Logo

Cudowne ocalenia

W wielu relacjach ocalałych polskich świadków w czasie ludobójstwa dokonanego przez Ukraińców pojawia się głębokie przekonanie, że zawdzięczają to pomocy Matki Boskiej, a pomogła im w tym żarliwa modlitwa do Niej. Swoje ocalenie traktują też jako cud.   

We wsi Jakubowce pow. Brzeżany 18 września 1939 roku: „Mój ojciec wcześniej wyprowadził konia ze stajni i wraz z wujkiem chcieli uciekać na koniach. Wujek był tam dyrektorem szkoły i nie potrafił jeździć konno tak dobrze jak mój ojciec, były ułan, hallerczyk. Ojciec wziął takiego konia, który wcześniej bał się nawet przez rów skakać. Dosiadł tego konia i uciekał około czterdzieści kilometrów, a koń jakby wyczuwając zagrożenie pędził nawet przez rowy, jakby go coś odmieniło. A oni gonili go, co do jakiejś wsi dojechał, to do następnej. Ojciec tak uciekał i ściskając szkaplerzyk od swojej matki, z którym nigdy się nie rozstawał, modlił się w duchu: „Nie dałaś mi zginąć na wojnie, to i teraz nie dasz mi zginąć”. W pewnej wsi po drodze zatrzymał go jakiś inny oddział Ukraińców. Starszy z nich wypytywał ojca kim jest. Ojciec znał język ukraiński dobrze i udawał, że jest Ukraińcem. Uwierzyli i pozwolili mu odejść. Idąc w stronę konia, ojciec usłyszał za plecami, jak któryś powiedział: „Trzeba było zapytać go naszego pacierza”. Tego jak większość Polaków nie potrafił, a Ukraińcy wykorzystywali to dla sprawdzenia. Słysząc to, ojciec wskoczył na konia i popędził naprzód, a obok słyszał świst przelatujących kul. W końcu zgubił gdzieś pościg, ale po drodze padł mu spieniony koń z wycieńczenia. Idąc drogą napotkał Ukraińca jadącego furmanką tzw. podwodą i poprosił aby go zabrał. Zmęczony, szybko zdrzemnął się i przyśniła się mu matka podająca mu na dłoniach ten szkaplerzyk, który nosił na szyi. W tym przebudził się i zobaczył nad sobą tego Ukraińca, który zamierzył się na niego szpadlem. Ojciec zrzucił z wozu Ukraińca i pojechał dalej. Tak dotarł do wojska gdzie spotkał kolegę, który był oficerem.

To było piekło na ziemi, bo te domy płonęły i tak gorąco było. Psy wyły i bydło się paliło żywcem. Bydło ryczało, pisk świń. Mama zaczęła wynosić wszystko z domu, widzi, że palą się inne domy. Dobiegli do niej i jeden przystawił jej kosę do gardła. A, że był z nimi taki jeden Ukrainiec, którego żona była u nas służącą, wyrwał kosę z rąk tamtemu krzycząc: „Babie daj spokój! O niego pytaj, o ojca! „Mama odpowiedziała, że nie wie nawet gdzie są jej dzieci, a co dopiero mąż. Wtedy rozpruli kosą pierzynę, którą akurat mama trzymała w rękach i pobiegli do naszego domu. Mamę puścili i biedna stała jak skamieniała. Widzi, że w domu powybijali szyby, wewnątrz było słychać wielki rumot. Nawet portret mamy i ojca porąbali na ścianie. Podpalili też naszą młockarnię i inne maszyny, które posiadaliśmy. To był nowy dom murowany. Nie mogąc podpalić go w całości, podłożyli pod drzwi słomę i podpalili ją. Drzwi zaczęły się palić i w momencie gdy oni pobiegli dalej, kolejne obejścia polskie podpalać, moja mama z sąsiadem ugasili ten ogień. Podobnie u sąsiada i kolejny. Tak, że trzy domy uratowali oboje przed spaleniem. My nadal leżymy w kartoflach, a oni przez to pole biegli i to, że nas tam nie zauważyli, to chyba można tłumaczyć tylko jako cud. Nie wiem czy z daleka widzieli kogoś wbiegającego w kartofle, czy przypuszczali, że ktoś mógł się tam ukryć, ponieważ ci na koniach, uzbrojeni w takie piki na długich trzonkach zaczęli tratować krzaki kartofli i kłuli tymi pikami w redliny. Jeden z nich podjechał blisko nas i wbił pikę blisko brata Wojciecha, ale go nie zranił i nie zauważył. Leżąc tak myśleliśmy, że zbliża się nasz koniec. Nikogo nie znaleźli, więc popędzili do cegielni, którą później również podpalili, oraz do innych sąsiadów. ” (Wspomnienia Anieli Sowa /Siwak/ spisał i przesłał Ryszard Siwak; www.stankiewicze.com/ludobojstwo.pl

