- Kategoria: Historia
- Czesław Michalski
- Odsłony: 1764
Moje partyzanckie ścieżki na Wołyniu. cz.2
Prawie dwumiesięczny postój w Ossie wcale nie był nudny. Cały czas było szkolenie, przychodził kapral od „Jastrzębia”, były zajęcia na ujeżdżalni. Chciał z nas zrobić kawalerzystów, więc kręciliśmy wolty w galopie, zeskakiwaliśmy z koni db walki pieszej, skakaliśmy przez przeszkody. Było wiele uciechy, bo były to chłopskie konie, które nie chciały skakać - to my przeskakiwaliśmy przez przeszkodę, a koń zostawał przed przeszkodą.
Pamiętam zdarzenie, które wtedy wydało nam się bardzo zabawne. Wpadliśmy na pomysł, aby poświęcić zdobyte działo. Chłopcy poszli do cerkwi i ubrali się w szaty popa, a żołnierz od „Jastrzębia” jechał przebrany za Kozaka na białym koniu i machał szablą. Przez okno w sztabie wyglądał por. „Strzemieńczyk” i jak się zorientował, co my robimy, wyskoczył z kijem bardzo zdenerwowany. „Kozak” pogalopował do „Jastrzębia”, a my schowaliśmy się za stodołą. Por. „Strzemieńczyk” był człowiekiem głęboko wierzącym, zawołał nas i mówił, że nie wolno naśmiewać się z religii. Kazał zanieść do cerkwi te szaty, a działo zapchać do stodoły. Nie udało się nam poświęcenie działa, ale wszystko skończyło się dobrze.
Do Ossy przybył pluton łączności i zaczął zakładać linię telefoniczną do Ku- piczowa. Była to jedyna linia telefoniczna łącząca sztab pułku ze sztabem dywizji. Wzdłuż tej linii woziliśmy żywność do sztabu. Ta nasza mała grupa dostawała suchy prowiant - 3 kg kiełbasy i dwa chleby na tydzień. Resztę musieliśmy sobie „zorganizować”. Zdarzały się sytuacje komiczne, np. którejś nocy wartownik stojący przed sztabem usłyszał kroki na drodze. „Stój, kto idzie?” - coś człapie dalej, strzelił i ... zabił konia. Wszyscy zbiegli się zobaczyć, co się stało. Wartownika nazwano „koń”, a por. „Strzemieńczyk” kazał na noc te niczyje, wałęsające się konie zamykać w stodole. Były to konie małe, niezgrabne - po prostu niczyje. Wkrótce zniknęły z Ossy. Chłopaki je przemycili do Kupiczowa i coś tam dostali oil Czechów za te chabety. Do nas na piknik - tak się dzisiaj mówi - zwalił się cały sztab dywizji z płk. „Oliwą” na czele i szyfrantką „Sonią”. Po przenocowaniu wrócili do Kupiczowa. Mówili, że była jakaś ważna narada. I faktycznie coś się zaczęło dziać w Ossie. Poszedłem z meldunkiem do „Jastrzębia”, wartownik mnie przepuścił. Byłem zaskoczony, bo nigdy przed kwaterą „Jastrzębia” w biały dzień nie było wartownika. Wszedłem do chałupy, panował półmrok, zresztą jak w każdej wiejskiej chacie. Za stołem siedział por, „Jastrząb” i ks. Dąbrowski, który uczył mnie religii w „jedynce”. Przed nimi siedział oficer niemiecki. Oddałem meldunek i odszedłem. Rano kucharz oddziału jeszcze z jednym, wyprowadzili tego hauptmana i w Łazach go rozstrzelali. To ja przyniosłem rozkaz rozstrzelania tego Niemca.
