytem. Ale to mnie nie zmartwiło, bo w miejscowości Kubarki, gdzie przebywałem poprzednio, miałem ukryty krótki karabinek sowiecki. Otrzymałem go od żołnierza sowieckiego uciekającego przed Niemcami w czerwcu 1944 roku, wraz  amunicją. Dostał za to cywil¬ne ubranie. Miejsce postoju oddział opuścił pod wieczór i trzema furman¬kami zarekwirowanymi w Rosochach przez wieś Łotwę, dotarliśmy do miejsco¬wości Kobajły. Tu furmanki zostały zwolnione, a my po marszu piechotą wilczym tropem zatrzymaliśmy się na postój w kolonii w pobliżu Szuścickich. Tu po raz pierwszy stałem na posterunku ubezpieczającym. Na drugi dzień późnym wieczorem  „Chrobry”, „Łomot”, „Wred” i ja udaliśmy się furmanką do Kubarek po moją broń i pięćdziesiąt sztuk amunicji. Z karabinem poczułem się bezpieczniejszy niż z granatem. Kiedy wróciliśmy do oddziału, dowódca, “Ostrowski” podzielił przywiezioną amunicję po¬między partyzantów.
        W rejonie Postawy - Kobylnik - Miadzioł oddział nasz, zmieniając często miejsce postoju i zachowując największą ostrożność, przebywał tydzień czasu. Zadaniem naszym było gromadzenie polskiego umundurowania, wyposażenia wojskowego, broni i amunicji, zarówno pochodzenia polskiego jak i sowieckiego. Należy zaznaczyć, iż na tym terenie znajdowało się sporo sprzętu wojskowego, który sprzyjająca nam ludność chętnie nam przekazy¬wała, albo wskazywała, kto sprzęt posiada, a my go rekwirowaliśmy. Po paru dniach byliśmy porządnie umundurowani w polskie mundury, dobrze uzbrojeni.
          Nasza kompania parę minut po dwunastej, jak każdego dnia wróciła z ćwiczeń. Wzięliśmy się za czyszczenie broni, bo była okrut¬nie zapiaszczona. Ćwiczyliśmy czołganie się pod rozpostartym kolczastym drutem. Szybko oczyściłem mój karabin i pośpieszyłem na obiad, bo mia¬łem objąć wartę u wejścia do bazy. Karabin zo¬stawiłem w szałasie, wziąłem menażkę i udałem się do kuchni. Przechodząc obok kolegów zauważyłem, że broń maszynowa była całkowicie rozebrana. Czyścili ją bez pośpiechu. Wziąłem obiad i usiadłem na pniu ściętego drzewa. Jedząc zauważyłem, że pod kuchnię przyjechał ppor. „Murat” w asyście pięciu Sowietów. Zatrzymali się w odległości 5 - 6 metrów ode mnie i zsiedli z koni. Zauważyłem, że „Murat” był bardzo blady i smutny, a kiedy zeskakiwał z konia, uderzyło mnie, że normalnie kabura z pisto¬letem obciągu pas główny, a jego kabura zwisała luźno. Wtedy nie podejrzewałem niczego złego, ale po paru godzinach doszedłem do przekonania, że był już pozbawiony broni, pusta kabura markowała tylko uzbrojenie. Przy koniach pozostał jeden Sowiet, reszta z „Muratem”, nie odstępując go na krok, skierowała się do szałasów. Przechodząc mimo mnie „Murat” zapytał: „Wołodyjowski”, gdzie jest oficer służbowy?” Odpowiedziałem, że widziałem, go koło kwatery sztabu. Służbę oficera pełnił tego dnia „Ost-rowski”. Po paru minutach usłyszałem głos mego dowódcy: „Kompania! — zbiórka bez broni”. Wywaliłem niedojedzony obiad i pobiegłem na zbiórkę. Nie zdążyłem dobiec do kolegów ustawiających się w dwuszeregu, kiedy z otaczających bazę zarośli buchnęła salwa strzałów  w naszym kierunku, z okrzykiem: „Hurra! Zdawajtieś, ruki wierch” ruszyła nawała kilkuset partyzantów Markowa. W tym momencie „Ostrowski” krzyknął: „Chłopcy za broń i ognia!” Było jednak za późno, nikt nie zdążył chwycić za broń, częściowo rozebraną, zresztą - wykonywaliśmy pierwszy rozkaz „Zbiórka bez broni!” dany „Ostrowskiemu” przez „Murata”. Zaskoczenie było kompletne, nikt nie zdążył użyć broni, tylko stojący na warcie „Brzózka” nie złożył broni i rozerwał się granatem. Owszem‚ kilku naszym chłopcom, którzy znajdowali się po drugiej stronie wzniesienia, udało się zbiec w bagna. Pod osłoną nocy opuścili bazę i o tym, co się stało powiadomili konspirację.
        A nas Sowieci otoczyli z bronią gotową do strzału z nastawionymi bagnetami. Nie mieliśmy żadnych szans, bo przewaga była chyba 1 do 10 na naszą nie¬korzyść. Bezbronni, podnieśliśmy ręce do góry, a później kazali nam usiąść na ziemi i założyć ręce na tył głowy. Pilnowało nas mrowie gotowe do mordu. Zabrali nam dosłownie wszystko, co posiadaliśmy: broń i amunicję, żywność, a z osobistych rzeczy bieliznę, płaszcze,. koce, przybory do mycia się i golenia. Zostaliśmy tylko w mundurach, które mieliśmy na sobie, niektórzy utracili pasy główne. Żal było wszystkiego, magazynków pełnych naboi, zgromadzonej żywności – wszystkiego, tak ciężko zdobytego przez nas na wrogu. Nie¬pewny czas o własne życie. I tak siedzieliśmy ponad trzy godziny. Wreszcie kazano nam wstać, opuścić ręce, stanąć w dwuszeregu. Przyszedł do nas Markow i zaczął przemawiać po rosyjsku. Któryś z nas przerwał mu i oświadczył, że jesteśmy Polakami i nie rozumiemy, co on mówi. Powiedział wtedy: „Mogę do was mówić po polsku”. Oświadczył nam, że z rozkazu naczelnego dowództwa Armii Czer¬wonej z Moskwy otrzymał polecenie rozbrojenia naszego oddziału i tego dokonał. Ponieważ nie stawialiśmy zbrojnego oporu, daje nam w imieniu sowieckiego dowództwa oficerskie słowo honoru,. iż nikt z nas nie będzie prześladowany, aresztowany, rozstrzelany. Broń i wyposażenie będzie nam zwrócone w całości, a my po zmianie naszego dowództwa, będziemy mogli znowu walczyć  z okupantem jako samodzielny oddział, w przyjaźni z sowieckimi partyzantami. Dowództwo nasze, podporządkowane Rządowi Polskiemu w Londynie, wprowadziło nas na złą drogę, a teraz, pod właściwym dowództwem będziemy mogli znowu walczyć z Niemcami o wolność prawdziwej Polski. Potem Markow odjechał, a nas pilnowali nadal. Po paru mi¬nutach odłączono od nas,  o ile pamiętam, „Ostrowskiego” „Konusa”, „Kapustkę” i jego żonę, „Zielonkę”, „Smoleńskiego” i in¬nych. Z miejsca odprowadzili ich w kierunku sowieckiej bazy i wszelki ślad po nich zaginął. Później dowiedzieliśmy się, że Ich rozstrzelali. Uszczuploną bardzo kompanię uszeregowali po dwóch i pod bardzo silnym konwojem z obu stron kolumny poprowadzili na bazę „B”. Tu siedzieli na ziemi, również rozbrojeni, żołnierze  kompanii  gospodarczej, obstawieni kilkakrotnym kordonem z bronią gotową do strzału. Kazali nam usiąść obok i pilnowali, żeby nikt nie uciekł. W międzyczasie doprowadzili pod konwojem naszych rozbrojonych ułanów. Jedyną nadzieją była operująca  w tere¬nie  kompania „Kitka”, ale i ona, jak się później okazało, zo¬stała otoczona w Klonowym Ostrowiu przez przeważające siły sowieckie, rozbrojona i doprowadzona na bazę. Drobne patrole, będące w terenie, rozproszyły się i część żołnierzy poszła do domów.