1 sierpnia 1943 we wsi Leonówka pow. Równe: „Uratowanie swego życia uważamy za cud. Kiedy minęliśmy granicę naszej wsi, sądziliśmy, że już spokojnie możemy dążyć na południe od Leonówki. Szliśmy miedzami, omijając domy ukraińskie, kierując się raczej w pobliże domów polskich. W pewnym momencie, kiedy byliśmy w odległości 150-200 m od domu Polaka Zabłockiego, ptak niespodziewanie uderzył męża w piersi. Idący z nami gospodarz stwierdził, że to zły znak i radził ukryć się wśród łubinu rosnącego tuż obok nas. Nie zdążyliśmy się nawet w nim ukryć, gdy w zabudowaniach, na które kierowaliśmy się, rozległy się strzały, brzęk tłuczonego szkła, jęk mordowanych. Ukraińcy tam też przyszli dokonując egzekucji, paląc na koniec zabudowania. My leżeliśmy w łubinie, dokoła nas w pobliżu zniszczyli Ukraińcy pięć gospodarstw polskich, mordując ludność i paląc zabudowania. Kulki świstały nam nad głowami. Z jednego piekła wpadliśmy w drugie, ale z tego wyszliśmy szczęśliwie.”  (Opowieść śp. Janiny Rolle z/d Frola – nauczycielki z Leonówki, absolwentki Pedagogium im. Julliusza Słowackiego przy Liceum Krzemienieckim, udostępniona przez syna Andrzeja Rolle autorowi art. "O Wołyniu nie wolno Polakom zapomnieć!" Marcinowi Szyndrowskiemu. B. Szarwiło w: http://krotoszyn.naszemiasto.pl/artykul/o-wolyniu-nie-wolno-polakom-zapomniec,3914526,art,t,id,tm.html ). 

28 sierpnia 1943 roku we wsi Doszno pow. Kowel bandyci z UPA pochodzący z sąsiedniego Datynia obrabowali gospodarstwa i zabili 54 Polaków. Relacja mojej babci Ani: „Mój mąż Bolesław wrócił do domu gdzieś koło szóstej rano. Zawsze sam gonił krowy do pastucha, ale tym razem zbudził mnie i powiedział - pogoń krowy Anka, bo zmarzłem i coś się źle czuję. Nasz pastuch Michałko uprzedził, że tego dnia nie przyjdzie, bo jest chory. Zawsze krowy pędziło się drogą nad lasem, na Datyń, ale kiedy otworzyłam chlew, krowy jak zwariowane pobiegły same nad jezioro i nie dawały się zawrócić. Pogoniłam je więc tak jak chciały nad jezioro. Kiedy je przypędziłam, pastuch Ukrainiec był mocno zdziwiony. Droga biegła od Datynia. Tędy szła banda do Doszna. Wracałam tą samą drogą i byłam już niedaleko domu, kiedy z trzcin wypadł nagle zakrwawiony Florek, krzycząc: „Anka, uciekaj! U ciebie już nikt nie żyje. W domu był i mąż i córka Janina, druga córka mężatka Frania z wnuczką od pewnego czasu mieszkały u teściów córki. Nie wiem jak długo kryłam się w trzcinach, w końcu poszłam do domu. Doszłam do rogu gumna, które stało najdalej ze wszystkich zabudowań. Patrzyłam jak bandyci ładują na furmanki świnie, wydzierają pszczołom miód, strzelając do uli, wynoszą z domu różne rzeczy. Odwróciłam się i odmawiając różaniec. już nawet nie kryjąc się, wróciłam nad jezioro. Prosiłam tylko Boga, żeby strzelili mi w plecy, żeby nie męczyli. Przeleżałam cały dzień w oczerecie nad jeziorem. Nie czułam ani pragnienia, ani łaknienia.” Relacja mojej matki Franciszki Kosinskiej: „Było już dobrze widno, kiedy z dzieckiem na ręku podeszłam do okna. Zobaczyłam jak wzdłuż jeziora biegnie Józef Sawicki, a za nim goni na koniu banderowiec z wyciągniętą szablą w dłoni. Kiedy koń już wyprzedzał Sawickiego, banderowiec machnął ręką i głowa ściganego zawisła na plecach. Trup z wiszącą głową biegł jeszcze kawałek drogi. To trwało sekundy. Z dzieckiem na ręku przeskoczyłam polną dragą obok chaty i znalazłam się w życie. Byto już chyba południe, kiedy córka mocno wtulona w moją szyję szeptała - mamusiu pić. Na wsi jak mi się wdawało panowała już cisza. Weszłyśmy do chaty Ukraińca. Jeszcze nie zdążyli podać mi wody, kiedy przed dom zajechała banda na koniach. Może 30, może 40 ludzi. Do domu wszedł jeden i od progu zapytał: „hde tu Polaczka Frania?" Stałam na przeciw niego patrząc pilnie w jego oczy. Odparłam po ukraińsku - a jeżeli to ja Polaczka Frania, to nie wolno mi żyć? Dziecko przyczepione do mojej szyi szeptało: „nie mów po polsku, nie mów po polsku..." Modliłam się, patrząc mu w oczy, których nigdy nie zapomnę. Modliłam się do Matki Przenajświętszej, żeby mnie skryta choćby pod skrawek swego płaszcza. Modliłam się całą swoją duszą każdą cząstką ciała. Widziałam ten Płaszcz i niemal widziałam jak z dzieckiem chowam pod jego połą. Mój gospodarz tymczasem przekonywał Ukraińca, że tu nie ma żadnej Polaczki Frani, a ta, to „niespełna rozumu". „A gdzie ona brała ślub?” - dopytywał się tamten. „No jak gdzie ? W cerkwi, a gdzie mogła brać. Przez cały czas bandzior nie spuszczał ze mnie oka, ani ja z niego. W końcu klepnął nahajem po cholewach, machnął ręką i powiedział: „chaj żywe!” Wyszedł przed dom, podano mu konia, machnął ręką przy wsiadaniu i bandyci zaczęli odjeżdżać. Zauważyłam tylko siekierę przytroczoną do konia. Nagie usłyszałam za sobą jakiś łomot. To gospodarz próbując usiąść na krześle zwalił się na podłogę. Dostałam jakichś drgawek, ząb nie trafiał na ząb. Próbowałam pomóc wstać, ale nie z tego nie wyszło. Reszta domowników stała jak zahipnotyzowana. Ile czasu tak upłynęło, tego nie wiem. Cały czas byłam skupiona na modlitwie. Wszedł inny sąsiad, Ukrainiec i powiedział: „nu, wże rezunów ne ma”. Wybiegłam z domu i wpadłam do obok stojącego dużego dwurodzinnego budynku moich stryjów mieszkających z rodzinami i babunią Ewą. Moi stryjowie Florian i Piotr Rubinowscy i nasz kuzyn Kazimierz Jedynowicz leżeli twarzami do ziemi, przybici do podłogi bagnetami. Pod jabłonią tuż koło progu leżały stryjenki z dziećmi. Gienia trzymała najmłodsze dziecko w objęciach. Ona i jej synek mieli rozrąbane głowy. Sabina, stryjenka miała rozrąbaną głowę i odarta była z odzieży. Przy dwóch piersiach leżały dwa bliźniaki, jej ośmiomiesięczne dzieci. Zobaczyłam babunię, która stała lekko pochylona, tyłem do mnie, oparta o dom. Myślałam, że żyje. Była przybita bagnetem do domu i tak skonała stojąc. Jak oszalała biegałam od domu do domu i w końcu dobiegłam do moich rodziców na kolonii. Ojciec leżał koło łóżka w bieliźnie też przybity bagnetem do podłogi, twarzą do ziemi, z narzuconym ściągniętym z łóżka siennikiem. Siostra Janina była ubrana w białą świąteczną sukienkę, uczesana z rozpuszczonymi włosami przepasanymi niebieską wstążką skulona leżała w pokoju pod stołem. Zginęła od strzału w serce. Nie znalazłam trupa matki. Biegałam po zabudowaniach szukając jej. Pobiegłam dalej na kolonię do trzech ciotek, starych panien „Cyrylanek”, tak nazywanych od imienia ich ojca Cyryla. Nie było w domu nikogo. Michalinę znaleziono później niedaleko na polu kartofli z odrąbanymi rękami i nogami. Stasię i Hanię zamordowano we wsi. W spiżarni znalazłam zmasakrowane, ze związanymi drutem kolczastym rękami zwłoki ciotki Karoliny Jedynowicz, jej syna Tadeusza i pasierbicy Józefy. Drugi jej pasierb Bronisław mieszkał z żoną i trojgiem dzieci osobno. Wyprowadzono wszystkich do stodoły i tam znalazłam nie do opisania zmasakrowane ich ciała.” (Fragmenty wspomnień świadków spisanych przez Mirosławę Bacławską opublikowane w książce "Świadkowie mówią", zatytułowane "Dlaczego?"). 

