- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 490
Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.2
Wojna trwała na dobre. Wojska hitlerowskie zaciekle broniąc każdej pozycji, cofały się jednak na zachód. Któregoś dnia słyszałam nawet nad naszą wsią Krzyż koło Tarnowa przelatujący samolot. Wiadome było, że w 1939 roku okupujący polskie obszary Niemcy przekazali władzę sprawowaną dotąd przez Wermacht w ręce własnej administracji cywilnej i wprowadzili nowy podział administracyjny zagarniętych ziem. W wyniku tych zmian Tarnów znalazł się na obszarze tworu administracyjno-politycznego, Generalnego Gubernatorstwa.
Gdy ze wschodu zaczęła nadciągać sowiecka nawałnica, okupant szykował się do obrony na linii Tarnowa. Kopano głębokie rowy przeciwczołgowe na obrzeżach miasta. Szykowano stanowiska artylerii. Ofensywa sowieckiej armii postępowała jednak w tak piorunującym tempie, że hitlerowcy szybko zarzucili plany obrony w mieście. Wysadzili w powietrze wszystkie mosty i wiadukty drogowe, uszkodzili linię kolejową. Z dymem puszczali magazyny, podpalili dworzec kolejowy, lecz to działo się pod koniec 1944 roku. Tymczasem my, najmłodsze dzieci, czy ja i brat Marcinek pozostawaliśmy bez zajęcia, postanowiliśmy trochę się zabawić. Zapragnęliśmy ślizgawki. W domu nie było nikogo, bowiem moje najstarsze siostry były na służbie u nauczycielki pani Jędryczkowskiej pilnując jej synów czteroletniego Andrzejka i dwuletniego Piotrusia.
Tatko zaś pracował różnych miejscach za byle jakie wynagrodzenie, ale jedzenia do domu nie przynosił. Siostra nauczycielki, pani Rzeźniak po drugiej stronie Tarnowa w Zbylitowskiej Górze miała rzeźnię i masarnię. W późniejszym okresie do Zbylitowskiej Góry trafiła moja najstarsza siostra Marysia, bowiem właścicielka potrzebowała dziewczyny do sprzątania obejścia. Nasza Stefcia pozostała przy dzieciach pani nauczycielki jeszcze przez długi okres czasu aż do 1946 roku.
Razem z bratem wyszliśmy z domu na drogę kierując się na niewielkie wzniesienie, noga mnie bolała, chęć poślizgania się przezwyciężała jednak wszelki ból. W drodze czekała nas jednak niemiła przygoda. Rodzeństwo Sasoków z Krzyża, dwóch chłopaków i dziewczynka, poszczuli nas psami. Serce mi zamarło, jak tu uciekać kiedy noga zdrętwiała, boli. Zaczęliśmy się cofać w kierunku olbrzymiego leju bombowego, gdzie była nasza ślizgawka, zasłaniając się rękami przed nacierającym psami. Niestety lód był zbyt cienki i oboje w bratem wpadliśmy do lodowatej wody. W mig koło nas nie było już nikogo, nasi dręczyciele uciekli. Z wielkim trudem wróciłam do stajni cała mokra, zmarznięta siedziałam cały dzień aż do mementu powrotu mamci. Mamcia gdy to zobaczyła, przestraszyła się. Wszystko było mokre, zmarznięte. Ściągnęła ze mnie łachmany, okryła sianem. Cała dygotałam, gdyż wystąpiła gorączka, noga spuchła jak balon, ropiała. To wszystko działo się w tym czasie kiedy następnego dnia na nasze obejście wszedł niemiecki oficer zatrudniając moją kochaną mamcię i przysyłając do mnie wojskowego lekarza. Mamcia potem sprzątała w niemieckiej kantynie za menażkę zupy.
/ Pogrzeb we wsi Krzyż k. Tarnowa
18 stycznia 1945 roku Niemcy uciekli z Tarnowa przed nacierającymi wojskami.