       Siedzieliśmy  otoczeni ze wszystkich stron, nie pozwalali  nawet odejść na stronę, by załatwić potrzebę fizjologiczną. Do bazy przybyła grupa Sowietów, ubranych przeważnie w granatowe uniformy. Chodzili między nami i wskazywali palcem kto ma powstać. Stworzyli dwie nieduże grupy i wyprowadzili je z terenu bazy do lasu, gdzie rozległy się dalekie, przytłumione  strzały. Trwało to do wieczora. Siedziałeś więc w wielkim napięciu i  czekałeś, czy ciebie skażą też, czy  nie.Na drugi dzień na bazę „B” przyjechał w asyście swoich oficerów Markow. Razem  z nimi przybył, ubra¬ny  w poniemiecki mundur z naszywkami sierżanta, w furażerce z orłem białym, Wincenty Mroczkowski.-“Zapora”. Markow przedstawił go nam jako kapitana, który obejmuje nad nami dowództwo, zaś zastępcą  jego będzie  porucznik „Marecki”, osoba o fizjonomii wybitnie żydowskiej, władająca językiem rosyjskim, a po polsku niewiele rozumiejący. Markow¬ oświadczył, że odtąd będziemy podporządkowani władzom polskim w Moskwie, z przewodniczącą Wandą Wasilewską na czele. Co to za władza,  nikt z nas nie miał wtedy zielonego pojęcia. Oddziałowi nadali imię „Bartosza Głowackiego”. Pomaszerowaliśmy ma bazę sowiecką  po naszą broń, zwrot której – słowem honoru  sowieckiego oficera — gwarantował nam sam Markow. Wydali nam wybrakowane karabiny, niejednokrotnie z rozkalibrowaną lufą bez przyrządów celowniczych, zardzewiałą, i po pięć  sztuk zardzewiałej amunicji na karabin.
      Po powrocie na naszą bazę można już było poruszać się trochę swobodniej, ale tylko w obrębie bazy. Nadal wszędzie było pełna sowietów. Pod wieczór przyszedł do mnie Jan Kursewicz - „Akacja” i powiedział mi, że z rozkazu „Zapory” organizuje patrol po prowiant dla bazy, a ponieważ chodzi mi także o coś konkretnego, dobieram ludzi pewnych. Idzie „Kostka”, „Chrobry”, i ty, jeżeli się zgodzisz”. Chętnie wyraziłem zgodę. Byliśmy głodni. Opuściliśmy bazę i “Akacja” w marszu wtajem¬niczył nas w swój plan. Musimy w ciągu dwóch dni nie tylko zebrać prowiant, ale przede wszystkie uzyskać konkretne informacje, co się sta¬ło a kompanią „Kitka” i innymi patrolami. Dotarliśmy do Ludwinowa, cen¬trali naszej konspiracji. Tu określiliśmy cel naszego przybycia. O roz¬brojeniu już wiedzieli. Obiecali spełnić naszą prośbę. Zebraliśmy się i powróciliśmy terminowo na bazę .Żywności nie przywieźliśmy zbyt dużo, wobec czego „Zapora” wysłał nas ponownie, na cztery dni w teren, w tym samym celu. Chętnie opuściliśmy bazę, tym razem nocą. W trasie zmieniając miejsce postoju, kluczyliśmy wokół Ludwinowa. I tak doczekaliśmy się smutnej wiadomości, że  „Kitek” również  został rozbrojony, a patrole się rozproszyły. Nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą począć. Do bazy postanowiliśmy nie wracać. „Akacja” zaproponował marsz w kierunku Świra i w jego rejonie zorganizować na nowo polski oddział zbrojny. Zgodziliśmy się jednogłośnie.
        Zachowując maksimum ostrożności, przybył nam przecież nowy wróg, a co gorsze, chodzący tymi samymi co i my tropami,  skierowaliśmy się w kierunku miasteczka Komaje. Nale¬żało ominąć Konstantynów, bo dostaliśmy informacje ,że tam Niemcy kon¬centrują pokaźne oddziały swoich wojsk i satelitów. O  brzasku pobrnęliśmy coraz dalej, wreszcie wyszliśmy  do wioski Nowosiółki. Tu przyjęto nas bardzo serdecznie, zakwaterowano, dostaliśmy jeść po pańsku, czystą bieliznę i wyprano nam doszczętnie zabrudzone mundury. O rozbrojeniu oddziału „Kmicica” mieszkańcy już wiedzieli, i żeby nam wynagrodzić czas poniewierki, okazali nam życzliwość. Trzy dni kwaterowaliśmy w dwóch sąsiednich domach w nocy spaliśmy razem w jednej ze stodół i wystawialiśmy poste¬runek alarmowy. Miejscowa komórka konspiracyjna zajęła się odszuka¬niem oddziału “Łupaszki” i wreszcie 9 września 1943 r. po południu dostaliśmy wiadomość, że kontakt z “Łupaszką” został nawiązany i że będzie on na nas czekał na kolonii w Niedroszli.  Dostaliśmy przewodnika i po dwóch dniach uciążliwego marszu do¬tarliśmy rankiem na miejsce. Zbliżaliśmy się do miejsca postoju oddziału w ten sposób, że przodem szedł nasz cywil, za nim Akacja, za nim reszta, gęsiego. Aby dać znak, że przybywamy do nich pokojowo, nieśliśmy karabiny na pasach, kolbą do góry. Zatrzymał nas wartownik. Mając wgląd w teren i wiedząc, że przybędziemy, nie robił alarmu.
