Logo

Moje Kresy. – Alfred Preis

/Albert Preis

Wspomnienia Sybiraka.

 Urodziłem się 9 lutego 1935 roku w Prusach (obecnie Jampil, ukr. Ямпіль) opodal Lwowa. Gdy przyszedłem na świat, mój ojciec (Grzegorz Preis) był kowalem.
Przed II wojną światową tato rozpoczął budowę domu w miejscowości Oparów. Grunty we wsi przekazywano weteranom zwycięskiej wojny polsko-bolszewickiej.
Budynek był murowany i wyróżniał się na tle mniejszych, drewnianych wiejskich domów. Po 17 września 1939 roku, wraz z wkroczeniem wojsk Związku Sowieckiego do Polski,
ojca „zakwalifikowali” jako kułaka. Bezpośrednią przyczyną uznania taty za wroga ludu  było rozpoczęcie budowy własnego domostwa.

Nadszedł pamiętny dzień 10 lutego 1940 roku. Nasze życie miało zmienić się diametralnie. Spaliśmy jeszcze, gdy usłyszeliśmy łomotanie do drzwi domu w Prusach.

Do środka wkroczyło kilku uzbrojonych żołnierzy radzieckich. Wojskowi rozkazali rodzicom ubrać się, spakować rzeczy i opuścić dom. Rozkaz dotyczył także dzieci. Miałem dwie siostry: starszą Zofię i młodszą Krystynę. Krysia była dwuletnim dzieckiem i smacznie spała przykryta pierzyną.

Nie obudził jej hałas, płacz i krzyki towarzyszące pakowaniu się. Na szczęście nie zauważyli jej również żołnierze, ponieważ mama (Bronisława Preis z domu Mykita) dokładnie przykryła śpiące dziecko. Tym sposobem, a może cudem, Krysia została w domu pod opieką krewnych. Niewiele brakowało, by i mnie spotkał fortunny los siostry.  W pośpiechu i nerwowej atmosferze mama nie mogła znaleźć moich butów. Udało jej się ubłagać żołnierza, żebym został w domu. W ostatniej chwili moja starsza siostra powiedziała:- „Mamusiu, tu są buty Fredzia”. Zosia, kierując się dziecięcą szczerością i chęcią pomocy, znalazła buciki pod łóżkiem. Miałem na zawsze opuścić rodzinne strony.

Kilka związanych tobołków wynieśliśmy na czekające pod oknami sanie. Żołnierze przywieźli nas na dworzec kolejowy i kazali wsiadać do wagonów towarowych, których  okna i drzwi zabito deskami oraz dodatkowo okręcono drutem kolczastym. Moja rodzina  (tato Grzegorz, mama Bronia, Zosia i ja) wsiadła do wagonu. W środku było ciemno, na zewnątrz czterdziestostopniowy mróz. Mrok rozświetlał ogień palący się w małym piecyku. Tuż obok zablokowanych drzwi znajdowała się dziura w podłodze. Jak się później okazało otwór miał służyć wszystkim za toaletę. To całe wyposażenie, którym mogliśmy dysponować przez długi czas podróży w nieznane.

/ Kołchoz Вешкайма k. Uljanowska

Mijaliśmy dawne ziemie II Rzeczypospolitej kierując się dalej na wschód. Ogień zgasł, jedzenie się skończyło. Ludzie doprowadzeni do rozpaczy wyli, płakali, modlili się i przeklinali. Raz na dobę Rosjanie otwierali wagon, podawali nam wiadro zimnej wody i po pajdzie chleba. Za nami został Ural, pociąg pędził po obszarach Azji. Jechaliśmy około miesiąca. Nagle pociąg zatrzymał się w lesie. Była to nasza stacja docelowa – tu kończyły się tory.

Każdy wziął w rękę swój węzełek. Skierowano nas do ogrodzonego drutami kolczastymi obozu leśnego złożonego z baraków. W każdym z nich były prycze z desek.  

