Logo

Moje Kresy. Weronika Antoniewicz. Cz.2

/  Rodzina dziadka Wojeciecha Walidudy - wójta Łosiacza.na rękach u babci Anny - mama Weroniki Agnieszka

Zanim do drastycznych wydarzeń doszło, mieszkańcy podolskiego Łosiacza żyli spokojnie ciężko pracując na swoich gospodarstwach, pobliskim Czortkowie lub w powiatowym Borszczowie. Miasteczko odległe 105 km na południe od Tarnopola leży nad rzeką Niczławą, obecnie liczy 11,5 tysiąca mieszkańców. W okresie międzywojennym Borszczów był miastem powiatowym i przynależał do województwa tarnopolskiego. Stacjonował tutaj garnizon macierzysty Batalionu KOP „Borszczów”. W 1931 roku w powiecie borszczowskim mieszkało: 52 612 Ukraińców (50,9%), 46 153 Polaków (44,7%) oraz 4 302 Żydów (4,2%). 17 września 1939 roku miasto zostało zajęte przez wojska sowieckie.

7 lipca 1941 roku do Borszczowa wkroczyli Niemcy. Po zakończeniu II wojny światowej UPA dokonało mordów na tutejszej ludności polskiej oraz grabieży i niszczeń polskich zagród i wsi. W Borszczowie zginęło wówczas 35 Polaków, a około 2000 zostało wysiedlonych. W połowie 1941 roku w mieście przebywało około 3000 Żydów - miejscowych oraz uciekinierów z terenów Polski centralnej. Najbardziej rozpoznawalną osobą w Łosiaczu był mój dziadek – ojciec mamy Wojciech Waliduda.