       JAREK - Jarkowski Edward   (z relacją   Szulca Józefa)  Mieszkałem w Woropajewie, a potem w  Duniłowiczach byłem w policji białoruskiej.  Na wiosnę 1943 zjawia się u mnie „Świt” [Władysław Błażewicz], u niego składałem przysięgę. Ja konspirowałem z Wandą Czyżewską –„Baśką” i z Gienią Piekarską –„Grażyną” i ze Stefanem Rębalskim, który był komendantem posterunku w Duniłowiczach, potem się wycofał. A jeden taki Kuczkiewicz, on był legionista, zalał pałę i puścił farbę, że będzie akcja na Duniłowicze. A w miasteczku wielki szum. Wieczorem koło 18-tej idę z Kremisem i Orłowskim za cmentarzyk i gwiżdżę, raptem „Stój, kto jest?”. Ja mówię „Swój” – hasło, odzywam się, Kto – „Jarek”. A tu wyszło trzech „Jarek do Komendanta”. Pyta: „Jarek, jak jest”. Odpowiadam „Wszystko w porządku” - „No to prowadź”. Za mną szło dwóch „Alfons” Hirsch z otwartym pistoletem i „Kitek” i ja ich zaprowadziłem tam gdzie trzeba, koło młyna, tych wszystkich. A myśmy się umówili, że mówimy tylko po rusku, że to ruska partyzantka. Był tam Karman na posterunku żandarmerii, był hitlerowcem. A „Kitek” akcję poprowadził.  I myśmy potem wszystko zabrali na posterunku: karabiny, i każdy z policjantów miał nagana i granatów w zapasie. Tam było naszych 5 czy sześciu w konspiracji, a wszystkich  około 40 chłopców i myśmy obstawiali. A policjanci - każdy od razu poszedł chętnie. W konspiracji byli poza mną Franek Bukato, Bronek Orłowski, Kuczkiewicz, Władek Kremis, a w Woropajewie  – Wołodkowicz i Franek Batory, Olek Miszuto, Stasiu Sak i Maciejewski Stasiu (syn przedwojennego policjanta). I myśmy poszli na Bazę „Kmicica”. Ominęliśmy Łuczaj, przez Smycz na Kobylnik. Rano przyszliśmy na Bazę     
Do partyzantki  zabrałem  Józka Szulca. Był młodszy ode mnie o 2-3 lata. On u nas pilnował koni. Młody chłopak z krwi i kości. On mieszkał w Duniłowiczach. Po wojnie w 1946 roku spotkałem go w Sulechowie i to mi wtedy powiedział:
      Jak nas w czasie rozbrojenia zabrali, tam był  Kuczkiewicz, jego syn 14-letni chlopak,  Gigoła, nas wsiech w lies przyprowadzili nad dół, rozebrali, razdieli na gładko. I ja stoję nad dołem, tam przychodzą. Szum, i przylecial Griszka  (Kriukow, którego  wypuścil Rąbalski [komendant policji bialoruskiej w Duniłowiczach], to był starowier), to był on  taki dziarski chłop. I Griszka przychodzi i mówi: “A tu, Juzik, a ty tu czto. Stop, job waszu mać” (Józek się rozpłakał, on tego chłopaka 19 czy 17-letniego wyciągnął). Mówi “Za sztoż jego?”. No jego zabrali, a resztę rozstrzelali: Kuczkiewicza z synem, Saka, Gigołę, Ignalę Wołodkowicza. ich tam z 15  nad dołem stało. A reszte wsiech łupnęli. A Grisza on jego matkę znał, znali się dobrze. Mówił [ Szulc] Jak mnie uratował Kriukow, to mnie wcielili do oddziału partyzanckiego “Czapajewa”. I my z czapajewcami cały czas urzędowaliśmy. Jak szła ofensywa niemiecka [obława w pocz. września 1943] i ten dowódca ich był bardzo bojowy. I cały czas byłem u “Czapajewa”, aż przyszli Ruscy i wcielili mnie do Polskiego Wojska. I z Polskim Wojskiem brałem udział w walkach na Wale Pomorskim, zostałem ranny ciężko, miałem ręce  postrzelane. I osiedliłem się w Cigacicach.  nad Odrą na trasie Zielona Góra – Sulechów.
        Szulc tam mieszkał w Cigacicach nad Odrą, na trasie między Zieloną Górą a Sulechowem, pracował na promie. Zaziębił się, bo wpadł zimą do wody, na nerki chorował parę lat i umarł.                                                                                                

WOŁODŹKA –Mackiewicz  Władysław
W marcu 1943 rozeszła się pogłoska, że Ciuksza [„Waligóra”], sąsiad nasz, zaciągnął się do polskiej partyzantki. W połowie również marca zawiozłem „Węgielnego” – inspektora AK do Dobrzynia, zaścianka Mackiewiczów, w którym on przeprowadzał rozmowy z „Kmicicem”. Po paru godzinach konferencji i po zjedzeniu kolacji odwiozłem „Węgielnego” do stacji Zułów. Z ust brata stryjecznego Kazimierza dowiedziałem się, że „Węgielny” ostrzegał „Kmicica” przed zbyt jawnym działaniem zbrojnym. Jednak „Kmicic” z tym się nie zgadzał i misja “Węgie1nego” spaliła na panewce. W dniu 13.V. 1943 od pana Wawrząca  uzyskałem dokładne informacje i hasło i dołączyłem do oddziału w  folwarku Stanuliszki, którego właściciel pan Brancewicz  doprowadził mnie do oddziału leśnego. Oddział znajdował się na skraju lasu, 1 km za Stanuliszkami i liczył ok. 7 osób: dowódca podporucznik czy podchorąży „Ostróg” Jerzy Wiszniewski. Uzbrojenie: 1 „empi”, karabiny polskie, a „Ostróg” miał jeszcze pistolet. Byli tam „Ostróg”, „Maks” „Akacja”, „Tarzan”, „Dzięcioł”, „Gryf”, „Oran” „Wiewiórka” (Wojciechowski).      Krążenie w okolicach  Żukojnie – Żeladź – Polany. Zdobycie starego zardzewiałego karabinu  rosyjskiego[?erkaemu]. Do Ludwinowa przybyliśmy  w końcu maja, właścicielem był pan Soroko. Tam spotkałem Janka Mietlińskiego –„Kruka”, czekającego na „Czarnego”, który był jego najlepszym kolegą z Nowoświęcian.
        2.VI. przybył „Podbipięta” do Ludwinowa i na drugi dzień wymaszerowaliśmy do głównych sił „Kmicica”. Oddział „Podbipięty” miał mizerne uzbrojenie, karabiny, ograniczoną ilość naboi i parę granatów.  Rano 3.VI wy¬maszerowaliśmy z Ludwinowa i dotarliśmy idąc na południe do głównych sił „Kmicica” koło jeziora Miadzioł. Stacjonował w zaroślach i tam nastąpiło spotkanie z Ciukszą, który nosił erkaem typu “dziegciar”. Tam tylko nieliczni byli przeszkoleni wojskowo „Podbipięta”, „Waligóra”, „Kruk”, „Maks”, „Akacja” „Ostróg”, „Janusz”. Oddział liczył ok. 30 ludzi oraz kawa1erię, która przeważnie była w terenie. „Kmicic” rozsyłał patrole 4-5 osobowe. W nocy szczękając zębami (nie wolno nam było rozpalać) pełniliśmy rolę   obserwatorów i czujek. Po kilku zimnych nocach zerwał nas komendant rano na nogi i skierowaliśmy się w kierunku Kobylnika .Po marszu 10-kilometrowym  przecięliśmy pole i zagłębiliśmy się. w młody lasek. Po przejściu jeszcze pół km. gęstego świerku „Kmicic”, „Waligóra” i „Podbipięta” zaczęli wydawać dźwięki i krzyki przypominające głosy ptactwa 1eśnego.  Po jakiejś pół godzinie zaczęły z oddala odzywać się podobne dźwięki z drugiej strony i komendant i my wszyscy ruszyliśmy w głąb lasu. Zatrzymaliśmy się na polanie, i wówczas z tych chaszczów wysunął się oddział policji białoruskiej w pełnym uzbrojeniu, a jej dowódca po uszeregowaniu zameldował się „Kmicicowi” 22 żołnierzy. W tym była jedna kobieta. [Kapustkowa]. Uzbrojenie: 2 erkaemy, parę „empi”, kilka par pistoletów, karabinów, każdy posiadał po dwa granaty niemieckie. Była to policja z Miadzioła, która rzekomo miała wyruszyć do Kobylnika. Większość z nich wcześniej była zakonspirowana i należała do naszej polskiej siatki. Wówczas oddział liczył ok. 50 ludzi. Miało to miejsce 7–10. VI.1943.
