- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 4512
Moje Kresy - Stanisława Kukurowska cz.4
/ foto: Rodzina Wierzbickich w Śmiechowicach
Powoli wynurzał się straszny obraz naszej wsi i ludzi, wyszłam ze swojej kryjówki, wokoło same pogorzeliska, dym i smród nie do wytrzymania. Między domami biegały zwierzęta, kwik koni i ryk krów, niesamowite skowyczenie i wycie psów, tego nie zapomnę do końca swego życia. Nasza samoobrona spełniła swoje zadanie, obroniła większość naszych mieszkańców i gdyby nie oni, banderowcy wymordowaliby wszystkich. Wróg nie dostał się do budynku szkoły, ani do Domu Ludowego i kościoła w Czerwonogrodzie. Z tego co mnie wiadomo, banderowcy bezpośrednio zamordowali tylko cześć jednej rodziny, naszych sąsiadów, w dodatku głowa rodziny była pochodzenia ukraińskiego. Ci co zginęli, zostali zastrzeleni koło swoich obejść, bądź bezpośrednio na drodze w momencie ucieczki w stronę kościoła i Domu Ludowego. Bardzo dużo ludzi było rannych, okaleczonych na całe życie, wielu z nich potem zmarło wskutek odniesionych ran. Zwłoki księdza potem przez dwa dni leżały w kościele, na trzeci dzień pochowano go w głębokim dole po wapnie na przykościelnym placu razem z innymi ofiarami. Zabitych pochowano tak jak leżeli, owinięci jedynie w prześcieradła, księdzu zbito naprędce z desek prowizoryczną trumnę i tak złożono do dołu.
Gdy już było jasno, rodziny zaczęły się poszukiwać, każdy wracał na swoje obejście. Z naszego praktycznie nic nie pozostało. Chata nadpalona, jedno największe pomieszczenie służące jako kuchnia i pokój całkowicie rozwalone, widocznie któryś z Ukraińców rzucił do wnętrza granat sądząc, że ukryliśmy się w środku. Drugie pomieszczenie mniej zniszczone, ogień nie przedostał się do wewnątrz, gdyż były zamknięte blaszane okiennice i banderowcy nie mieli możliwości wrzucenia doń granatu. Zadymienie w nim było tak duże, że czuć go było do końca naszego pobytu we wsi. Stodoła spalona, obora tliła się jeszcze po niedawnym pożarze, w środku podusiły się krowy i cielęta, straszliwie poparzone konie dogorywały, ledwie wyprowadzone na zewnątrz nie mogły ustać na własnych nogach, zdechły jeszcze tego dnia. Ojcu żal było zwierzynę dobić, zresztą czym? Uratowało się jedynie trochę zboża w domowej komorze, dzięki temu, że gliniany sufit w chacie nie przepuścił ognia do wewnątrz. Płacząc, zaczęliśmy robić porządki w obejściu, wyrzucać na śnieg wszystko co spalone i nie nadające się do dalszego użytku. Najważniejszym było przygotowanie jakiegoś legowiska, przecież to zima, w dodatku obawa, czy nie napadną nas powtórnie, zostać na noc czy uciekać, tylko gdzie? W międzyczasie ktoś powiadomił sowiecki garnizon. Owszem dotarli do wsi dopiero wieczorem, objechali wkoło pogorzeliska i odjechali, zostawiając nas na pastwę losu. Mało tego, w niedługim czasie w wyniku celowego ukraińskiego donosu, 12 mieszkańców, Bogu ducha winnych młodych ludzi, członków samoobrony, zostało przez sowiecką władzę oskarżonych o napad z bronią w ręku na spokojnych Ukraińców. Wyobrażacie to sobie? Hańba ! Wspominałam, że bezpośrednio zamordowano naszych sąsiadów, rodzinę Antoniego Romacha. Pochodził z innej wsi, tu się jednak ożenił z Marią Szymańską i mieszkali obok nas. Był pochodzenia ukraińskiego, lecz nigdy nie podawał się za Ukraińca, to była normalna polska rodzina, która chodziła do naszego kościoła. Na wiosnę 1944 roku, tak jak wielu innych, Antoni został zabrany do wojska, bardzo się tego obawiał, miał poważną wadę