Przez Ossę po raz pierwszy przemaszerował duży oddział kawalerii sowieckiej. Major i porucznik pojechali na rozmowy z Sowietami do Kołodeżna. Gdy wrócili mówili, że Sowieci chcieli nam dać baterię dział i po trzysta pocisków na dzialo. Nic skorzystaliśmy z tych niemieckich dział, które zdobyli Sowieci. Żadne konie nie pociągnęłyby tych dział po wołyńskim biocie. A nie mieliśmy takiego traktora „Stalińca” na gąsienicach, przy pomocy którego Ukraińcy chcieli zdobyć Kupiczów. Jeszcze raz w asyście kompanii por. „Jastrzębia” pojechali do Hołób na rozmowy z dowódcą frontu. Propozycja ataku na Kowel nie została przyjęta. Po powrocie z rozmów, gruchnęła wieść, że będziemy zdobywać Kowel. Była radość olbrzymia, bo w sztabie byli sami kowelacy. Entuzjazm szybko minął, gdy towarzystwo się dowiedziało, że jednak nie będziemy zdobywać Kowla, a natarcie pójdzie w innym kierunku. Zaczęli przyjeżdżać pułkownicy sowieccy do majora Kowala i były długie narady w sztabie. Pod dowództwem majora Kowala nasze oddziały uderzyły na Turzysk i zdobyły go niewielkim wysiłkiem. Oddział policjantów z Maciejowa, ubrany w niemieckie mundury, bez wystrzału zdobył obronę rogatek. Niemcy myśleli, że to jakiś ich zabłąkany oddział powraca z akcji. Po rozbrojeniu Niemców major poprowadził natarcie na budynek żandarmerii i dworzec kolejowy. Przed budynkiem żandarmerii zginęło dwóch naszych żołnierzy, a na stacji - trzech. Położono ich na podwodzie i zawieziono do Bielina. Tam ich pochowano na miejscowym cmentarzu. W tym samym czasie, pułk sowieckiej kawalerii zajął Turopin. Major „Kowal” w pościgu za Niemcami przeszedł Turo- pin nie zatrzymywany przez dowódcę pułku - płk. Purczyńskiego i doszedł prawie do koszar we Włodzimierzu. Nad ranem Sowieci zmienili nasze oddziały, major zaczął wycofywać się, oddziały nie otrzymały żadnych rozkazów, wracały na miejsce postoju. Niemcy podciągnęli odwody z Uściługa i wyparli ten pułk kawalerii nie tylko z Włodzimierza, ale odzyskali utracone pozycje. Major wrócił do Ossy i był markotny, nie dano mu zająć Włodzimierza. Zaczęliśmy bawić się w strategów. Ja wcześniej wioząc doktora „Osiemnastkę” do Bielina, po drodze spotkaliśmy płk. „Oliwę” - dowódcę dywizji. Zaskoczenie było wielkie i choć jechaliśmy po terenie niczyim, mogliśmy spotkać Niemców, Madziarów czy Ukraińców. Ale nigdy nie spodziewaliśmy się, że spotkamy dowódcę dywizji. Płk „Oliwa” serdecznie rozmawiał z doktorem, chciał się dowiedzieć jak najwięcej, co słychać w Warszawie, bo doktor parę dni temu przybył z Warszawy. Tak rozmawiając podjechał za blisko moich koni, jeden koń zaczął wierzgać i zrzucił orczyk od sań. „Proszę nie podjeżdżać do moich koni” - powiedziałem. „No proszę” - powiedział pułkownik - „Ten mi dzisiaj wydaje rozkazy”, a 50. konnych z obstawy pułkownika buchnęło śmiechem i wszyscy zaczęli się śmiać. Rozstaliśmy się w dobrych humorach, powiedziano nam, w którym miejscu najlepiej przejechać Turię i tory. Tak myślę, że pobyt pułkownika był związany z wymianą 70. Niemców, wziętych do niewoli w Bielinie, na 300 więźniów z więzienia we Włodzimierzu.
Przez Ossę zaczęły przechodzić oddziały, także my zostaliśmy w Ossie, czyli sztab i oddział „Kowala”, jedna kompania „Jastrzębia” i to działo, którego nie udało nam się „poświęcić”. I my ją w końcu opuściliśmy. Przejechaliśmy przez Turopin i Mokrzec, nad nami bardzo wysoko z kierunkowanego marszu leciała niemiecka „Rama”. Spodziewaliśmy się nalotu. Na szosie przed Turopinem dołączyliśmy do dużej kolumny wozów (100). Zatrzymaliśmy się w Hajkach, a następnie zjeżdżaliśmy na most na Turii, zbudowany przez saperów warszawskiej kompnii Przeprawa trwała dość długo, bo tylko jeden zaprzęg mógł się przeprawiać. I tak konie i wozy szły jakby po wodzie. Po tej przeprawie przez Turię zatrzymaliśmy się w Stawkach. Nie wiem, ile czasu upłynęło od przybycia do Stawek.