      Poszliśmy na wypoczynek na północ od Żodziszek, na wysepce (na bagnie) była gajówka, w której ulokował się  „Kmicic” ze sztabem, a my zbudowaliśmy szałasy. Nasi policjanci tworzyli sieć czat wokół bagnisk, a my byliśmy instruktorami. Trwało to ok. 2 tygodni. Wysyłał „Kmicic” patrole i utrzymywał kontakty z siatką organizacyjną i z brygadą  Markowa. Koło 20.VI „Kruk” zawiadomił o wyprawie na Konstantynów wspólnie z partyzantką sowiecką. „Kmicic” wyraził zgodę na nasze ochotnicze zgłoszenie i oddział pod dowództwem „Boruty”  20 osób z 2 erkaemami  wyruszył na akcję. Dołączyli Rosjanie. Było to 22. VI o godz. 2 po południu, około godz. 9 wieczór spotkaliśmy się z Ruskimi. Na miejsce  dotarliśmy ok. 2 nad ranem. Dworzec kolejowy był otoczony bunkrami i drutem kolczastym. Załoga liczyła ok. 80 ludzi i składała się z Litwinów. Do akcji nie doszło, ponieważ według  koncepcji rosyjskiej my mieliśmy atakować, a oni wspierać ogniem. Dowódca, podch. „Boruta” nie zgodził się i wycofaliśmy się do lasu.    
       26.VI. początki organizacji Bazy „Narocz”. Po paru dniach wyruszyliśmy do nowej Bazy, do której szliśmy dwa dni. Zatrzymaliśmy się nad Jeziorem Narocz przy dwóch wsiach Zanarocz i Bliźniki i po przekroczeniu brodu na jezio¬rze (do połowy wysokości człowieka) i po przejściu ok. 3 km zorganizowaliśmy Bazę. Bór był suchy, a dookoła mokradła. W kierunku miasteczka Miadzioł była wioska Hatowicze, gdzie stały nasze posterunki. A ponadto była wystawiona druga czata w sile dziesięciu z erkaemem między Bazą a Hatowiczami. W Miadziole stacjonował silny garnizon wojskowy niemiecko-białoruski, a w odległości trzech kilometrów od Bazy stacjonowały dwie brygady partyzantów sowieckich  Markowa i Manochina, obok było ich lotnisko polowe.
  W chwili założenia Bazy  Oddziału „Kmicica” liczyła ok. 70 ludzi i 3 erkaemy, kilka pistoletów „empi”, pepesze i karabiny typu mauzer, sowieckie, a nawet austriackie manlichery; z amunicją bardzo słabo; pistolety i granaty polskie i niemieckie. Była też placówka nad jeziorem, przy brodzie w składzie 5 osób.

/ Mietliński Jan. Foto z czasów szkolnych

       Na Bazie żołnierze sypiali w szałasach z gałęzi świerkowych, na kilka osób. Początkowo nie było organizacji wojskowej, zmiany placówek i patrole występowały raz na dobę. Patrole chodziły po furaż i w celach konspiracyjnych po okolicznych wsiach. Chodzili w ubraniach cywilnych, a ci co przyszli z policji białoruskiej – w czarnych mundurach. Na czapkach mieliśmy orzełki. Zadania zlecał osobiście „Kmicic” lub „Ostróg” jako jego zastępca. Parę tygodni później jako zastępca „Kmicica” wypłynął kapitan „Zygmunt” (ok.15 – 20 lipca) .Wzywany do wykonania zadania partyzant dobierał sobie ludzi i na czas akcji był dowódcą. Przeważnie rekwirowaliśmy żywność w majątkach ziemskich  administrowanych przez okupanta lub u własnej ludności. Polecono mi udać się do miejscowości Kupa nad jeziorem Narocz po majora „Sulimę”. Było to idąc wzdłuż jeziora ok. 25 km. Byli tam w Kupie dwaj bracia Głowaccy: Tadek i jego brat podoficer.
    Pamiętam, że „Waligóra” przywiózł trupy dwóch żołnierzy spod Łyntup, zostali napadnięci przez Litwinów. Pochowaliśmy ich na cmentarzyku na Bazie, gdzie poprzednio pochowany był „Kruk”. Kazano zgłosić mi się do „Żbika”, mieliśmy iść na patrol. Przedtem poszedłem z kolegą “Literbe” na nasz cmentarz, a stało już wtedy 8 krzyży brzozowych. Zmówiliśmy pacierz za dusze poległych, nie spodziewając się, że nigdy tu już nie wrócimy. Było to chyba 25. VIII. Komendant „Kmicic” zlecił mnie, „Żbikowi” i podch. „Orłowi” udanie się na ważne zadanie w kierunku [?...] na podstawie tego, że teren do Wincentowa znamy jak własną kieszeń. Zabrałem erkaem i amunicję. Wymaszerowaliśmy po obiedzie, było nas ze „Żbikiem” I „Orłem” razem 9 ludzi. Wieczorem minęliśmy Bliźniki i Zanarocze, a po paru godzinach „Żbik” zarządził odpoczynek, a potem jechaliśmy całą noc na podwodach. Cały następny dziś odpoczywaliśmy w chałupie koło Łyntup obok traktu Batorego, w nocy wymarsz, a nad  ranem odpoczynek w chałupie na kolonii. „Żbik” i „Orzeł” w ubraniach cywilnych oddalili się w nieznane. Czekaliśmy długo. Na drugi dzień byliśmy niespokojni i wieczorem postanowiliśmy wracać do Bazy, gdyby do północy „Żbik” z „Orłem”  nie wrócili. Jednak wrócili jeszcze z trzema cywilami. Zjawili się wieczorem. Byliśmy rozczarowani, kiedy „Żbik” oznajmił, że zadanie wykonane. Ja nawet nie mogłem odwiedzić rodziny w Wincentowie. Wyruszyliśmy na Bazę o 10-tej wieczorem. W jakiejś wsi wynajęliśmy podwody i wracaliśmy na Bazę. „Żbik” rozkazał, że erkaem ma jechać pośrodku kawalkady. Znów w dzień  odpoczywamy, a  następną noc idziemy pieszo i podwodami.
