Logo

Moje Kresy – Józef Julian Jamróz cz.8

/ Kpr.Józef Julian Jamróz w czasie odbywania służby wojskowej w pułku karnym w Szczakowej 1952r.

Z Międzyrzecza Koreckiego do Równego uciekliśmy 25 lipca 1943 roku, raz na zawsze pozostawiając tam naszą ojcowiznę. Miasto było załadowane uciekinierami z całego Wołynia, wszędzie pełno ludzi. Schronienie znaleźliśmy u brata ojca – stryja Tadeusza. Stryj mieszkał w Równem na Grabniku przy ulicy Cichej nr 5, gdzie wybudował sobie dom. Pracował na poczcie. Większość pomieszczeń tego domu było zajęte przez Niemców i Węgrów. Nas – ojca i moich braci stryj umieścił na strychu. Macocha z moją siostrą dostały jedno pomieszczenie, w drugim gnieździł się stryj z rodziną. Łącznie do stryja przybyło 10 osób.

Początkowo moim głównym obowiązkiem było pasienie krowy „Białki”. Pożytku było z niej dużo, najpierw świeże mleko, ser i śmietana, potem mięso, gdyż musieliśmy ją w końcu niestety zjeść.

 Aby poprawić swoje i nasze warunki bytowania, stryj obeznany z mieszkańcami Równego, znalazł nam opodal poczty na ulicy Chopina ładne mieszkanie. Jak na owe warunki super, dwa pokoje, kuchnia, tam szybko przeprowadziliśmy się. Stryj Tadeusz z Dynowa pracował w Równem na poczcie jako telemonter. Naprawiali uszkodzone przez polskich dywersantów linie telefoniczne Równe – Kijów. Dyrektorem Poczty Polskiej w Równem był Antoni Wróblewski pochodzący z Jarosławia. Po wojnie został dyrektorem głównej poczty we Wrocławiu, mieszczącej się przy ul. Krasińskiego. Dyrektor Wróblewski w rówieńskiej konspiracji zajmował się sprawami kwatermistrzowskimi. To on przyjął mego ojca do pracy na poczcie. Stryj dowiedział się, że na poczcie potrzebny jest krawiec. Tato obszywał wszystkich pocztowców, szyjąc im umundurowania i inne ubiory potrzebne do służby. Na poczcie pracowała większość ludzi z rówieńskiej konspiracji. Specem od central telefonicznych był ppor. Władysław Laszczyk ps. „Telegraf”. Stryj wyposażył mnie w specjalny parciany pas w którym przenosiłem ważne meldunki. Wszyscy ludzie nazywali mnie „Gońcem” i taki nadali mi pseudonim. Nosiłem kodowane wiadomości z Grabnika na ulicę Białą do Wacka Generowicza ps. „Wacław”.

 / Relacja z powitania w Międzyrzeczu Koreckim biskupa Łuckiego w 1931r.