29 sierpnia (prawosławne święto Wniebowzięcia NMP) 1943 roku:  W kol. Czmykos pow. Luboml upowcy razem z chłopami ukraińskimi z okolicznych wsi Czmykos, Sztuń, Radziechów, Olesk i Wydźgów wymordowali około 200 Polaków. Kolonia została otoczona pierścieniem strzelców UPA, który uniemożliwiał ucieczki. Grupy napastników w liczbie 10 – 20 na jedno gospodarstwo rozeszły się po kolonii i mordowały w okrutny sposób siekierami, widłami, kosami, drągami i innymi narzędziami gospodarskimi – tam, gdzie ofiary dopadnięto: w mieszkaniach, na podwórkach, na polu. Grupę dziewcząt i kobiet spędzono do szkoły, gdzie po zgwałceniu i zmaltretowaniu, zwłoki wrzucono do szkolnej ubikacji. Zofia Wąs z d. Król, jako świadek pisze o sobie w osobie trzeciej: „Zofia Król, lat 7 i Janina Kotas, lat 12 bawiły się w sadzie lalkami. Nagle zaczęły dochodzić dziwne odgłosy. Starsza dziewczynka, Janina Kotas, zidentyfikowała, że są to banderowcy. Nagle jeden z nich pojawił się w sadzie, gdzie bawiły się dziewczynki (znany dziewczynkom, gdyż pochodził ze wsi Czmykos, gdzie mieszkali w większości Ukraińcy). Ten człowiek był tego samego dnia rano u państwa Królów – chciał pożyczyć chleb. Pani Julia Król, lat 29, matka Zofii dała mu cały bochenek, podziękował i wyszedł. W sadzie ów Ukrainiec zapytał, czy rodzice są w domu. Zofia odpowiedziała, że tak. Dalej już nic nie pamięta. Jak się okazało później, dostała w tył głowy łopatą, co spowodowało utratę świadomości i wstrząs mózgu. Gdy Zofia odzyskała przytomność, było jeszcze widno, okazało się, że wraz z koleżanką zostały przysypane ziemią w niewielkim rowie. /.../ Janina Kotas leżała na Zofii z odciętymi w połowie łydek nogami. Dostała przez chwilę drgawek i przestała się odzywać, prawdopodobnie już nie żyła. Zofia wydostała się z prowizorycznego grobu i poszła do domu. Zorientowała się, że w domu są jeszcze banderowcy, więc wystraszona schowała się w konopie. Jak już wszystko ucichło, ponownie Zofia wybrała się do domu. I co zastała? Mama Julia Król, lat 29, z domu Greczkowska, leżała na podłodze cała zakrwawiona z nożem w piersi, już nie oddychała. Brat, Eugeniusz Król, lat 12 został przybity za szyję i ręce do drzwi w kuchni, również już nie żył. Tata Stanisław Król, lat 38 leżał koło pasieki, najprawdopodobniej przerżnięty piłą, jeszcze żył. Jak zobaczył Zofię, zaczął krzyczeć, żeby uciekała do babci. Zofia pobiegła najpierw do Marii Danielak, swojej matki chrzestnej. W domu nikogo nie było, na podłodze leżało tylko jakieś dziecko, całe porozrywane (głowa, nogi, ręce – osobno). Następnie Zofia pobiegła do swojej babki Katarzyny Król i dziadka Antoniego króla, tam też nikogo nie było, tylko pełno krwi wszędzie. Następnie Zofia pobiegła do drugiej swojej babki Zofii Greczkowskiej i dziadka Feliksa Greczkowskiego. Po drodze spotkała swoją koleżankę Amelkę, lat 5 i jej siostrę Annę, lat 3, Góral. Za chwilę wyszedł, wyłonił się nagle, jakiś Ukrainiec i zaczął strzelać. Anna Góral, lat 3 zginęła na miejscu. Amelka Góral została postrzelona w ręce. Przed kulami uchroniła się jedynie Zofia. Zofia z ranną Amelką poszły do domu Greczkowskich, w którym też nikogo nie było. Po drodze napotkały leżącą, już nie żyjącą, kobietę z małym dzieckiem przy piersi. Dziecko jeszcze żyło. Następnie poszły do domu Amelki Góral i tam się schowały w kryjówce pod podłogą. Przesiedziały tam całą noc. Na drugi dzień poszły do Lubomla, do ciotki Zofii”. Było to 12 kilometrów, do cioci Zofii o nazwisku Wichruk z d. Król dotarły w bardzo złym stanie.    