Dziadek przez 30 lat był wójtem w Łosiaczu. Pracował w gminie równocześnie prowadząc swoje gospodarstwo. Zawsze mnie wspomagał, gdyż byłam jego oczkiem w głowie jako jedynaczka. Urodziłam się w Łosiaczu w maju 1934 roku, córka Marcina Kluch i Agnieszki zd. Waliduda. Mama była piątą w starszyźnie swojego rodzeństwa. Po niej urodziły się jeszcze dwie siostry – Franciszka, która potem wyszła za mąż za Wawryka z Obórek oraz najmłodsza Anastazja, która po wojnie także zamieszkała w Obórkach, ożenił się z nią Antoni Chawawko. Najstarszą z rodzeństwa Walidudów była Stefania, a wychodząc za mąż za Teodora Markiewicza urodziła córkę Annę. Z nieznanych mi wówczas powodów cioci Stefania wcześnie zmarła. Wujek Teodor powtórnie ożenił się, tym razem z młodsza siostrą Stefanii – Katarzyną. Babcia Anna, żona drugiego dziadka Wojciecha Klucha pochodziła z rodziny Łucyszyn mieszkającej we wsi Bosyry. Wieś od Łosiacza dzieliło parę kilometrów, ale wcześniej trzeba było przejść przez wieś Dębówkę leżącą w kierunku północno – wschodnim od Łosiacza. Często chodziłam z mamą do jednej sióstr babci Anny, czyli cioci mojej mamy. Ona zawsze wyprawiała nas w drogę powrotną z fajnymi smakołykami i długo machała nam na pożegnanie. Zawsze pozostawał we mnie jakiś lęk, gdyż mama zawsze mówiła – to ukraińska wioska, potem banderowska. Najstarszym mamy  bratem był Antoni Waliduda, który ożenił się do wsi Zwiahy, leżacą w stronę wsi Dawidkowce w drodze do Czortkowa. Aby tam dotrzeć trzeba minąć tzw. Las Cygański usytuowany po lewej stronie głównego traktu do Czortkowa. Młodszą siostrą Katarzyny była Maria, późniejsza Osadczuk, która z mężem Michałem zamieszkała po wojnie w Wierzbniku. Wujek był znanym w Łosiaczu gospodarzem. Kiedy w 1945 roku banderowcy wtargnęli do jego domu z zamiarem jego zamordowania, sprytnie uciekł przez okno i ukrył się u młynarza, następnie przedostał się do Czortkowa. Wujenkę przywiozła do nas jej siostra, zamieszkała z nami, gdyż wydawało się wówczas, że u nas było bezpieczniej. Wujek musiał ukrywać się przez cały czas, gdyż ciążyła na nim kara śmierci wydana przez banderowców, do Łosiacza nie powrócił już do końca wojny. Wujenka mieszkała z nami, razem z mamą gotowały gołąbki i inne potrawy, wożąc to wszystko wujkowi do Czortkowa. W mieście było bezpieczniej, mniej było mordów. Pewnego dnia wujenka wioząc jedzenie ukrywającemu się u znajomych mężowi została w Cygańskim Lesie zatrzymana przez banderowców, jednakże udając Ukraińców zdoła się obronić przed natarczywością bandy. Dokładnie przepytani gdzie i po co jadą nie uniknęli wielu zniszczeń, bowiem banderowcy wszystko co było na wozie dokładnie wywrócili do góry nogami. Najmłodszym z mamy rodzeństwa były bliźnięta: dziewczynka i wujek Marcin. Niestety babcia Anna - żona wójta, po komplikacjach porodowych zmarła. Potem zmarło też jedno z bliźniąt – dziewczynka, wychował się tylko najmłodszy Marcin. Błędy poporodowe sprawiły, że Marcinowi groziło trwałe kalectwo. Dziadek Wojciech pozostał sam, a maleństwo trzeba było przecież karmić piersią. Dobrzy ludzie pomogli, wzięli narodzone dzieci do siebie. Przy pomocy akuszerki odbierającej poród zaczęto robić Marcinowi masaże, kapano w ziołach i wujek jakoś z tego wyszedł. Wyrósł na pięknego młodzieńca, ożenił się i po wojnie z rodziną zamieszkał w pobliskiej Kolnicy. Kiedyś młodzi ludzie nie zawsze pobierali się z miłości. Wcześniej wstępnie ustalano za kogo córka lub syn miał się ożenić. Swaty przychodziły do domu pani młodej i ustalano ile pola ktoś miał i ile otrzyma w posagu. Pamiętam jeszcze te czasy jak kuzyn mojego taty palił cholewki do urodziwej panny, kochał ją niezmiernie. Nie pozwalano mu się z nią ożenić, była zbyt biedna, cóż było począć. Moi przyszli rodzice mieszkali niedaleko siebie na Mazurówce, tato przy głównej drodze po prawej stronie, mama nieco dalej naprzeciw. Tato Marcin Kluch był najstarszym z rodzeństwa. Po nim urodziła się siostra Anna, która potem wyszła za mąż za Antoniego Szenderowicza do wsi Burdiakowce, następnej wsi za Łosiaczem w kierunku Skały Podolskiej. Zmarła babcia Anna więc po zamążpójściu cioci Anny, dziadek Marcin ożenił się powtórnie, tym razem do Gusztyna. Mówił wtedy do mego ojca, synu zostań tutaj i gospodarz, daję ci wolną rękę, nikt nie będzie ci przeszkadzać, co zasiejesz i zbierzesz będzie twoje. Dziadek wracał do nas, nie opuścił nas na zawsze. Przyjeżdżał do wsi, bo tutaj uprawiał jeszcze skrawek swojego pola, miał krowę, zbierał owoce z pięknego sadu. W drugim związku urodziła mu się córka Stefania, która w późniejszym czasie wyszła za mąż za kowala we wsi Burdiakowce – Mikołaja Puchałę.