Pośrodku stał duży, żelazny piec. Jak się później okazało, osada, której nazwy nie pamiętam, znajdowała się w obwodzie czelabińskim, niemal 3 tysiące kilometrów od Prus.  W baraku mieszkało kilkadziesiąt rodzin. W pierwszym dniu pobytu otrzymaliśmy za darmo jakąś strawę oraz tak zwany kipiatok, ros. кипяток, w którym była gorąca woda. Potem już za wszystko trzeba było płacić, a najgorsze, że nie było czym.

Po kilku dniach pobytu w osiedlu ojciec wyjechał do pracy w lesie. Pracował przy ręcznej wycince drzew. Ja razem z mamą i siostrą zostałem w osadzie. Mrozy były tak silne, że splunięta ślina dolatywała do ziemi jako sopel lodu. Nie warto było również płakać.  

Łzy stawały się koralikami dotkliwie raniącymi twarz. Nie było ciepłych ubrań, każdy miał odmrożone ręce i nogi. Głód doskwierał coraz bardziej. Gdy tylko próbowaliśmy zasnąć, dawały o sobie znać pluskwy, których były roje. Aby odstraszyć i zabić robactwo, moja mama paliła słomę na której spaliśmy. Nigdy nie zapomnę dźwięku palących się pluskiew oraz bólu ran po ukąszeniach. Jeszcze gorsze były wszy z którymi wszyscy bezskutecznie walczyli.

Praca w lesie była bardzo ciężka, szczególnie wiosną i latem. Na tych bezkresnych bagnach królowały komary. O pieniądzach za pracę można było zapomnieć. Zresztą i tak nie byłoby gdzie ich wydać. O ucieczce również nie było mowy: dookoła gęsty las, a w nim dwumetrowy śnieg i wilki. Były próby ucieczki, ale kończyły się tragicznie. Chociaż przypominam sobie o jednej udanej próbie. Z obozu uciekł mężczyzna, który po kilku miesiącach dotarł do domu.

Nareszcie przyszło lato. Wspólnie z mamą i siostrą penetrowaliśmy okoliczne lasy. Rosło w nich wiele grzybów, jagód i malin. Mama była prawdziwą zielarką. Przygotowywała jedzenie z lebiody, pokrzywy, kory, korzeni i liści drzew. Potrafiła również wyplatać buty z lipowego łyka. Bogactwo natury przyciągało także dzikie zwierzęta, w tym niedźwiedzie. Pamiętam, jak pewnego razu uciekałem z lasu przed jednym z nich. Miałem wiele szczęścia. Przypuszczam, że niedźwiedź był wystarczająco najedzony i z tego powodu udało mi się uiść z życiem.

Nasz los dzielili wszyscy wysiedleni. Głodowe racje żywnościowe, choroby, ogólna beznadzieja to obraz ówczesnego czasu. Niestety, słabi umierali. Umarł tam mój młodszy, urodzony na zsyłce brat Janek. Został pochowany w lesie, z którym związaliśmy nasze ówczesne życie.

Latem 1941 roku zaczęły krążyć pogłoski o amnestii dla Polaków przebywających na terytorium Związku Radzieckiego. Powiedziano nam wprawdzie, że możemy już swobodnie się poruszać, ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy, w jaki sposób mielibyśmy wrócić do rodzinnych stron.

Pewnego dnia (wiosną 1942 roku) ojciec zdecydował o wyjeździe. Wsiedliśmy na tratwy utworzone ze ściętych drzew i razem z nurtem rzeki dopłynęliśmy do miejscowości, której nazwy nie pamiętam.

Wreszcie udało nam się dotrzeć na stację kolejową. Wcisnęliśmy się do wagonu i podróżowaliśmy kilka tygodni. Nie byliśmy zaopatrzeni w żywność i dłuższe postoje wszyscy wykorzystywali dla jej zdobycia. Niejednokrotnie nie było, co włożyć do ust.