29 sierpnia 1943 roku w kol. Jasienówka pow. Włodzimierz Wołyński wyrżnęli całą polską kolonię, o najmniej 137 Polaków - chociaż w lipcu upowcy zwołali zebrania Polaków z tej wsi oraz ze wsi Sokołówka i zapewniali, że Polacy mogą spokojnie pracować, nie bać się o swoje życie, bo nad ich bezpieczeństwem czuwają. „Na naszej kolonii mieszkała polska rodzina Tomaszewskich, którzy mieszkali w domu polskiej rodziny Kruk, to był drugi dom od nas. Oni wszyscy zostali do końca i nawet nie próbowali się chować. Tej nocy, kiedy bandyci ukraińscy przyszli i do nich, wszyscy pozostawali w domu, napastnicy brutalnie włamali się do środka i pod bronią wyprowadzili obie rodziny na podwórze. Następnie wszystkich postawili pod ścianą domu, w grupie tej była mała dziewczynka Helena Tomaszewska lat około 8. Ona właśnie, cudownie wprost ocalona z rąk bezwzględnych oprawców, została wybrana przez Opatrzność Bożą, być dać świadectwo męczeńskiej drogi społeczności polskiej w okolicach Swojczowa. I gdy wszyscy już zginęli, ona jedna przeżyła, uciekła do miasta, a po wojnie osiadła na Ziemiach Odzyskanych. Po wielu latach spotkałam ją osobiście w Zamościu, przy okazji wyjazdu do Swojczowa na poświęcenie Krzyża, który stanął w miejscu zburzonej w 1943 r. przez Ukraińców świątyni. Opowiadała nam w tych dniach z przejęciem historię swojego życia, wielką tragedię swojej rodziny, mówiła tak: „Ja i moja rodzina zostaliśmy na Jasionówce, aż do końca, do tej tragicznej nocy, kiedy Ukraińcy napadli na naszą kolonię. Ponieważ uprzykrzyło się nam ukrywanie po polach, zbożach i sadach, czuliśmy się zmęczeni niekończącą się tułaczką, dlatego właśnie tej nocy za Bożym zrządzeniem zostaliśmy w domu. Tymczasem nieoczekiwanie do domu przyszli bandziory ukraińskie i nakazali nam wszystkim opuścić dom. Była jeszcze ciemna noc, gdy położyli nas wszystkich twarzą do ziemi, tuż pod oknami naszego domu. Przy mnie zakręcił się mój mały psiak, który przez chwilę był przy mnie, w tym momencie usłyszałam, jak Ukraińcy ładują broń. Nagle mój mały przyjaciel poderwał się i zaczął uciekać w stronę pobliskich krzaków, a ja instynktownie zerwałam się za nim, nawet nie wiedziałam właściwie, co ja robię. I pewnie to właśnie ta siła Boża sprawiła, że nawet kule, które Ukraińcy gęsto sypali za mną, żadna z nich mnie nie trafiła. To także znowu zasługa mojego przyjaciela, którym posłużyła się Boża Opatrzność, szafarka życia, łask i sprawiedliwości. Otóż, gdy uciekałam, psiak plątał mi się pod nogami i siłą rzeczy musiałam kluczyć na lewo i prawo, aby go po prostu biedaka nie rozdeptać. Nic dziwnego więc, że nie mogli mnie trafić, a gdy już bezpieczna oprzytomniałam, zobaczyłam że moje zimowe okrycie, palto które miałam na sobie jest w wielu miejscach dosłownie postrzępione od kul, przy czym ja sama, nawet nie byłam draśnięta. Dziś jak i zawsze jestem przekonana, że to najprawdziwszy cud, że ten koszmar przeżyłam. Niestety z mojej rodziny zginęli wtedy wszyscy, w tym moi rodzice: tatuś, mamusia Józefa, ciocia Rozalia, która była zakonnicą, a na okres wojny przymusowo musiała wrócić do domu, moja kochana babcia i moje rodzeństwo. Ukrywając się w zaroślach spotkałam jeszcze innych Polaków, którzy podobnie jak ja ratowali swoje życie przed rezunami. Dołączyłam do tej grupy i razem pod osłoną nocy dobrnęliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński.” (Sławomir T. Roch: Wspomnienia Leokadii Michaluk z d. Południewska z kolonii Jasionówka w pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu 1935 – 1944; w: http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/leokadia.htm).  