/  Kościół św.Antoniego w Łosiaczu po renowacji

We wsi rządził drugi mój dziadek Wojciech Waliduda. Zawsze porządnie ubrany przechadzał się po wsi. Miał respekt i posłuch wśród mieszkańców wioski. Wiek robił swoje, to nie to co obecnie. Przed wojną każda starsza osoba miała szacunek, była poważana. Żeby dostąpić zaszczytu przebywania w towarzystwie dorosłej osoby, trzeba było poprosić o pozwolenie. Przez cały tydzień ludzie ciężko pracowali, w niedzielę jak nakazywało pismo święte, należało odpoczywać. Młodzież bawiła się, wykorzystywała każdą nadarzającą się okazję do potańczenia i do wspólnej rozrywki. Jednak na pierwszym miejscu był kościół i modlitwa, dopiero potem zabawa. Plac przed szkołą, przy drodze na Dębówkę w Łosiaczu. Młodzież tańczy przy akompaniamencie orkiestry złożonej z miejscowych samouków. Skrzypce, trąbkę i bęben słychać z daleka. Ktoś zauważył nadchodzącego wójta, opowiadała mi mama. Wszyscy rozpierzchli się, część poszła do pobliskiej cerkwi, pozostali do oddalonego nieco kościoła – to pora na niedzielne nieszpory. Po modlitwie wszyscy wrócili na swoje miejsca i zabawa trwała do późnego wieczora. Trzeba się wyspać, jutro skoro świt trzeba było oporządzić bydło i udać się w pole. Dziadka rządy zakończyły się jeszcze przed wojną. Na pewno nie mógłby pełnić swej funkcji w okresie wojny, bowiem władzę we wsi wyznaczali najpierw Sowieci, potem Niemcy z Ukraińcami. Zresztą dziadek Wojciech niewiele już potem porządził, zmarł jeszcze przed wybuchem wojny. Mama opowiadała mi, że do pracy na gospodarce wstawała bardzo wcześnie, „budziła” ją zawsze mama Szczepana Walidudy – Rozalia. Gdy się rozstawali ta ciągle mówiła – Jaga tylko nie zaśpij. Niekiedy zdarzało się, że waliła pięścią do okna, budziła mamę pomimo, że na dworze było jeszcze ciemno. Trzeba było wziąć krowę swoją i dziadka (teścia) pędzić na pastwisko i napaść przed dalszymi pracami w domu i zagrodzie. Wspominała, że niejednokrotnie na stojąco zasypiała przy tym pasieniu krów. Głowa leciała do przodu, a towarzyszące krowom owce pierzchały na boki. Po tej drobnej zdawałoby się robocie, trzeba było w domu coś szybko ugotować, zjeść spóźnione śniadanie i pójść w pole. 

Na jesieni 1938 roku w Łosiaczu wielka tragedia. Wybuchł niesamowicie groźny pożar, który bardzo szybko rozprzestrzeniał się po zagrodach z powodu wiejącego akurat z południa porywistego wiatru. Zaczęło się jak zwykle bardzo niewinnie. Jedna z żydowskich gospodyń postępując bardzo nieroztropnie wywaliła na gnój gorący jeszcze popiół z pieca i zaczęło się. Przerażona kobieta zaczęła gasić zarodek pożaru, była  jednak bezsilna, ogień momentalnie rozprzestrzeniał się na sąsiednie zagrody i parł na północ. W większości słomą kryte budynki gospodarcze i ten wiatr sprawiały, że ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wszystkie niewymłócone zbiory stały w stodołach, gdyż większość gospodarzy nie posiadający młocarni czekała na pierwsze przymrozki, wtedy łatwiej jest młócić. Większość ludzi omłoty robiła cepem na klepisku, wtedy zmrożone ziarno łatwiej wyskakiwało z kłosów. Czoło olbrzymiego pożaru przesuwało się z południa na północną część wsi i szła w kierunku Mazurówki. Po pewnym czasie ogień przeniósł  się na drugą stronę drogi i trawił kolejne gospodarstwa. Ludzie pomagali sobie nawzajem, przybyli ochotnicy z innych miejscowości, niektórzy z ciekawości, inni z chęcią pomocy bowiem mieszkali tutaj ich najbliżsi krewni. Z każdą chwilą rosło niebezpieczeństwo dotarcia pożaru do naszego domu. Doskonale pamiętam jak rodzice wynosili przed nasz dom skrzynie z domowego wyposażenia – naczynia, ubrania i inne co wartościowsze rzeczy. Dom po domie, stajnia po stajni, wszystko po kolei momentalnie się paliło. Spaleniu uległy gospodarstwo mojej cioci i wspomnianego wcześniej Szczepana Walidudy. Dzisiaj już nie pamiętam w którym miejscu mieszkała gospodyni która ten ogień wznieciła, jedno jest pewne, że zaczęło się od  żydowskiego gospodarstwa i na żydowskim zakończyło. Pusty plac przed zabudowaniami Pinkasa i Berki uratował zapewne nasze gospodarstwo przed spaleniem. Wieczorem gdy wszystko dogorywało słychać było we wsi zawodzenie, szloch kobiet i wycie uratowanych z pożogi  psów. W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa, była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą we wrześniu 1939 roku. Już w kilka dni po pożarze dobrzy ludzie, których nie dotknęła tragedia w niesamowity sposób zaczęli pomagać pozostałym. Z sąsiednich wsi zwozili wypalaną cegłę na budowy, dzielili się wszystkim co tylko mieli. . Pomagali wszyscy, sąsiad sąsiadowi, rodziny z innych wiosek. W okolicznych wsiach ludzie przyśpieszali omłoty, by gospodarze mieli czym obsiać pole. Przywozili zboże dla bydła, niekiedy nawet wozy pełne nie wymłóconych snopów. Hrabia Gołuchowski, właściciel miejscowych lasów, zarządził wycinkę drzew, by drewno z jego lasu za pół darmo przeznaczać na odbudowę spalonych gospodarstw. Hrabia miał też swoich cieśli, którzy osobom chętnych pomagali odbudowywać swoje domy. Państwo polskie też przyszło z pomocą pogorzelcom. W Warszawie uruchomiono linie kredytowe i poprzez miejscowe banki, wszyscy chętni mogli otrzymać nisko oprocentowane pożyczki. Wielu ludzi skorzystało z tej formy pomocy państwa. Po jednej klęsce niebawem we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza. Wspominałam o polskich Żydach i roli jaką odegrali Niemcy i pomagający im Ukraińcy. Najgorsze dla nas dopiero miało nadejść. Któż by się spodziewał, że po 5 latach sowieckiej i niemieckiej okupacji przyjdzie jeszcze gorszy rok 1945. Z czasów dzieciństwa pamiętam wiele wydarzeń. Łosiacz to duża i rozległa wieś. Z naszej Mazurówki  aby dotrzeć do kościoła św. Antoniego Padewskiego na nieszpory, drogę krzyżową czy inne ważniejsze uroczystości kościelne musiało się przejść przez całą wieś. Chodziło się pieszo, niekiedy na skróty, by zdążyć na wyznaczoną godzinę, bo po drodze gdzieś się zatrzymało i z zaciekawieniem obserwowało życie naszej wioski. Pewnego razu nasz sąsiad, także z Walidudów, zabrał mnie spod kościoła na rower. Było to moja pierwsza w życiu przejażdżka takim wehikułem. Radości i opowiadania rówieśnikom było co niemiara. Koleżanek nie miałam zbyt wiele, takie były  czasy, że do szkoły powszechnej niewiele uczęszczałam, to tam najwięcej ma się koleżanek i kolegów.