Dziwiłem się, bo tych Wacków było więcej, myślę sobie same Wacki tu u nas. Wacław Generowicz miał dwóch synów w wieku 16 i 17 lat. Kiedy przynosiłem meldunek oni krzyczeli do ojca – tato, tato goniec przyszedł. Nawet nie wiedziałem, że jestem gońcem. Tato pracując na poczcie otrzymywał z firmy deputat żywnościowy, który pozwalał nam jakoś żyć w tych ciężkich, niespokojnych czasach. Przynosząc paczki do domu wyjmowałem z nich różne wiktuały: cukier, kasze, marmoladę z dyni. W owych paczkach przynosiłem stryjowi z poczty najświeższe wiadomości. Nie wiedziałem, że zawierają konspiracyjne meldunki. Pewnego dnia tradycyjnie niosąc deputat do domu zauważyłem w paczce cukier. Jako młody chłopak łakomy na słodkości, postanowiłem wypróbować zawartość cukru w cukrze. Jednocześnie namacałem w torebce jakiś zwinięty rulonik. Pomyślałem, że przypadkowo zaplątała się jakaś kartka, więc ją wyrzuciłem. W domu stryj od razu zainteresował się przyniesionym pakunkiem i gdy dowiedział się, że wyrzuciłem jakąś karteczkę, wpadł w popłoch. Natychmiast udaliśmy się w teren na poszukiwanie owego karteluszka. Niestety dokładnie nie pamiętałem miejsca wyrzucenia kartki, długie poszukiwania nie dały rezultatu. Potem jeszcze kilkakrotnie penetrowaliśmy trasę mojego przemarszu w poszukiwaniu jak się potem okazało bardzo ważnego zakodowanego meldunku. Zgubę odnaleźliśmy dopiero po trzech dniach intensywnych poszukiwań, spokojnie leżała sobie w trawie. Metody porozumiewania się w konspiracji były różne. Do przenoszenia meldunków wykorzystywano też gołębie, które przynosiły meldunki z okolicznych wiosek, dla przykładu powiem, że ze Szczuczyna. Do parcianego pasa wkładano mi różne przesyłki o których mało wiedziałem lub wcale. Często nosiłem „mydło”, tak mi się przynajmniej wydawało. Dopiero po wojnie okazało się, że to był trotyl. Sierżant „Wacek”, czyli Wacław Generowicz, pracownik poczty, jako miner wysadzał w powietrze różne obiekty. Meldunki nosiłem na ulicę Białą do „babci” mieszkającej w domu bliźniaku, zajmowanym kiedyś przez stryja. „Babcia” następnie podawała ten meldunek przez płot lub przez jakąś dziurę sąsiadowi, czyli „Wackowi” – on przekazywał dalej. Do bliżej nieznanego mi szewca mieszkającego koło browaru w Równem nosiłem różnego rodzaju gazetki. Za pazuchą miałem granat bez zapalnika, zwanego siekańcem i naboje po bokach. W tylnej części pasa wspomniane gazetki i dla ewentualnego zmylenia Niemców czy Ukraińców, ulotki – przepowiednie Sybilli. Zapewne każdy z nas słyszał o przepowiedniach Saby. Odpowiednią rzymskiej Sybilli była semicka królowa Saby – w kraju Arabii, prawdopodobnie dzisiejszego Jemenu. Była ona z pewnością postacią historyczną, ponieważ jest wymieniona w Biblii i innych źródłach historycznych. Między innymi w pierwszej Księdze Królewskiej. Ubrany byłem tradycyjnie jak chłopak z małego miasteczka, by nie wzbudzać podejrzeń. Buty dwa numery większe, czapka na bakier, kufajka przewiązana sznurkiem. Tato wiedział o wszystkim. Potem gdy dorosłem miałem trochę żal do ojca, że tak moim życiem ryzykował posyłając mnie po różnych częściach miasta jako gońca. Jednak inaczej na to patrząc, sam chciałem chodzić, gdyż taka była atmosfera i potrzeba tamtego czasu. Tato był komendantem „Strzelca”, nie wypadało ojcu odmówić. Powiedzieć, że nie pójdę, nie poniosę ? Od maleńkości wychowywany byłem w duchu patriotycznym. Czułem się zobowiązany do takich czynności. Nosiłem meldunki także do pani Besendowskiej, ps. „Maryna”. Mieszkała naprzeciw soboru w Równem. Zawsze chętnie się tam udawałem, ona zawsze kromkę chleba dała do zjedzenia. Na ulicy III Maja miała kiosk, który był punktem kontaktowym, ona zapewne otrzymane meldunki przekazywała dalej. Mnie posyłano bocznymi ulicami, chodziłem na skróty, przez ogrody. Wszyscy mnie pilnowali którędy chodzę, czy idę właściwą drogą. Wszędzie były czujki. Idąc tego rozpoznałem, ten mrugnął do mnie i wtedy wiedziałem, że stoją i mnie ubezpieczają. Moja trasa przemarszu często wiodła przez park miejski, ulicą Narutowicza, Wschodnią, potem na skróty przez ogrody, przechodziłem na drugą stronę ulicy Mickiewicza. Idąc dalej ulicą  Poniatowskiego wchodziłem na torowisko przy dworcu PKP, następnie ulicą Legionów lub Złotą do ulicy Białej na której w domu – bliźniaku mieszkała „babcia” i Wacław Generowicz.

/ Pałac hr Steckiego w Międzyrzeczu (2017r.)

WNK 306 to symbol konspiracyjnej organizacji Armii Krajowej w Równem. W gabinecie dyrektora poczty Antoniego Wróblewskiego ps. „Mecenas Sęp” odbywały się tajne konspiracyjne narady, na które z Łucka przyjeżdżał komendant obwodu AK kpt. Leopold Świkla ps. „Adam”. Mnie zawsze wyznaczano do zabezpieczania tych spotkań. Stałem z drabiną na pierwszym piętrze pod gabinetem dyrektora Wróblewskiego i miałem ją rzucić celem narobienia rumoru w razie nadejścia ukraińskich policjantów lub Niemców. Na oznaczony sygnał Leopold Świkla miał wyjść z gabinetu oknem na płaski dach budynku i zbiec. Na szczęście nigdy nic takiego się nie wydarzyło, ale zawsze sumiennie trwałem na swoim posterunku. Kapitana Leopolda Świklę widziałem ze trzy razy na poczcie oraz podczas mszy świętej w kościele. To było chyba już w lipcu 1944 roku, po wyzwoleniu. Równe zostało oswobodzone od Niemców 2 lutego 1944 roku. Sowieci wzięli miasto niemal z marszu, całkowicie zaskakując Niemców. Kiedy na naszej ulicy pokazał się pierwszy sowiecki czołg, pod naszymi oknami przebiegł kompletnie zaskoczony Niemiec, zakwaterowany wcześniej w pobliżu naszego budynku. Zaspany, tylko w koszuli i butach, bez munduru, z rewolwerem w ręku. Przytrzymując swoje gacie biegł w stronę poczty.