Zbliżała się Wielkanoc, ale nikt nie myślał o świętach. Za to dotarła wiadomość o kolumnie Niemców zdążających do okrążonej Kowali. Major „Kowal” wyznaczył oddziały, które wezmą udział w zasadzce. Ja nadal opiekowałem się luzakiem i końmi majora i porucznika. Pewnego razu o zmroku stałem z końmi przy ścianie. Wtedy ktoś wszedł, zaczęli rozmawiać o tej zasadzce. Okazało się, że to major i porucznik, który powiedział „Weźmiemy »Bączka« ze sobą, to przypilnuje koni, które zostawimy w lesie”. Nad ranem zaczęła się strzelanina, było jeszcze ciemno. Trwała krótko, potem wszystko ucichło i nastała cisza. Nie wiem jak długo to wszystko trwało, czekałem na kogoś z duszą na ramieniu przy tych koniach. Wreszcie ktoś przyszedł i poprowadziliśmy konie na drogę, na której stał duży niemiecki wóz z pałąkami. Był pełen broni, a przed nim kolumna jeńców wziętych do niewoli. Major wydał rozkaz wymarszu, a my na skróty wróciliśmy do Stawek. Czekałem na ten tabor i już myślałem, że będę miał automat a nie karabin - nic z tego. Na wozie były same karabiny. Zabrano tylko kilka karabinów i jakieś skrzynki. Były to granatniki. Na lufę karabinu nakładało się, tak jak bagnet, czarną tulejkę i wkładało się do niej granatnik. Załadowywało się karabin normalnym nabojem, tylko pomalowanym na czarno z białym czubkiem, ustawiało się karabin pod kątem i strzelało jak z moździerza.
W sztabie w Stawkach z dawnych żołnierzy był tylko Franio i ja. Przybyły dwa pułki kawalerii płk. Purczyńskiego. Porozstawiali swoją artylerię niedaleko sztabu, wcale jej nie maskując. Nadeszła Wielkanoc, z rana ks. Piotrowski zaczął odprawiać mszę. Było trochę żołnierzy, ale mniej niż zwykle. Podczas tej mszy podszedł ktoś do księdza i coś mu powiedział. Ksiądz przeżegnał się, trochę się pomodlił i powiedział „Przedarły się dwa czołgi przez naszą obronę, kto musi wracać do oddziału niech idzie”. I jak gdyby nic, odprawiał mszę dalej. Tylko kilkunastu odeszło, musieli to być gońcy albo taboryci. Reszta modliła się dalej. I tak zaczęły się ciężkie boje naszej dywizji o Sztum, Czmykos, Pustynkę, Sta- weczki, Władynopol, Mosur, Janin Bór, Dobry Kraj i inne wsie.
Zapadł mi w pamięci taki obraz. Na wozie siedzi żołnierz, ma obandażowaną głowę, nie widzi. Sanitariuszka go karmi, zaczynało się okrążanie dywizji. Zastanawiałem się jak ten niewidomy żołnierz da sobie radę. Był to plutonowy „Żemło”, poszedł sprawdzić zaminowany mostek i wtedy wybuchła mina, pozbawiając go wzroku. Był z nami cały czas, w okrążeniu „bazy czołgowej”, potem odzyskał wzrok.
Pewnej nocy odebrano zrzut, przespałem ten moment. Rano rozdawano broń, były to kolty, granaty oraz mundury, trochę broni maszynowej niemieckiej, amunicja. Ci z taborów i ranni robili sobie namioty ze spadochronów, bo były Zbliżała się Wielkanoc, ale nikt nie myślał o świętach. Za to dotarła wiadomość o kolumnie Niemców zdążających do okrążonej Kowali. Major „Kowal” wyznaczył oddziały, które wezmą udział w zasadzce. Ja nadal opiekowałem się luzakiem i końmi majora i porucznika. Pewnego razu o zmroku stałem z końmi przy ścianie. Wtedy ktoś wszedł, zaczęli rozmawiać o tej zasadzce. Okazało się, żc to major i porucznik, który powiedział „Weźmiemy »Bączka« ze sobą, to przypilnuje koni, które zostawimy w lesie”. Nad ranem zaczęła się strzelanina, było jeszcze ciemno. Trwała krótko, potem wszystko ucichło i nastała cisza. Nie wiem jak długo to wszystko trwało, czekałem na kogoś z duszą na ramieniu przy tych koniach. Wreszcie ktoś przyszedł i poprowadziliśmy konie na drogę, na której stał duży niemiecki wóz z pałąkami. Był pełen broni, a przed nim kolumna jeńców wziętych do niewoli. Major wydał rozkaz wymarszu, a my na skróty wróciliśmy do Stawek. Czekałem na ten tabor i już myślałem, że będę miał automat a nie karabin - nic z tego. Na wozie były same karabiny. Zabrano tylko kilka karabinów i jakieś skrzynki. Były to granatniki. Na lufę karabinu nakładało się, tak jak bagnet, czarną tulejkę i wkładało się do niej granatnik. Załadowywało się karabin normalnym nabojem, tylko pomalowanym na czarno z białym czubkiem, ustawiało się karabin pod kątem i strzelało jak z moździerza.