W naszej rodzinie praktycznie nic się nie zmieniło. Ludzie wychodzili z domów, przystawali koło płotów, rozmawiali ze sobą. Pod chatkę dziadka Jarmuły przychodziła pani Anna Dzioba. Widziała, że mieszkamy w trudnych warunkach u staruszka, że jest u niego chora dziewczynka, że głodują. Była litościwą kobietą, potem wielokrotnie przynosiła mi coś do jedzenia. Mąż pani Dzioby został aresztowany przez władzę komunistyczną za działalność konspiracyjną był osadzony w więzieniu w Krakowie. Po kilku miesiącach wypuszczony na wolność zmarł. Dobroć pani Dzioby sprawiła, że zabrała nas do swego domu, mnie, brata Marcina i mamcię. Na tatkę nie miała już miejsca. Tatko błagał, że będzie spać nawet w sieni, gdzie bądź, aby tylko uciec z tej stajni. Niestety miejsce się dla tatki nie znalazło. U pani Dzioby mieszkaliśmy aż do lipca 1945 roku, czyli do naszego wyjazdu na Ziemie Zachodnie.
Nadszedł dzień 9 maja 1945 roku. Po wsi jeździły samochody z megafonami głosząc odezwy do Polaków, aby szykowali się do wyjazdu na Ziemie Odzyskane, tak zawsze powtarzała mi moja mamcia. Jako dziecko wiadomo nic z tego nie rozumiałam. Czułam się coraz gorzej, noga była spuchnięta, wychodziła z niej materia, oprzeć się na niej nie byłam w stanie. Tatko przez ostatni okres pobytu w Krzyżu dobrze trafił, pracował u bogatego gospodarza pana Bogusza. We wsi zwano go także „bogacz”. Nie był zbyt hojnym człowiekiem, bo kiedy zapragnęłam leżących w jego sadzie jabłek, kazał mojemu bratu całą zawartość pazuchy opróżnić i obeszłam się smakiem. Ten moment kiedy bogacz każe dziecku opróżnić pazuchę i wysypać jabłka zapamiętałam do końca życia, ciągle mam to przed oczyma, jakby to było wczoraj.
/ Siostra matki Anny - Maria Maskowita z rodziną
Zapadły decyzje władz repatriacyjnych skierowane do uchodźców z Firlejowa przybyłych w okolice Tarnowa w liczbie ponad 70, by udać się na Ziemie Zachodnie celem osadnictwa. Nas skierowano do Urzędu Repatriacyjnego w Brzegu. Mężczyźni za pożyczone pieniądze wykupili bilety na pociąg i ruszyli w drogę. Razem z moim tatką Franciszkiem jechał jego brat Stanisław, dawny wojskowy Stanisław Skalski, Kuźniar i jeszcze parę osób. Podział jakie rodziny miały się udać w dane miejsce następowało z urzędu, więc część byłych mieszkańców Firlejowa otrzymała polecenie udania się w rejon Dzierżoniowa. Potem osiedli w pobliskich miejscowościach jak Gilów i Gola Dzierżoniowska.
Po zgłoszeniu się w Powiatowym Urzędzie Repatriacyjnym (PUR), zostali wpisani do księgi rejestracji repatriantów i przesiedleńców w Punkcie Etapowym w Brzegu, otrzymali asystę sowieckiego wojskowego i ruszyli do wsi Krzyżowice. Zaczęli się rozglądać gdzie są puste opuszczone przez Niemców domostwa, by tu sprowadzić swoje rodziny i tu zamieszkać. Niestety niewiele było takich miejsc, siedem może osiem, pozostałe były zajęte przez rodziny niemieckie. Wieś Krzyżowice nie należała wtedy do dużych, liczyła tylko 47 zabudowań. Nasi mężczyźni po dokładnym obejrzeniu wszystkich gospodarstw oznaczyli swoje przyszłe domy poprzez zawieszenie kartki z informacją kiedy i przez kogo zajęte. Pan Skalski spisał wszystkich kto jaki numer domu wybrał i udali się w drogę powrotną do Krzyża. Tatko Franciszek wybrał gospodarstwo oznaczone tabliczką z białymi numerami na niebieskim tle o numerze 45. Wszyscy powrócili do swoich rodzin i trzeba było się pakować i ruszać na Śląsk, do Krzyżowic.