We wsi Milatyn pow. Zdołbunów; wnuk Jacek Wanzek. „Mój dziadek - Franciszek Skibicki urodził się 10 października 1933 roku w miejscowości Milatyn, gmina Sijańce w województwie wołyńskim. Wychowywał się w licznej rodzinie, która zamieszkiwała te tereny od wielu pokoleń.  /.../ - Pamiętam jak na obrzeżach miasta [Ostróg pow. Zdołbunów] krowy pasłem. Młodzi Ukraińcy mnie popychali i wyzywali. Odszedłem dalej i po jakimś czasie zasnąłem na łące. No i znowu matka mi przyszła z pomocą. Przyśniła mi się i mówi do mnie, żebym uciekał. Obudziłem się i widzę, że już się ściemnia a tych młodych Ukraińców już nie ma. Patrzę, a jakieś kilkadziesiąt metrów dalej bandery po polach chodzą i czegoś szukają. Jak ja wtedy stamtąd wydarłem… Nogami to chyba w powietrzu przebierałem. Pewnie ci młodzi powiedzieli, że jestem Polakiem i mnie szukali. Już więcej nie chodziłem krów pasać… Dziadek idzie spać, a ja przejmując jego rolę podkładam do pieca i zastanawiam się po co to wszystko było. Rozmyślam nad tymi wszystkimi Ukraińcami, którzy przyjeżdżając dziś do Polski porzucają ziemie tak bliskie mojemu dziadkowi i tak bardzo przesiąknięte polską krwią. Ziemie, które należą do jednych z najżyźniejszych w Europie, i o które naród ukraiński tak zawzięcie i bestialsko walczył. Dokąd zmierzasz Ukraino? I czy było warto?”  https://www.facebook.com/wolynpamietam/posts/1825237454207085?__tn__=K-R ). 

W marcu 1944 roku we wsi Czerkawszczyzna pow. Czortków żona Polaka, Kowalczyka, Ukrainka o imieniu Ołeśka, nie chciała zdradzić miejsca ukrycia męża, więc „powstańcy ukraińscy” zaczęli ją bić. Kiedy i to nie pomogło, dokonali zbiorowego gwałtu, potem udusili i powiesili na haku. Mąż siedział na strychu, skąd zdołał przez słomiany dach wydostać się i uciekł na cmentarz. W nocy przyszedł do zaprzyjaźnionej rodziny świadka, Weroniki Jastrzębskiej. „Wyglądał jak żywy trup, był cały siwiuteńki”. Do ich domu przychodziła tez matka Władysława Wołoszyna, również zamordowanego tej nocy. Opowiadała płacząc, że od kilku dni śni jej się syn, który mówił do niej: „nie płacz mamo, ja leże pochowany w wodzie i jest mi dobrze” – i opisywał, w jakim miejscu spoczywa. Z matką świadka zgłosiły mord Niemcom. Ci wysłali z nimi samochód i kilku policjantów niemieckich. I rzeczywiście, w miejscu, o którym mówiły, znaleziono ciała pomordowanych 5 Polaków, w tym jej syna. (Weronika Jastrzębska; w: Komański Henryk, Siekierka Szczepan: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939 – 1946; Wrocław 2004.) 