serca. Do tegoż roku był wiejskim krawcem, z tego utrzymywał swoją rodzinę. W wojsku, gdy dowiedzieli się w dowództwie jaki ma zawód, zrobili z niego pułkowego krawca. Nie miał czym szyć, brakowało mu maszyny do szycia. Otrzymał zgodę od dowództwa na wyjazd domu po swoją maszynę Singer. Dotarł do wsi, ale do wojska już nie wrócił, nastąpił atak banderowców. Romachowie wychowywali troje dzieci – Albin (10 lat), Czesława ( 15 lat) i Władysława ( 13 lat). Razem z nimi mieszkała matka Marii – Zofia i siostra Aniela (notabene stara panna). W momencie napadu cała ich rodzina zamiast uciekać ze wszystkimi w stronę kościoła lub do Domu Ludowego, uciekali w stronę ruin zamku i jak potem mówiła jedna z uratowanych dzieci – Władzia „ tato zawsze mówił, jeżeli nas napadną uciekamy do parku a stamtąd do zamku, tam ukryjemy się w lochach”. Zapewne Antoni był w stu procentach przekonany, że w lochach ich nie znajdą. Jednakże jedna z córek Władzia z ciocią Anielą i babcią Zofią (babcia zapewne wolniej się poruszała, zięć poleciał do przodu) skierowali się w stronę Domu Ludowego. Władza z ciocią Anielą weszły do szkoły i ukryły się razem z nauczycielką Eulalią Wendlową, natomiast babcia Zofia, postanowiła ukryć się gdzie indziej i pobiegła w stronę kościoła, tam napotkała księdza Szczepana. W zamku niestety byli już banderowcy i Romachowie na dziedzińcu wpadli w ich ręce. Tuż przy ogrodzeniu dworku księżnej Lubomirskiej stał garaż. Rano gdy wszystko ucichło, ludzie zaczęli nawzajem się poszukiwać, w garażu tym odkryto zmasakrowane ciało Antoniego Romacha (lat 40). Był rozebrany do naga, miał wydłubane oczy, obcięty język i męskie narządy. Zwęglone zwłoki mamy Marii ( lat 38), siostry Czesławy i brata Albina, ocalała córka Władysława Romach, znalazła w spalonym obok magazynie, który Niemcy wykorzystywali jako pomieszczenie gospodarcze. Księżna Lubomirska w czasie owego napadu nie zamieszkiwała już w swoim dworku. Opuściła Czerwonogród tuż przed wybuchem wojny, kiedy było już wiadomo, że Hitler chce napaść na Polskę. W naszym gospodarstwie uratowało się trochę zboża w komorze, trzeba było połatać nadpalone worki i szykować się do wyjazdu. Nie spalił się nasz wóz, u stryja uratowano dwa konie. Konie uratowała ciocia, zamiast uciekać w wyznaczone miejsce, otworzyła oborę i zaczęła wyprowadzać dobytek wiążąc je w sadzie. Sama nie zdążyła już uciec przed atakującymi banderowcami, postrzelona w plecy ukryła się na podwórku w ubikacji. Takim oto sposobem przeżyła i stała się bezpośrednim świadkiem zamordowania Antoniego Romacha. Doskonale słyszała odgłosy z placu zamkowego na którym w okrutny sposób kaleczono i zamordowano Antoniego. Zaraz po pogrzebie pomordowanych ludzie zaczęli wyprowadzać się do Zaleszczyk i do Tłustego. Przed Wielkanocą 1945 roku opuściliśmy na zawsze naszą ojcowiznę, nasz ukochany Czerwonogród, dotarliśmy do miasteczka Tłuste. Zamieszkaliśmy razem z rodziną cioci Karoliny Kutkowskiej w pożydowskim domu. Zaczęliśmy w sowieckim urzędzie załatwiać dokumenty wyjazdowe – kartę majątkową i kartę ewakuacyjną. W papierach mieliśmy napisane, że miejscem docelowym naszego transportu ma być województwo katowickie. Wiedziałam, że Katowice są w Polsce, więc byliśmy pewni, że jedziemy do swoich, nie na Sybir. Pierwszy transport z Tłustego wyjechał już w lutym 1945 roku, dotarł jedynie w okolice Przemyśla, dalej nie mógł, trwała jeszcze wojna, dopiero co oswobodzono naszą stolicę Warszawę. Nasi współlokatorzy – Kutkowscy, wyjechali