  O świcie dnia 1. IX stanęliśmy we wsi Zanarocze. Czekaliśmy na dworze – zimno, byliśmy głodni. Mieliśmy przejść przez odnogę jeziora Narocz na Bazę. W tym czasie ukazał się drugi patrol we wsi Zanarocze, liczący kilku ludzi i jeden erkaem. Dowódcy nasi odpoczywali z cywilami, którzy dołączyli do nas pod Łyntupami. Byli czymś  zaaferowani. Mijały godziny, minuty, a my leżąc nad brzegiem jeziora tęskno wpatrywaliśmy się w przeciwległy brzeg, gdzie czekało na nas obfite śniadanie. Dziwiliśmy się też trochę cywilom, że boją się sami przejść na Bazę i nie chcą pewnie włazić do wody. „Żbik” i „Orzeł” byli z nami i na nasze nalegania aby ruszyć na Bazę mruczeli coś pod nosem, że jeszcze za wcześnie, że jeszcze nie ma potrzeby. Łącznie z cywilami oddział nasz liczył 22 ludzi. Słońce było już bardzo wysoko, może 11-ta godzina, gdy ktoś z Bazy przeszedł odnogę jeziora i powiadomił o tym, co się tam stało. Baza została rozbrojona przez Ruskich. „Kmicic” rozstrzelany i wielu partyzantów, których ilość obliczyliśmy na 70 kilka osób. Po oddaleniu się rozbrojonego party¬zanta z Bazy, który wracał do domu  jeden z cywilów zjawił się między nami i przedstawił się jako rotmistrz 4-tego pułku ułanów zaniemeńskich i nasz nowy komendant Oddziału „Kmicica”. W tym czasie zaatakowali nas partyzanci sowieccy, nowy dowódca odparł atak sowiecki. Zginął w tym czasie „Śniegur” i wycofaliśmy w teren Świra. Z tą chwilą rozpoczęło się, tworzenie nowego oddziału pod nazwą „Brygada Łupaszki”.                                                               

Waraszkiewicz Fabian
W 1941 roku we wsi Michnicze powstaje organizacja pod dowództwem sierż. Bujko i kpr. Konstantego Kucharo; w Gogowie  kpr. Bernatowicz. Do tej organizacji wstąpili moi bracia Stanisław i Bronisław, a ja  jako  łącznik. Do oddziału „Kmicica” prowadził mnie Kucharo, najpierw do Kupy, a po dwóch dniach do oddziału, gdzie złożyłem przysięgę i odebrałem pseudonim “Dzięcioł”. Przeszedłem dwutygodniowe przeszkolenie wojskowe i zostałem włączony do grupy zaopatrzeniowej. Wezwał mnie „Kmicic” (Nie pamiętam dokładnie daty) i mówi: “Powieziesz ten list do kapitana do Kupy, od którego przyszedłeś. Weźmiesz bryczkę, dostaniesz 5 chłopców” i podał mi hasło: Lwów – Leningrad. W drodze spotykaliśmy sowieckich partyzantów. “Kto jedzie?” – pytają. Ja mówię Lwów, oni odpowiadają – Leningrad – rozjechaliśmy się. Przyjeżdżam do kapitana, pukam w okno, pyta “Kto tam?” Ja mówię – Lwów . Otwiera drzwi, uściskał mnie, „To ty Fabianie, o co chodzi?”. Ja wręczam list, poszedł do pokoju, mówi mnie “Jedziemy”. Ubiera się, wsiadamy do bryczki. W lesie pytam „Panie kapitanie, czemu, czemu żegnał się z żoną i córką?”. On odpowiada: „Markow wzywa na rozmowy, a Bóg wie, co się stanie”. Przyjechaliśmy nad ranem, spotkał „Kmicic” i poszli do namiotu, a nam powiedzieli “Idźcie, odpoczniecie” . Po śniadaniu  mniej więcej w pół do 12 zdrajca zarządził czyszczenie broni. Zjawiają się sowieccy partyzanci i Kapitan na koniu w otoczeniu dwóch sowieckich oficerów. “Drodzy bracia, złóżcie broń”. A ten zdrajca mówi „Ja zarządziłem”. Kapitan mówi “Judasz ty”. Odjechał z powrotem w otoczeniu dwóch sowieckich oficerów. Wieczór zjawia się Markow i mówi: “Daję wam oficerskie słowo honoru, że żaden z waszych dowódców nie będzie rozstrzelany, a odesłany do Moskwy. Oddział wasz został rozbrojony z rozkazu Moskwy i Związku Patriotów Polskich, że złą prowadziliście działalność przeciw ZSRR i partyzantów sowieckich. Z was stworzymy “Oddział Wandy Wasilewskiej”, a dowódcą będzie kpt. Mroczkowski. Nie przeszło 10 dni , ten oddział został rozbrojony, a ja włączony w „atrjad istrebitelnyj”. Nastaje obława niemiecka na partyzantów. Oddział „Istrebitelnyj” uchodzi przez błota prowadzony przez znawcę tych terenów. Wyszliśmy w Żodziszkach. Mnie opanowała „końska świerzbica”. Ja mówię „Kamandir, patrzaj na mnie, całe ciało zakażone”. On mówi „Rozbieraj się”, popatrzył na mnie i mówi “W oddziale nie możesz tu być, muszę cię rozstrzelać” . Ja proszę pomodlić się – pozwala, a jak skończyłem „Ojcze nasz” mówi „Wstawaj, masz gdzie się przechować, aby się wyleczyć”. Ja mówię mam siostrę na Litwie. Daje mnie przepustkę i ja znowu na Litwie.
      W 1945 zostaję aresztowany z braćmi Stanisławem i Bronisławem, ja otrzymałem 15 lat katorgi, bracia po 10.  Co się tyczy „Kmicica”, Kapitana i innych, jak pojechali na rozmowy, nie wrócili. Po amnestii  spotkałem Kucharową [żonę], która mnie powiedziała, że Bujko, Kucharo, Bernatowicz zostali aresztowani po rozbrojeniu i jak powiedział sowiecki partyzant Borowko, że nie rozstrzeliwano, a zabijano bagnetem, według słów Markowa, że nie będą rozstrzelani. Według mego zdania mało kto ocalał.

ORŁOSĘP - Cichoń Witold  
Pod koniec grudnia 1939 przybył z Miadzioła do nas do Kupy wujek Józef Drożejko pseudo „Ryś”, który powiadomił ojca i mnie, że powstała organizacja ZWZ, do której chce nas zwerbować. Po wyrażeniu zgody zostaliśmy przez wujka zaprzysiężeni. Ja obrałem ps. „Niemen”, zaś Ojciec „Doktor”. W Miadziole do ZWZ należeli: bracia Józef, Julian i Leonard Drożejko, Apolinary Drożejko, Mieczysław Abramowicz, Mieczysław Warakso, Irenek Pakulski ps. „Wiewiórka”, Arkadiusz Sidorowicz, Paszkiewicz i siostra zakonna Ptaszyńska. W Wołkołacie byli bracia Bogdanowicze - Tatarzy, jeden miał na imię Samuel; w Kobylniku bracia Henryk i Tadeusz Głowaccy w Kupie. Latem 1940 roku nastąpiła w Miadziole wsypa i  zostali aresztowani bracia Drożejkowie, Abramowicz, Warakso i bracia Bogdanowicze. W więzieniu w Starej Wilejce  zostali zatorturowani na śmierć Warakso i Abramowicz, a reszta znalazła się potem w Armii gen. Andersa.
        W Kupie u braci Głowackich uczyłem się konspiracji, w nocy słuchaliśmy BBC, robiąc notatki rozprowadzałem wśród znajomych. Parę tygodni po wkroczeniu Niemców, zatrzymał się w schronisku w Kupie sztab większej jednostki. Na jesieni  1941 Ojciec został powołany na kierownika szpitala w Starym Miadziole; zimą wraz z matką przenieśliśmy się  do Ojca na wiosnę  1942 po przyłączeniu Świra do Litwy, przenosi się do Miadzioła inspektorat leśny, który składał się z samych Polaków w większości spalonych na swoim terenie. Na czele nadleśnictwa Miadzioł stał Antoni Mordasewicz (później „Tatar”), sekretarzem był Longin Wojciechowski („Ronin”).Tam się z nimi zapoznałem. Przyszedł  do mnie raz Wacek Szewieliński („Zawisza”) z Waldkiem Materą („Piratem”).   Nawiązaliśmy serdeczną przyjaźń. Ponieważ groziło mi wywiezienie na roboty do Niemiec, ojciec Waldka zatrudnił mnie  jako gońca w nadleśnictwie.