We wsi Parchacz pow. Sokal banderowcy pokłuli bagnetami 4 dzieci z rodziny polsko-ukraińskiej Bukowskich (matka Ukrainka): trzech chłopców wielu 11 – 18 lat i dziewczynkę lat 16. Jednego chłopca wrzucili do suchej studni, drugiego na dno bunkra z czasów wojny, trzeciego zakopali żywcem płytko w ziemi, dziewczynkę wrzucili do rzeki Sołokiji. W tym czasie nadjechali żandarmi niemieccy, napastnicy ukraińscy uciekli. „Żołnierze zobaczywszy na śniegu świeżą ziemię odkopali chłopaka, który jeszcze żył i wskazał bunkier i studnię, gdzie byli wrzuceni jego bracia. O siostrze swej nic nie wiedział, gdzie ją wrzucono.” Chłopców Niemcy przywieźli do klasztoru, gdzie zaopiekowano się nimi i zostali uratowani.  „Matka tych dzieci tego samego dnia, jakby przeczuwając jakieś nieszczęście i bojąc się sama zostać w domu (bo dzieci miały nie wrócić tego dnia na noc), poszła na drugi koniec wsi, a więc kilka kilometrów dalej, do znajomej rodziny ukraińskiej, by tam zanocować. Otóż wieczorem, około godziny 21 na progu tego domu stanęła jj córka, skrwawiona i ociekająca wodą, tak jak gdyby ją ktoś dosłownie przed chwilą wyciągnął z rzeki. Nie wiadomo jak się wydostała z przerębli i jak przeszła kilka kilometrów w mróz. Według relacji samej dziewczynki, nad przeręblą stanęła jakaś biała postać i kazała iść za sobą. Dziewczynka była przekonana, że to była sama Matka Boska.

Zastanawiające są fakty. „Po pierwsze, skąd ta dziewczynka wiedziała, że matka nie nocuje u siebie i i poszła od razu na drugi koniec wsi skoro matka nic nie mówiła dzieciom, że będzie nocować gdzie indziej. Po drugie dziewczynka została wrzucona do przerębli około 11.00 w południe. Był luty, dziecko miało kłute rany. Do domu wróciła około 21.00 wieczorem, cała ociekająca wodą, a więc jak mogła w takim stanie i w takim zimnie wytrzymać pod lodem tyle godzin, choćby nawet założyć, że między lodem, a wodą była warstwa powietrza? Po trzecie droga do domu na drugi koniec wsi wynosiła kilka kilometrów. W jaki sposób mocno poraniona dziewczyna przeszła w w silny mróz tę drogę, też trudno na to odpowiedzieć. O tym wszystkim dowiedziałem się kilka dni później, kiedy około północy matka przydźwigała tę dziewczynkę na plecach do klasztoru prosząc o pomoc dla niej. Dziewczynka wyglądała okropnie, cała sina, spuchnięta, podobna więcej do jakiejś wstrętnej larwy, niż do człowieka. Wezwałem do niej tego samego lekarza, który ratował chłopców i on ją wywiózł do kliniki lwowskiej, gdzie wróciła do zdrowia. Kilka lat później, już za Polski Ludowej w 1949 roku, któregoś wiosennego dnia zapukał ktoś do kancelarii parafialnej i na progu stanęła młoda, wysoka brunetka patrząc na mnie z uśmiechem.

-”Ksiądz mnie nie poznaje”? 
-„Nie – odpowiedziałem – pierwszy raz widzę”
-„Coś takiego. A przypomina sobie ksiądz tę Bukowską, którą Ukraińcy wrzucili do przerębli?”

Teraz już wiedziałem kogo mam przed sobą. Wróciwszy do zdrowia w klinice lwowskiej , wyjechała na Zachód i teraz przyjechała dostać metrykę, gdyż wychodziła za mąż. W dalszym ciągu twierdziła, że wtedy uratowała ją Matka Boska.” (Łowicz 1973 r. Gwardian O. Jerzy Bielecki; w: Siekierka Szczepan, Komański Henryk, Bulzacki Krzysztof: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie lwowskim 1939 – 1947; Wrocław 2006, s. 1031 - 1035). 