drugim transportem 3 czerwca, my trzecim 5 czerwca 1945 roku. Jechaliśmy ponad tydzień odkrytym wagonem razem ze stryjem Stanisławem. Wcześniej musieliśmy w pewnym sensie oszukać władze sowieckie. Stryj miał 2 krowy, 2 konie i inne zwierzęta, nasze wszystko poszło z dymem. Sowieci nie pozwalali stryjowi zabrać wszystkiego, wobec czego jednego konia zapisali na nas, krowę na ciotkę i takim oto sposobem stryj, gdy dotarł na zachód, stał się od razu pełno wartościowym gospodarzem. My przyjechaliśmy z gołymi rękami - nie do końca, nie mieliśmy konia, ale mieliśmy furmankę, na którą załadowaliśmy cały dobytek trzech naszych rodzin. Kiedy dotarliśmy w końcu na stację Kattowitz sądziliśmy, że od razu każą nam się rozładowywać, a tu cisza. W nocy budzimy się, parowóz gwiżdże i sapie, jedziemy dalej. Gdzie nas wiozą, nikt nie wie. Podobno ktoś ostrzegł naszych ludzi, by nie wysiadać i jechać dalej, tam gdzie zawieźli nasz drugi transport. Rano przez szpary w deskach widzimy napis na stacji – Oppeln. Skierowali nas na bocznicę, patrzymy jakaś okrągła wieża (Piastowska), czyżby tutaj było nasze miejsce. Podchodzą do wagonów miejscowi, straszą nas – gdzie wy jedziecie, tam dalej na zachodzie w lasach pełno jeszcze niemieckiego wojska, jak was banderowcy nie wymordowali, to na pewno wystrzelają was hitlerowcy. Pociąg ruszył i po niedługim czasie zatrzymał się na kolejnej bocznicy – Poppelau (Popielów). Siedzimy, nikt do nas nie podchodzi, nikt nie powie co mamy robić, gdzie mamy iść ? Niebawem wyszło dwóch sołdatów i женщина железнодорожник, oni zaczynają strzelać jakby na wiwat krzycząc - все высадилис на платформy. Wyładowaliśmy wszystko na peron, dalej nie wiadomo co robić ? W nocy jakieś krzyki – ruscy napadli na naszych ! Podchodzi do mnie sołdat i wrzeszczy, nikt go nie rozumie, wzywam stryja a on od razu do niego rosyjsku – wy tu czego ? Stryj mówił biegle po rosyjsku, gdyż w czasie pierwszej wojny światowej służąc w austriackim wojsku, dostał się do sowieckiej niewoli. Rano zaprzęgliśmy konie, załadowaliśmy powtórnie dobytek na wóz i w drogę. Idzie drogą dwóch chłopców, pytają nas skąd przyjechaliśmy. W zachodnim kierunku jest taka wieś Śmiechowice, to niedaleko Popielowa, tam jest dużo waszych ludzi. Cześć ludzi osiedliła się już Lubszy – wyjaśnili. Byłam zdziwiona, skąd tacy młodzi chłopcy, tak dobrze znali ten teren. Dotarliśmy wreszcie do owych Śmiechowic. Tato znalazł fajne gospodarstwo i zaczął gospodarzyć, jednak niedługo, w trzy lata po przyjeździe zmarł. W 1955 roku wyszłam za mąż za wdowca Jana Kukurowskiego z Łosiowa, kresowiaka pochodzącego z Wołynia. Mąż wychowywał już 13-letniego syna Edwarda. Niebawem nam urodził się syn Stanisław, gdy dorósł ożenił się i odtąd mieszka z rodziną we Wrocławiu. Tu w Łosiowie rozpoczęłam działalność społeczną. Szybko znalazłam wspólny język z łosiowskimi kobietami, prowadziliśmy różnorodną działalność w Kole Gospodyń Wiejskim. Zrobiliśmy wiele dla naszego środowiska, gdy pełniłam przez 32 lata funkcję Przewodniczącej KGW. Jako kolektyw byliśmy wielokrotnie wyróżniani i nagradzani na szczeblu powiatowym i wojewódzkim. Wiele dobrego doznałam od ludzi i w ten sposób chciałam spłacić swój dług wdzięczności dla dobra wszystkich mieszkańców mojego Łosiowa.
Wspomnień wysłuchał - Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel.607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
/Więcej fotografii do artykułu w lutowym wydaniu Kresowego Serwisu Informacyjnego