          Od 1943 zaczął się większy ruch organizacyjny.  Prócz  kolportażu i werbunku zaczęliśmy gromadzić broń.  W marcu 1943 major „Sulima” przenosi swoje miejsce postoju z Jazgunowszczyzny do Kupy. Pod koniec miesiąca podczas odprawy u majora „Sulimy” w Kupie u Głowackich  wyraziłem chęć wstąpienia do oddziału. „Kmicic” zaprzysiągł mnie  i obrałem pseudonim „Orłosęp”, a mjr „Sulima” ustalił z „Kmicicem”, że organizacyjnie zostanę przydzielony do grupy specjalnej i będę łącznikiem między nimi. Pod koniec kwietnia otrzymaliśmy zadanie, żeby z „Czarnym” i „Krukiem” udać się w kierunku Podbrodzia w celach propagandowych. Mieliśmy po drodze odwiedzać wsie jako polscy partyzanci. Wstąpiliśmy do jednego gospodarza (nazwy wsi nie pamiętam) i poprosiliśmy o posiłek. Gospodyni zaczęła się krzątać, a gospodarz wyszedł na chwilę. Myśmy usiedli przy stole, czujemy się bezpiecznie. „Kruk” oparł karabin o stół. Po pewnym czasie wraca gospodarz w towarzystwie drugiego pana. Zapraszają do stołu, zaczynają się wypytywać. Gospodarz udaje się do sieni, gdzie przychodzą sąsiedzi i tam prowadzi rozmowy. W pewnym momencie gość porywa „Kruka” karabin, a w drzwiach ukazują się chłopi z siekierami. Kruk” nie tracąc zimnej krwi sięgnął po nóż rzeźniczy za cholewę i ciachnął nim gościa. Ten upuszcza karabin, który podchwytuje „Kruk” . “Czarny” natychmiast wywalała okno, przez które salwujemy się ucieczką. Po zakończonej akcji ja wróciłem do „Sulimy”, żeby zdać raport, a „Czarny” z „Krukiem” udali się do “Kmicica”.
         Na większą skalę akcją była zasadzka na wysokości Antonisbergu na białoruską policję. Zasadzka była przygotowana bardzo dobrze. Mieliśmy przewagę w terenie, ludziach i ogniu. Najpierw przeszło bydło konwojowane, które zostało przepuszczone,  Miał się nim zaopiekować “Maks”. Gdy nadjechały furmanki z policją, nie wiem co podkusiło “Kruka”, który z własnej inicjatywy wyskoczył z automatem na szosę zatrzymując konwój. Zaczęła się strzelanina i tak zginął nieustraszony, najdzielniejszy partyzant od “Kmicica”.  Często z polecenia “Sulimy” oraz “Kmicica” jeździłem z pocztą i ustnymi rozkazami do kpt. Borkowskiego mieszkającego w Niesłuczy w willi Niedźwieckiego. W akcji na Żodziszki udziału nie brałem, ponieważ otrzymałem wiadomość z Głębokiego, że nawiązano łączność ze stacjonującym tam oddziałem RONA, którzy wyrazili chęć odsprzedania broni i amunicji. O wszystkich danych i spostrzeżeniach miałem poinformować majora “Sulimę”. Po zdaniu raportu “Sulima” wyznaczył Głowackiego –  “Gryfa” do pertraktacji.
        Po zakończeniu uroczystości na Bazie 22 sierpnia dostałem rozkaz udania się z majorem “Sulimą” jako ochrona osobista do jego nowego miejsca postoju.  Był to folwark lub kolonia na linii Kupa – Miadzioł.   Po dotarciu na miejsce i ulokowania majora “Sulimy” udałem się do  “Gryfa”, gdzie zastałem Mariana Biedunkiewicza „Sęp-2” i  Franciszka Gogolina “Sokół”, którzy przybyli z zamiarem wstąpienia do “oddziału “Kmicica”. Kiedy się ściemniło, wyruszyliśmy się w kierunku Urlik. Na drodze wiodącej do Ściepieniewa do Kupy słyszeliśmy stukot furmanek i skrzypienie osi. Po zarekwirowaniu furmanki udaliśmy się do Lipińskiego, który mieszkał nad brzegiem Naroczanki (był nadzorca stawów).On miał przekazać Mariana i Franka na Bazę. Po krótkim wypoczynku wyruszyłem w drogę powrotną. Nad ranem dotarłem do Kupy, zapukałem do Henryka Głowackiego, ale nikt nie otwierał. Dopiero rano od Stępniowej dowiedziałem się, że Głowackiego z żoną i córką aresztowali Markowcy. Po zjedzeniu śniadania i zapoznaniu się o aresztowaniach, otrzymuję wiadomość, że żona Głowackiego jest u Korejwy. Natychmiast się tam udałem. Od Głowackiej dowiedziałem się, że Markowcy z aresztowanymi udali się do Niesłuczy do wili Niedźwieckiego, żeby zabrać kapitana Borkowskiego. Głowacka  wpadła w histerię  i zostawili ją z córka, a one pieszo udały się do Korejwy. Po pewnym czasie pojawili się Marian i Franek, meldując, że Lipiński poinformował ich  o rozbrojeniu Bazy i aresztowaniu dowództwa. Udałem się do  brata Głowackiego Tadka  i tam podjęliśmy decyzję, że trzeba natychmiast powiadomić  majora „Sulimę”. Po przybyciu na miejsce gospodarz zaprowadził nas do lasu, gdzie w olbrzymiej jamie siedział mjr „Sulima”, który już wiedział o wszystkim. W czasie rozmowy Tadek Głowacki sugerował odbicie uwięzionych i rozbrojonych, ale mjr “Sulima” stwierdził, że nie widzi  żadnej realnej możliwości zbrojnego odbicia , ale uruchomi  działalność polityczną w kraju i za granicą. Na zakończenie polecił nam zająć się Heleną Głowacką, jej córką  Ireną  i „Babcią” – Wandą Kolasińską. On opuścił swoje  miejsce postoju i to go uratowało, ponieważ kilka dni później Sowieci zabrali syna gospodarza, związali go, ojca wzięli za woźnicę i w biały dzień jechali traktem Batorego na Bazę. Na wysokości  Cielaków natknęli się na przejeżdżających Niemców, którzy ich wszystkich wystrzelali.    