17 kwietnia 1944 roku  we wsi Hujcze pow. Rawa Ruska w majątku należącym przed  wojną do hrabiego Ronikera  podczas nocnego napadu banderowcy zamordowali co najmniej 2 Polki i jednego Ukraińca. Zygmunt Mogiła Lisowski, który cudem ocalał ostrzeżony nocą przez ducha nie żyjącej już babci, relacjonuje: „- Polskiego właściciela majątku oczywiście nie było. Zarówno nim, jak i dwoma sąsiednimi zarządzał Niemiec, a właściwie Łotysz. Był żonaty z Rosjanką, którą nazywaliśmy „Milinką”, bardzo zaprzyjaźnioną z moją matką. Mieszkali u nas w domu w Rawie Ruskiej, a w majątku mieli swoje mieszkanie. Ja otrzymałem pokój na pierwszym piętrze w pałacu hrabiego Ronikera. Była to prawdopodobnie dawna garderoba, gdyż całą jedną ścianę zajmowała duża rozsuwana szafa. Spałem na rozkładanym łóżku. Codziennie nad ranem stróż Zabawski stukał w okno tyczką od fasoli, budząc mnie, żebym szedł do udoju. Niemcy mnie specjalnie nie szukali. Wróciło natomiast inne zagrożenie - nacjonaliści ukraińscy. Był rok 1943, najtragiczniejszy dla Wołynia, kiedy to mordowali Polaków na taką skalę, ze mówi się dziś o ludobójstwie. Pamiętam, że chodzili pod oknami i śpiewali piosenki , których treść uświadamiała nam, co nas czeka. Którejś nocy ocknąłem się i zobaczyłem w pokoju babcię Rodziewiczową. Podeszła do mnie, pokiwała głową i powiedziała - Synuś, nie możesz tutaj spać, bo jutro przyjdą Ukraińcy i cię zamordują. Idź spać do Mikołaja Muzyki. - W tym momencie coś uderzyło w szybę. Zerwałem się z łóżka, szybko ubrałem i zbiegłem na dół. Stróż Zabawski zaskoczony spytał - Dlaczego tak rano wstałeś? - Odpowiedziałem, że przecież stukał w szybę. - Ja! Nigdzie nie stukałem - powiedział zdumiony. Poszedłem do gorzelnika (w majątku była gorzelnia) i opowiedziałem mu całą historię. Zaczął się ze mnie śmiać. Widząc jednak, że jestem roztrzęsiony, nalał mi spirytusu z sokiem. Trochę mnie to rozgrzało, trochę pogadaliśmy i poszedłem do udoju. O szóstej rano przyszedł Muzyka. Ukrainiec ze wsi Zabuże, mój kolega, który pracował w kancelarii. Odwołałem go na bok i mówię: - Idę dziś do ciebie spać. - Nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie. Powiedział, że jego mama i siostra się ucieszą. - Tylko weź jakąś wódkę, coś do jedzenia, bo niewiele mamy w domu - dodał. W tym czasie Niemcy już się wycofali. Przy okazji przygonili do Hujczy całe tabuny baranów. Ponieważ wszyscy mieliśmy rodziny, które trzeba było wyżywić, to co pewien czas, jakiś baran rzekomo łamał nogę. Trzeba go więc było zarżnąć. Piekliśmy go potem w olbrzymim piecu chlebowym. Wziąłem więc udziec barani, dwie flaszki spirytusu i po południu poszliśmy z Muzyką do jego domu. Kobiety rzeczywiście się ucieszyły. Przy alkoholu i dobrym jedzeniu bawiliśmy się świetnie, aż się ściemniło. Nagle do pokoju wpadła matka Muzyki. - Gasimy światła, bo chyba idą - powiedziała przerażona. Rzeczywiście szli. Było ich słychać. - Zabuże to wieś bardzo gliniasta i gdy tylko deszcz popadał, trudno było gdziekolwiek przejść. Wzdłuż chałup wykopano więc rowy, a na nich ułożono szerokie kładki, pod które ściekała woda. Właśnie te kładki dudniły… Matka Muzyki kazała zgasić światło. Właściwie nie wiedzieliśmy kto to idzie, ponieważ we wsi pojawiali się niekiedy i polscy partyzanci. - Ale jak to nasi? - powiedziała Muzykowa -  to mogą Zygmuntowi zrobić krzywdę. - Na szczęście noc minęła spokojnie. Czego innego mogłem się spodziewać? Przecież to babcia mnie tu wysłała! To wtedy pierwszy raz duch babci w tak bezpośredni sposób mnie uratował. Rano matka Muzyki nas obudziła. Opowiedziała nam, co banda nacjonalistów wyrabiała w Hujczy. Była tam gospodyni pani Gajewska i służąca Zosia - obie zamordowali. W moim pokoju szukali, wyważyli piękne, jesionowe drzwi. Nawet moje łóżko wywrócili, tak bardzo chcieli mnie znaleźć. Rano zamordowali jeszcze fornala Michalca, Ukraińca. U nacjonalistów ukraińskich panowała zasada, że Ukrainiec, który miał żonę Polkę i z nią córki, musiał je wszystkie zabić. Michalec był porządnym człowiekiem, bardzo kochającym rodzinę. Bronił jej, był potężnym i bardzo silnym mężczyzną. W czasie młocki brał pełny wór żyta tak, jakby to była duża piłka, a tu przecież bronił swoich dzieci… Byłem tam później i oglądałem jego chałupę. Wszystko zdemolowali. Na ścianach było pełno krwi. W końcu go zabili, ale i on nie pozostał im dłużny. Wcześniej zabił dwóch, czy trzech z nich. Tej strasznej nocy działy się dantejskie sceny. To, co wyrabiali nacjonaliści z własnym narodem na Wołyniu i Podolu, przechodzi ludzkie pojęcie.” (Marek A. Koprowski: Uratował mnie duch babci; w:  http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz%2Furatowal-mnie-duch-babci

Władysława Kamińska z d. Sewruk ze wsi Jaminiec pow. Kostopol podczas napadu banderowców miała 12 lat. 

„Ukraińcy na moją rodzinę napadli 22 marca 1943 roku w południe. Drogą obok domu przejeżdżał konny wóz. Widać było tylko woźnicę, reszta leżała na wozie przykryta sianem. W pewnej chwili usłyszeliśmy krzyk brata: uciekajcie, to napad. On był jeszcze na podwórzu, a reszta rodziny, razem z naszą ubogą sąsiadką Drohomirecką i jej synem zasiadała do obiadu. Wybiegliśmy w kierunku polskiej wsi Pendyki, od nas w linii prostej mogło być około 3 kilometrów. W Pendykach były oddziały samoobrony. Rozbiegliśmy się nieco, bo na polu leżał śnieg. Mój ojciec chory na astmę, może po 200-300 metrach musiał się zatrzymać. Było to pod domem sąsiada Ukraińca Saszy Wołoszyna. Dziewczynka, która nieopodal schowała się w chruście słyszała rozmowę: Sasza, dlaczego chcesz mnie zabić? Dlatego, że jesteś Polakiem, ale że byłeś dobrym sąsiadem, to oszczędzę ci tortury. Sąsiad zastrzelił ojca z bliska. Widziałam potem jego ciało ze zmasakrowaną połową twarzy. Ponoć była to rozrywająca kula, dlatego widok był taki straszny.”  