Z kilkoma przesiadkami dotarliśmy do Uljanowska nad rzeką Wołgą. Po tułaczce w wagonach towarowych znaleźliśmy się w kołchozie we wsi Wieszkajma, ros. Вешкайма. Głodnych, brudnych, zawszawionych i zmęczonych przygarnęła kobieta – bezdzietna wdowa po żołnierzu armii radzieckiej. Moja mama wspominała, że gdyby nie pomoc wielu dobrych ludzi, nie przeżyliśmy tułaczki.

W miarę upływu czasu nasza sytuacja nieco się poprawiła. Ojciec pracował w kuźni, a mama w kołchozie. Doświadczenia wywózki na Syberię odcisnęły piętno na zdrowiu mamy. Z powodu niedożywienia i braku witamin zachorowała na kurzą ślepotę. Przez kilka tygodniu w ogólnie nie widziała. Tym razem to ja z siostrą musieliśmy jej pomóc. Sytuacja zmusiła nas do kradzieży. Z kołchozu wynosiliśmy mleko i jaja, aby lepiej odżywić mamę. W końcu odzyskała wzrok.
Głód gnał nas na pola kołchozu. Szukaliśmy tam ziemniaków, kłosów prosa, warzyw. Obierki z kradzionych kartofli suszyło się, później tłukło na mąkę i piekło placki, które były uzupełnieniem zacierkowej potrawy. Z plew po prosie mama mełła mąkę i piekła chleb. Nieważne co było do jedzenia, ważne, że było co jeść.

W kołchozie mieszkaliśmy do marca 1946 roku. Po udokumentowaniu, że jesteśmy Polakami otrzymaliśmy prawo do ojczyzny na podstawie zaświadczenia nr 28547, wydanego przez Polsko-Radziecką Komisję Mieszaną do Spraw Ewakuacji.

/ Deportacja-kierunek Polska

Za nami została syberyjska tajga. Ten, kto w niej nie był, nie ma pojęcia, co kryje się w tych dwóch słowach. Dla mnie oznaczają gorzkie wspomnienia, głód, poniewierkę, śmierć dorosłych i niewinnych dzieci. Odbyliśmy długą podróż przez Moskwę do Polski, do której przyjechaliśmy w kwietniu 1946 roku. Osiedliliśmy się w Dobrzyniu. Większość domów we wsi była już zajęta przez krajanów z Prus, dlatego nam przypadł mały, stary budynek przy obecnej Ochotniczej Straży Pożarnej. W nim przyszło na świat pozostałe rodzeństwo.

/ Bronisława Preis (Mykita) udzielająca błogosławieństwa Alfredowi Preis i Czesławie Raszczyszyn, Dobrzyń 1962

/Zaświadczenie z 1946 r. (strona 2)

/ Zaświadczenie z 1946 r. (strona A)

Moi rodzice – Grzegorz i Bronisława oraz siostra – Zofia nie żyją. Odeszli z wielkim bagażem przeżyć. W 1962 roku ożeniłem się z Czesławą Preis  z domu Raszczyszyn. Większość życia spędziliśmy w Brzegu. Doczekaliśmy się dwóch córek: Jolanta i Joanna oraz trojga wnucząt: Michał, Karolina i Alicja.

Dom w Dobrzyniu nie przetrwał powodzi tysiąclecia z 1997 roku. Zostały wspomnienia, którymi chciałem się podzielić. Jako członek Związku Sybiraków służę potomkom za źródło prawdy historycznej.

Oby nigdy nie sprawdziło się powiedzenie, że historia lubi się powtarzać.

/ Krzyż w kaplicy cmentarnej w Prusach (ukr. Ямпіль) ufundowany przez Czesławę i śp. Alfreda Preis, 2018 r.

Wspomnienia udostępnił wnuk Alfreda Preisa – Pan Michał Skorupa.                                                                                                                              

Eugeniusz Szewczuk

Osoby pragnące wymienić doświadczenia o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427  lub  e-mail  Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.                                                                          

 

Od autora:

p. Alfred Preis s. Grzegorza zmarł 8 lutego 2022 roku i został pochowany na cmentarzu parafialnym w Dobrzyniu gm. Lubsza, parafia pw. św. Bartłomieja Apostoła w Szydłowicach.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.