   LALA – Lwow Lidia
Urodziłam  się 14.XI. 1920 w Nowogródku. Do Kobylnika przybyłam  wraz z rodzicami i bratem Borysem w połowie 1935 r., w 1938 ukończyłam  gimnazjum  w Święcianach i rozpoczęłam studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, w 1939 ukończyłam 1. rok. W czasie okupacji sowieckiej i niemieckiej byłam nauczycielką w szkołach podstawowych. Z rozpoczęciem wojny w 1939 r. skończyłam przyśpieszony kurs sanitarny u pani dr Dubowskiej. Do organizacji nie należałam.  12.VIII.1943 przybyłam pod eskortą „Kmicica” na Bazę partyzancką, mieszczącą się w lasach między jez. Narocz i jez. Blado. Baza założona była na pagórku, otoczona bagnami. Ludzie mieszkali w szałasach. „Kmicic” początkowo  mieszkał w gajówce, w czasie mojej bytności w namiocie. Biuro i kancelaria oddziału mieściła się również w większym szałasie. Z Bazy wychodziły patrole na akcje lub na w celu zaopatrzenia bazy w żywność. Oddział partyzancki „Kmicica” liczył wówczas  ok. 200 ludzi i rósł w oczach.   Zwykły dzień na bazie – nie byłam zorientowana w organizacji wojskowej. Kobiety pełniły rolę sanitariuszek i jednocześnie zajmowały się kuchnią. Przed rozbrojeniem naszej bazy przez partyzantkę sowiecką żadna z kobiet  nie uczestniczyła w akcji zbrojnej.  22 sierpnia 1943 odbyło się Święto Żołnierza przeniesione z 15.VIII, ponieważ w tym czasie „Kmicic” rozbroił garnizon niemiecki w Żodziszkach. Było to Święto bardzo radosne. Mowy były płomienne, m. in. przemawiał mjr „Sulima”, byli zaproszeni goście, również z pobliskiej bazy sowieckich partyzantów. Powiewał nasz sztandar partyzancki, była przysięga.
       26 sierpnia nastąpiło coś, czego się nikt nie spodziewał. Między godz. 1. a 2. po południu zostaliśmy rozbrojeni przez „przyjazną” partyzantkę sowiecką. Otoczeni zewsząd żołnierze nasi zostali rozbrojeni. Kazano się zebrać przed szałasem kancelarii, gdzie dowódca brygady sowieckiej Markow – Białorusin, nauczyciel, komunista sprzed wojny, do nas przemówił. Szok był taki, że w pamięci  pozostały jakieś jeszcze słowa, iż włos z głowy nie spadnie i wszystko będzie jak przedtem. Uszeregowano i pod konwojem przeprowadzono  nas z bazy A  na budowaną przez nas bazę B - zimową, położoną bliżej baz sowieckich.  Tego samego dnia rano dowództwo nasze tzn. „Kmicic” z członkami swego sztabu wyjechał po śniadaniu na rozmowy z dowództwem partyzantki sowieckiej. Na bazie przydzielono mnie do obsługiwania komendanta „Kmicica”, kiedy przebywał na bazie, tzn. zanosić mu posiłki do namiotu. W tym właśnie dniu 26.VIII „Kmicic” powiedział do mnie, że jest to dla niego bardzo trudny dzień i że czuje się bardzo osamotniony.   Po przyprowadzeniu nas na bazę B, otoczono bardzo gęstym kordonem, zaczęli przesłuchiwanie, każdego z osobna. Wydzieloną grupę chłopaków zabrano, a następnego dnia przybył Markow z nowym dla nas dowództwem powiadamiając, iż przechodzimy pod rozkazy radzieckie, że jesteśmy obecnie partyzantka Wandy Wasilewskiej, a oddział będzie nosił imię „Bartosza Głowackiego”. Komendantem został mianowany przedwojenny wachmistrz wojsk polskich Wincenty Mroczkowski -”Zapora”. Chłopcy  zabrani już nie wrócili, zostali rozstrzelani, o czym dowiedzieliśmy się później.
          „Zapora” zawiózł mnie bryczką na bazę sowiecką. Zaprowadzono mnie do ziemianki, gdzie przebywało dwóch naszych partyzantów por. „Ostróg” i por. „Jastrząb”. Ziemianka była obstawiona – przed drzwiami erkamenista i 2 żołnierzu  z przodu ziemianki. Pierwszego wywołano „Jastrzębia”, który już nie wrócił. Po pewnym czasie poszedł „Ostróg”. „Ostróg” został przy życiu, chociaż do naszej partyzantki nie  wrócił, po „Jastrzębiu” słuch zaginął. Mnie zabrano na drugą widocznie bazę sowiecką (były: litewska, żydowska i białoruska), bo szłam pod konwojem dość długo (2 km?). Tam byłam przesłuchana przez oficera (ok. 40 lat), do którego zwracano się „Dziadzia Wania”. (Ponieważ niedawno widziałam po 50 latach protokół ze swojego przesłuchania, wiem. że śledztwo prowadzone było przez NKWD mjra Jonasa Wildżunasa, ps. „Ber”. Pytano mnie o rodzinę, pochodzenie, co robiłam, czym się zajmowałam, była propozycja, żebym przeszła do nich, ponieważ jestem z pochodzenia Rosjanką. Ostatnie pytanie brzmiało „Jakie są twoje dalsze plany i zamierzenia?” – odpowiedź zaprotokołowana 3 września 1943 „Chce pozostać w polskim  oddziale i walczyć o Polskę”). Po przesłuchaniu zaprowadzono mnie do ziemianki, dosłownie parę kroków od miejsca przesłuchania. Ziemianka znajdowała się  przy drodze leśnej, która przejeżdżały furmanki, przechodzili partyzanci. W ziemiance  obstawionej jak w poprzedniej zobaczyłam tam „Kmicica” i młodego cywilnego człowieka. Ów człowiek co pewnie czas raptem podrywał się ze słomy, która znajdowała się w ziemiance, wrzeszczał, wpadał w furię, miotał się, krzyczał, że jest niewinny, dlaczego go tu trzymają. Trwało tak do końca dnia i przez noc do następnego. „Kmicic” próbował go uspakajać, pilnujący nas nie reagowali. Z „Kmicicem” nie zamieniliśmy wówczas  żadnego słowa. Następnego dnia po śniadaniu w pewnym momencie ów młody człowiek zerwał się z wrzaskiem, roztworzył drzwi. Posypały się strzały tak gęste, że z pułapu posypała się ziemia i drzazgi. „Kmicic” pchnął mnie na słomę i sam też upadł. Wśród strzelaniny słychać było milknący krzyk chłopaka „za co mnie zabiliście”. Kiedy wszystko ucichło, „Kmicic” zaczął ze mną rozmawiać. Powiedział, że ten młody człowiek był po to, aby go zabić, albo podsłuchiwać  – po prostu prowokator. Powiedział, że jeśli rozmowy nie zakończą się pozytywnie na bazie (mówił ogólnikowo), to go mają przewieźć do Moskwy. Brał jakieś lekarstwo, dwukrotnie podawano mu przez okienko. Gdzieś przed zachodem słońca przyszli po niego, już nie wrócił do ziemianki. Zostałam sama, zdjęli wartę i wprowadzili jakiegoś partyzanta do środka. Następnego dnia zabrano „opiekuna”, a mnie powiedziano, że jestem wolna i mogę wracać do swoich.   Wyszłam przed ziemiankę nie orientując się, w którą stronę mam iść. Siedziałam na kłodzie, kiedy podeszła starsza kobieta, mówiła po białorusku. Zapytała, czy nie jestem głodna. Przyniosła mi ziemniaczane placki. Kiedy jadłam, opowiedziała, że została zabrana wraz z mężem z jakiejś wsi; mąż został rozstrzelany, a ona pracuje w kuchni. Wtedy zapytałam ją, czy nie wie, co się stało z człowiekiem, który był razem ze mną w ziemiance, opisując że był wysoki i miał narzucony na plecach wojskowy płaszcz, kiedy wyszedł. Odpowiedziała, że prowadzili go w kierunku bazy partyzantki litewskiej, gdzie zwykle rozstrzeliwują. I to była  ostatnia wiadomość o „Kmicicu”.