(https://wdolnymslasku.com/2017/10/29/wladyslawa-kaminska-ukraincy-na-kazdy-dzien-roku-mieli-inny-rodzaj-tortur

Niestety, w Pendykach także doszło do napadu. W trakcie panicznej ucieczki, zaginął gdzieś brat pani Władysławy, a ona została w nieznanym sobie otoczeniu wraz z mamą i siostrą. Ten ogromny obszar leśny ciągnął się kilometrami, a przerażone kobiety nie miały pojęcia, gdzie się znajdują i jak dostać się do Cumania, miasteczka, w którym mogły liczyć na schronienie. Błądziły przez cały długi dzień, na mrozie, bez jedzenia. Usta zwilżały śniegiem. Ponieważ ich mama była bardzo słaba, utworzyły coś w rodzaju jamy z gałęzi i śniegu. Pani Władysława wspominała, że przytuliły się do siebie, żeby nie zamarznąć, a jej starsza siostra modliła się i wzywała ojca, choć doskonale wiedziała, że on nie żyje. „Tatusiu całe życie byłeś dla nas taki dobry. Wesprzyj nas i teraz, wyratuj nas z tej opresji. Błagam wyprowadź nas z tego lasu, bo my tu zginiemy albo z głodu, albo z zimna”.

/ Władysława Kamińska: Ukraińcy na każdy dzień roku mieli inny rodzaj tortur

Umęczona matka i pani Władysława w końcu usnęły. Rano, po przebudzeniu zauważyły, że Kazia jest niezwykle spokojna, wręcz uśmiechnięta. Były tym bardzo zdziwione. Kazia szybko wytłumaczyła, że w nocy tata do niej przyszedł i dał wskazówki jak dojść do Cumania. „Ja jestem osobą wierzącą, ale do takich zjawisk podchodzę sceptycznie. Niemniej siostra moja do końca życia, przysięgała, że tej nocy nie spała, a nasz tata stał przy niej jak żywy. Starsza siostra, była poważna i rzetelna jako człowiek. Nie wiem jak to możliwe, ale stał się cud i dzięki otrzymanym wskazówkom uratowałyśmy się od śmierci. W tym ogromnym lesie nigdy byśmy sobie nie poradziły i nie odnalazły drogi, zwłaszcza, że w tym okresie wszystkie drogi i dróżki przysypał śnieg.” Tak skomentowała sytuację pani Władysława. Dla umęczonych kobiet, informacje otrzymane od ojca były ostatnią iskierką nadziei. Szły zgodnie ze wskazówkami. „Jak będzie świtać, skierujcie się na prawo od wschodzącego słońca. Pierwszym znakiem, że idziecie w dobrym kierunku będzie polana, a na niej jedna samotna sosna. Drzewko będzie pozbawione gałęzi tylko z kilkoma zielonymi gałązkami na czubku. Kierujcie się prosto na tę sosnę, a jak ją miniecie, to wkrótce, po prawej stronie znajdziecie tory kolejowe. Od lat nieużywane, zardzewiałe, ale poznacie, że tam biegła linia kolejowa. Teren się tam mocno obniża. Idźcie wzdłuż tych torów, jednak broń Boże nie wchodźcie na nie. Lasem trudniej iść, ale na torach będziecie za bardzo widoczne. Cały czas trzymajcie się torów. Dalej zobaczycie takie leśne jeziorko. Mimo, że tam jest śnieg, to je znajdziecie, bo wygląda jak głęboki dół, a wokół niego mniej drzew rośnie, tylko same krzaki. Tam jest taki teren, że jeziorko zwróci waszą uwagę. Droga wiodąca od tego jeziorka zaprowadzi was do Cumania.” Z niewyobrażalnym wysiłkiem, wspierając matkę, która mdlała ze zmęczenia doszły do celu. Trasę pokonały zgodnie z instrukcją ojca. Pani Władysława wspominała: „Na skraju Cumania, stał mały kościółek, a wokół niego zgromadziło się sporo ludzi. Jak się okazało niektórzy nas znali i kiedy zobaczyli, że się zbliżamy zaczęli wołać: Boże, pani Sewrukowa z córkami idzie! Mój brat Staszek ocalał i był w tym kościółku, a tam już odprawiano msze za nasze dusze, gdyż Staszek nie mając wiedzy o naszym losie był przekonany, że zginęłyśmy z rąk UPA. Myśmy z osłabienia padły na ziemię, a jeden z naszych znajomych wbiegł do tego kościółka i na cały głos krzyczał: Staszek, Staszek, twoja matka z siostrami przyszły, one żyją! I tak już dalej w tej biedzie, tragedii i poniewierce trzymaliśmy się razem”. (https://biuro-duchow.pl/historia-z-kresow-wschodnich/ )

To tylko kilka relacji spośród wielu, w których świadkowie traktują swoje ocalenie jako cud i pomoc Matki Bożej, a pomogła im w tym głęboka wiara i żarliwa modlitwa.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.