/ Pozostałości bramy wjazdowej do pałacu hr Steckiego w Międzyrzeczu (2017r.)

Zanim to jednak nastąpiło, przez całą noc ogień prowadziła niemiecka artyleria, bateria ustawiona była opodal naszego domu. Nad ranem wszystko ucichło. Tato odczuwał lekki niepokój, obawiając się reakcji banderowców po opuszczeniu miasta przez Niemców, mogli nas wymordować. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło pomimo, że już o godzinie piątej rano usłyszeliśmy stukot butów na ulicy. Szło uzbrojonych 5 ludzi, bez żadnych oznaczeń, z karabinami pomalowanymi na czerwono. Obserwowaliśmy z ojcem zza firanek co się dzieje na naszej ulicy. Czy to przypadkiem nie Ukraińcy ? Potem okazało się, że to sowiecka partyzantka płk. Prokopiuka. Jakiś czas potem przyszedł do nas chłopak, który przynosił nam mleko od krowy i mówi, że Sowieci są już na głównej ulicy koło więzienia. Wziąłem ukradkiem pajdę chleba i poleciałem zobaczyć co się tam dzieje. Zobaczyłem czołgi, konie ciągnące armaty. Sowieci zaczęli rabunek okolicznych sklepów, bowiem poszukiwali żywności, będąc tradycyjnie niesamowicie głodni. Przy okazji i ja coś do domu przyniosłem, trochę kaszy gryczanej. Niestety wraz czerwonoarmistami pojawił się nasz gnębiciel – Anton Nowikow. Już nie lejtnant, lecz kapitan NKWD. Przyszedł do ojca z butelką wódki i odparł, że nie jest już wrogiem, lecz sprzymierzeńcem. Gdy opróżnili z ojcem butelkę wódki oznajmił mu, że teraz krawiec Jamróz potrzebny jest Armii Czerwonej. Na nic zdały się ojca prośby, że chce do polskiego wojska, gdyż obok w Kiwercach stała dywizja Zygmunta Berlinga. Tato w sowieckiej armii obszywał wszystkich żołnierzy, przy okazji biorąc udział w walkach o Dubno i Łuck. Potem poszli w kierunku Warszawy. Decyzją dowódcy frontu jego zgrupowanie skierowano na Węgry. Brał udział w zdobywaniu Budapesztu. Podczas forsowania Dunaju zginęło setki sowieckich żołnierzy. Tato dosłownie trzymając się końskiego ogona zdołał się uratować w bystrym nurcie Dunaju, przy okazji ratując ośmiu innych sowieckich żołnierzy. Przeprawić się na drugi brzeg Dunaju musieli, taki był rozkaz, bez względu na ofiary. Kto się cofnął lub uciekał został zastrzelony przez NKWD, którzy parli za nimi i strzelali niby do zdrajców narodu. Za Budapesztem ojciec został ciężko ranny w nogi i trafił do szpitala.                                                                                             

/ Plan Międzyrzecza Koreckiego

Tato na wojnie, nam w oczy zaglądało widmo głodu. Każdy z naszej rodziny musiał pracować, aby zarobić na utrzymanie. Macocha gotowała zupy, wynosiła na targ i sprzedawała, by mieć grosz na inne jedzenie. Oczywiście pomagałem jak mogłem razem z dziadkiem Surowcem – ojcem macochy. Jeden z Ukraińców, który u nas zamieszkał, dał mi pracę w piekarni. Nosiłem wodę w koromysłach dwoma wiadrami. Bieżąca woda i kanalizacja była tylko w centrum miasta, na przedmieściu wodę czerpano ze studni. Studnia z pompą stała na podwórku piekarni. Musiałem napełnić 2 zbiorniki i 5 innych beczek. Pamiętam jedna wanna była biała - zapewne emaliowana, druga ocynkowana. Za wykonaną pracę otrzymywałem bochenek chleba. Byłem bohaterem, karmiłem rodzinę. Jak mi się czasami udało ukraść jeszcze jeden bochenek chleba to byłem w siódmym niebie. Wszystko zależało od tego, jaki w tym czasie w piekarni pracował piekarz. Zdarzało się bowiem, że mnie rewidywano. Ranny tato po wyjściu ze szpitala został zwolniony ze służby w sowieckiej armii i powrócił do Równego. Szybko załatwił papiery wyjazdowe i na początku maja, tuż przed zakończeniem wojny, wyjechaliśmy na zachód jednym z pierwszych transportów repatriacyjnych. Nasz pociąg skierowano w stronę Działdowa.
Cdn.
Wspomnień wysłuchał ;   Eugeniusz Szewczuk                                                                                     
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.   

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.