Ale co się działo w Krzyżowicach zanim my tam dotarliśmy? O pobycie w tej wsi wspomina pan Bolesław Orszulik z Cieszyna, wywieziony na roboty do III Rzeszy (do Krzyżowic), późniejszy doktor nauk humanistycznych, związany ze środowiskiem cieszyńskich intelektualistów polonista – językoznawca i badacz kultury (historyk teatru), pedagog.
/ Kościół parafialny w Filejowie powiat Rohatyn rok 1937
„ Każdy kto w sposób świadomy przeżywał lata wojny i okupacji, niewątpliwie wyszedł z tego okresu w większym lub mniejszym stopniu okaleczony i to jeśli nie fizycznie, to zapewne psychicznie, a najczęściej spotkały go te dwie przypadłości. Moje przeżycia wojenne na tle zbiorowych doświadczeń nie należą do szczególnie tragicznych, choć los nie obszedł się ze mną łagodnie. Oto w maju 1940 roku zostałem wywieziony wraz z bratem Józkiem na przymusowe roboty rolne do III Rzeszy. Nie wiedziałem dokąd nas Niemcy wywożą. Dojechaliśmy do Brzegu (Brieg), gdzie zaprowadzono nas pod eskortą do tamtejszego Arbeitsamtu. Tutaj niemieccy bauerzy wybierali nas jak niewolników, oglądając nas ze wszystkich stron. Widziałem jak brata Józka wybrał jeden z farmerów. Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać, nie wiedziałem też, dokąd go bauer zabiera. W końcu przyszła kolej na tych najmniejszych, wśród których i ja byłem. Zabrał mnie barczysty, przysadzisty i trochę już posiwiały bauer i po załatwieniu jakichś formalności zaprowadził do niedalekiej mleczarni. Tam polecił mleczarzowi, by zabrał mnie w dalszą drogę, sam zaś odjechał na rowerze. Na wozie siedziało już dwóch chłopców z transportu. Gdy dojechaliśmy do miejscowości Kreisewitz (dziś Krzyżowice) mleczarz zaprowadził mnie do gospodarstwa, gdzie czekał już na mnie mój „pryncypał”. Jak się niebawem miało okazać, trafiłem do wyjątkowo brutalnego bauera nazwiskiem Gerhard Raabe, u którego podczas blisko 5-letniej niewolniczej poniewierki (od maja 1940 do stycznia 1945) musiałem wykonywać najcięższe prace od wczesnego świtu do późnych godzin wieczornych.
W gospodarstwie Raabe`go znalazłem się w sobotę 25 maja 1940 roku. Przybyłem tam z małą walizeczką, ubrany w marynarkę, spodnie brata i w półbucikach. Tak ubranego bauer zabrał mnie natychmiast pole, gdzie bauerka wraz z dziewczyną (tzw. Pflichtjahrmadel) przerywały buraki. Mnie od razu po krótkim instruktażu na migi, kazano je przerywać. Niebawem jednak na kościele odezwał się dzwon, oznajmujący 12.00 godzinę, o której w południe kończono pracę w polu, by w obejściu opatrzyć żywy inwentarz. Mnie rozkazano wywozić, oczywiście wciąż w tym samym ubraniu, obornik z obory. Dopiero po obiedzie wskazano mi moje miejsce do spania, znajdujące się na poddaszu. Tak rozpoczął się mój blisko 5-letni okres przymusowej pracy, a to była ciężka praca. Trzykrotnie w ciągu dnia oporządzałem oborę z 25 krowami (usuwanie obornika, karmienie, pojenie). Do najcięższych prac polowych jakie musiałem wykonywać, należało ręczne rozsiewanie nawozów, ręczne ładowanie i roztrząsanie obornika, kilkutygodniowe rąbanie drzewa na mrozie, zimowa młocka. Do tego dochodziły liczne prace żniwne, wykopkowe, siewne i inne. W lecie moja dniówka trwała bez jakiegokolwiek odpoczynku od godziny 4.00 do 22.00 w zimie od 5.00 do 20.00.”
C.d.n.
Zdjęcia ze zbiorów własnych: Anna Muszczyńska
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk. Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.