         Wróciłam na naszą bazę z chłopakami, którzy przywieźli rannego do szpitala na bazę sowiecką. W czasie gdy przebywałam w śledztwie, odbyła się wspólna akcja na Miadzioł, w której był ranny właśnie przywieziony partyzant.    W kilka dni po moim powrocie na naszą Bazę jeden z kolegów, zdaje się że „Jarek” albo „Szpagat”, powiedział, że wychodzą z bazy całym plutonem „Kitka” i już nie wrócą. Zaproponował, żeby  z nimi wyszła. Zwróciłam się do „Zapory”, on również razem z plutonem miał iść. „Zapora” pozwolił i w ten sposób 40 osób opuściło bazę na zawsze. Jeszcze przed spotkaniem z „Łupaszką”  w drodze „Kitek” przeprowadził ze mną rozmowę, w której powiedział, że nie mają do mnie zaufania z powodu tego, że jestem Rosjanką i że przebywałam na bazie sowieckiej. Niemniej moja postawa będzie o mnie świadczyć. W kilka dni potem wszyscy wraz z „Zaporą” przeszliśmy pod rozkazy „Łupaszki”. Zostałam pierwszą sanitariuszką V Brygady.

/ Mietliński Jan ps. Kruk

JACHNA –Wasiłojć-Smoleńska Janina
Jestem  córką Wiktora Wasiłojcia (1902-1955) i Marii z domu Fomin (1907-1985). W 1921 rodzice znaleźli się w Kobylniku, gdzie mój ojciec był nauczycielem i przyjaźnił się z rodziną Poniatowskich w Burakach. Następnie rodzice przenieśli się do majątku Tarkowszczyzna w pow. święciańskim, gdzie urodziłam się  7.II.1926. Ojciec został kierownikiem szkoły w Podbrodziu, w której uczono po polsku także w czasach sowieckich. Kiedy weszli Niemcy, zorganizowana policja litewska jeszcze w czerwcu 1941 aresztowała mojego ojca i zamierzała rozstrzelać za „polonizowanie” szkoły (większość mieszkańców Podbrodzia była Polakami i jest do dziś Polakami!). Ojciec poprosił o księdza, który przyniósł wiadomość do domu. Zaczęłyśmy z mama płakać, wtedy pułkownik oddziału niemieckiego, który zapytał o co chodzi, kazał  ojca wypuścić, a nie znając nazwiska w więzieniu wołano „kierownik szkoły”. Kiedy przyszliśmy my do domu podziękować, oddział z dowódcą już poszedł na front, a my natychmiast uciekliśmy do miejscowości Koreniaty koło Miadzioła, gdzie ojciec został sekretarzem inspektoratu szkolnego. Wkrótce powstała konspiracja polska, a na wiosnę 1943  pojawił się oddział „Kmicica”. Ostrzeżeni przed aresztowaniem uciekliśmy wraz grupa Polaków zainstalowanych w policji białoruskiej do lasu w nocy 7.VI wraz z  „Arkadkiem” Sidorowiczem, Julkiem Kołaczem, Wackiem Szewielińskim. Na umówionym miejscu spotkał nas konny patrol „Kmicica” byli  w nim m. in. „Akacja” i „Dzięcioł”. Oddział stacjonował w okolicach Ludwinowi, gdzie poczęstowano nas pysznym wędzonym węgorzem. Zaczęto szukać miejsca na bazę, tam nas zaprzysiężono i przyjęliśmy pseudonimy: ja – „Jachna”, moi rodzice – „Tata” i „Mama”. „Arkadek” długo się zastanawiał. Mówił, że musi znaleźć poważny pseudonim, żeby przejść do historii na po długim namyśle powiedział...”Butla”.
    „Tata” został komendantem gospodarczej Bazy „B”. „Mama” czuwała na zaopatrzeniem, gromadzono kartofle na zimę, budowano ziemianki. Był też szpitalik, gdzie rannymi opiekowała się  siostra Ptaszyńska (zakonnica ze Świra) i „Bronka”. Ja Dostałam stopień strzelca,  chodziłam na zwiady po lesie w pobliżu bazy z koszem, udając, że zbieram grzyby. Na bazie „B” gromadzono też maty słomiane na zimę. Pamiętam jak  na rozmowy z Sowietami jechał  kilkoma osobami  „Kmicic”  na rozmowy z Sowietam, którzy nas często odwiedzali, bo była współpraca. Koło południa  wchodzi na Bazę „B” „Boryna”–Niciński (partyzanci nazywali go „Twardowski”) z kilkoma Sowietami i wydaje rozkaz „Chłopcy, zbiórka na placu apelowym bez broni”, a ja widzę, że wokół Bazy „B” w zaroślach czai się kordom Sowietów, wyskoczyli, zabrali z szałasów broń, a nam kazaską siąść pod drzewami. Wyciągnęliśmy te maty słomiane i tak spędziliśmy pilnowani  noc. Pamiętam był z nami „Zawisza” i „Stopka”(Symonowicz), ale on uciekł, bo pasł krowy. Następnego dnia przyprowadzili z Bazy „A” naszych chłopców i zaczęły się przesłuchania i segregacja. Tych wybranych  wyprowadzają pod eskortą. Nastrój ponury, my płaczemy, pozostali im salutują. Potem przyszedł Markow i daje słowo oficera, że im się nic nie stanie. A mu zostaniemy podporządkowani pod ZPP Wandy Wasilewskiej w Moskwie. Odprowadzają na  Bazę „A” tam przychodzi nowy dowódca kpt. „Zapora” (Wincenty Mroczkowski). A „Zapora” do nas tak przemówił „Chłopcy, o co nam chodzi. O to nam chodzi, żeby być. A żeby  być, to trzeba mieć broń, a co będzie potem, to się zobaczy”. Dali na jakąś zdezelowaną broń, z której nie bardzo dało się strzelać. Przyszedł politruk „Marecki” z żoną  „Lusią”. Wychodziły patrole po żywność, ale już nie wracały., a po jakimś czasie nastąpiło drugie rozbrojenie. Rozdzielili nas  do różnych sowieckich  oddziałów.  „Tatę”, „Mamę” do brygady im. Parchomienki. Ale pozwoli się nam jeszcze na starym miejscu przenocować. Wtedy „Lusia” zachęciła nas do ucieczki i dała przepustkę, żeby straż przepuściła, a mnie dała mały pistolet. Dzięki temu wyszliśmy z Bazy przez bród na Naroczy i kierowaliśmy się do Poniatowskich w Burakach. A wtedy już szła obława niemiecka. Zatrzymali nas zaczajeni  Litwini, krzycząc palauk! (zatrzymaj się) i wprowadzali do chaty na rewizję osobistą. Byłam w kożuchu, udało mi przesunąć pistolet za stanik, potem niżej i kiedy zdjęłam kożuch udało mi się  do niego wsadzić pistolet. Przy „Tacie” znaleźni w kieszeni wyszyty na materiale orzełek, a przy „Mamie” opatrunek osobisty. Uznali nas za polskich nacjonalistów i odstawili pod eskortą do Łyntup, skąd mieliśmy  wraz z całą grupą być wysłani na roboty do Niemiec, ale udało nam się stamtąd uciec, a ja dotarłam przez łączników do Brygady „Łupaszki”, gdzie spotkałam naszych  chłopców od „Kmicica”.

C.D.N.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.