W sztabie w Stawkach z dawnych żołnierzy był tylko Franio i ja. Przybyły dwa pułki kawalerii płk. Purczyńskiego. Porozstawiali swoją artylerię niedaleko sztabu, wcale jej nie maskując. Nadeszła Wielkanoc, z rana ks. Piotrowski zaczął odprawiać mszę. Było trochę żołnierzy, ale mniej niż zwykle. Podczas tej mszy podszedł ktoś do księdza i coś mu powiedział. Ksiądz przeżegnał się, trochę się pomodlił i powiedział „Przedarły się dwa czołgi przez naszą obronę, kto musi wracać do oddziału niech idzie”. I jak gdyby nic, odprawiał mszę dalej. Tylko kilkunastu odeszło, musieli to być gońcy albo taboryci. Reszta modliła się dalej. I tak zaczęły się ciężkie boje naszej dywizji o Sztum, Czmykos, Pustynkę, Sta- weczki, Władynopol, Mosur, Janin Bór, Dobry Kraj i inne wsie.
Zapadł mi w pamięci taki obraz. Na wozie siedzi żołnierz, ma obandażowaną głowę, nie widzi. Sanitariuszka go karmi, zaczynało się okrążanie dywizji. Zastanawiałem się jak ten niewidomy żołnierz da sobie radę. Był to plutonowy „Żemło”, poszedł sprawdzić zaminowany mostek i wtedy wybuchła mina, pozbawiając go wzroku. Był z nami cały czas, w okrążeniu „bazy czołgowej”, potem odzyskał wzrok.
Pewnej nocy odebrano zrzut, przespałem ten moment. Rano rozdawano broń, były to kolty, granaty oraz mundury, trochę broni maszynowej niemieckiej, amunicja. Ci z taborów i ranni robili sobie namioty ze spadochronów, bo były w kolorze czarnym i zielonym, nie było wtedy białych spadochronów. Niedaleko gajówki stał sztab sowiecki i nasz też był blisko. Niemcy zbombardowali to miejsce postoju, zabijając kilka koni sztabowych. Leżałem sobie pod furą z rannymi, bo było trochę słomy i rozmyślałem co dalej. Padł rozkaz: „»Bączek« - pojedziesz do Stawek, zawieziesz żołnierzom jedzenie. Zameldujesz się u majora”. Konie już były zaprzężone, dwa termosy przywiązane do drabin wozu. Jechałem drogą polną, po prawej miałem Hajki a po lewej pierwsze zabudowania Stawek. Ujechałem może 500 m, gdy usłyszałem takie dalekie „Barn” - to były wystrzały armat, których pocisków nie słychać, spadają bowiem bezgłośnie. Obsypało mnie piachem, konie zaczęły rwać galopem, nie zorientowałem się, że na tej przestrzeni między lasem a Stawkami byłem tylko ja. Pociski padały za mną, widocznie nie obliczyli pędu koni. Ubezpieczenie Stawek od strony Hajek obserwowało ten obstrzał. Zakładali się, czy mnie trafią czy nie. Nie zwracałem uwagi na te wybuchy. Zapatrzony byłem na Staweczki, bo wieś płonęła. Słychać było wystrzały, tam toczyła się walka. Zajechałem pod kwaterę mjr. „Kowala” i chciałem zameldować, ale przed drzwiami stał kozak w czapce z czerwonym denkiem, z białym krzyżem i nieodłączną nahajką na przegubie ręki. Nie chciał mnie wpuścić do środka. Był to późniejszy przewodniczący ZG ZBOWiD - Wroński, a teraz był zwiadowcą oddziałów sowieckich. Przed furą zaczęli zbierać się nasi żołnierze, jedni nabierali zupę, drudzy oglądali termos i konie. Gdy podszedłem okręcili mną jak frygą. Zobaczyłem, że jeden z termosów był rozwalony odłamkiem. „No miałeś dużo szczęścia, chłopcze - ty i konie jesteście cali”. Wtem wyszedł por. „Strzemień- czyk” i powiedział: „Zdejmijcie te baniaki, a ty »Bączek« jedź do Staweczek po rannych”. Serce skoczyło mi do gardła, nie mogłem okazać, że mam stracha. Wieś płonęła, a strzały było słychać na końcu wsi. Położono mi dwóch rannych na wóz i wróciłem do Stawek. Poczekano aż się ściemni i spora kolumna wozów ruszyła w stronę lasu. Mówiono: „skoro tego chłopaka artyleria namierzyła, to kolumnie by nie darowano”. W lesie wyprzągłem konie i położyłem się spać pod wozem. Byłem głodny, cały dzień nic nie jadłem, przyniosłem sobie za pazuchą dwa suchary niemieckie, które otrzymałem od Janka w Staweczkach. Nawet nie było czasu spytać, jak tam rodzice, bo z Ossy było w nocy widać jak płonął Kowel. Na odjezdne Janek krzyknął: „Spotkamy się za Bugiem”.
c.d.n.