/ Pamiętna studnia w Łosiaczu stoi do dziś

Chodziłam może przez rok do ruskiej szkoły. Uczyła nas oczywiście Rosjanka i jakby inaczej w ich ojczystym języku. Potem jak wkroczyli Niemcy uczono nas po ukraińsku i godzinę po polsku. Rodziców nie obchodziło czy uczę się obcego języka. Dziecko - tłumaczyli, ty musisz uczyć się i czytać po polsku. Wielki mętlik był w głowie małego dziecka, w szkole po rusku lub ukraińsku, w domu po polsku. Miałam też w domu „Elementarz” do nauki naszej ojczystej mowy i tak przebiegała edukacja. Pod koniec wojny nauki w szkole praktycznie nie było. Edukację kończyłam dopiero tutaj na Ziemiach Zachodnich. Był koniec lutego 1945 roku, zima powoli ustępowała. Gdzie niegdzie od północnej strony leżały skrawki śniegu, lekki mróz na razie nie zelżał. Do Łosiacza zbliżał się front. O bieżących wydarzeniach we wsi łosiaczanie najczęściej rozprawiali po mszy świętej w kościele jako, że droga powrotna na Mazurówkę była dość długa to zawsze było sporo czasu na omówienie wielu palących problemów. Pewnego dnia tato wracając z kościoła razem z wujkiem Antonim słysząc w oddali odgłosy zbliżającego się frontu postanowili, że mnie, mamę i ciocię Anastazję z moją kuzynką Bronią wyślą do wujka,  który ożenił się w pobliskiej  Tarnawce. Doszli do wniosku, że główna linia frontu przebiegać będzie przez Łosiacz, albowiem Niemcy już od dłuższego czasu przygotowywali różnorodne formy umocnień w postaci wałów i okopów. Wynikało z tego, że tutaj będą się zaciekle bronić przed czerwonoarmistami. Idąc tym rozumowaniem Niemców, obaj postanowili nie narażać swoich rodzin i wywieźć nas w bezpieczne miejsce. Tymczasem stało się zgoła inaczej. Zwiad sowiecki dostrzegł te umocnienia i następstwem tego lub innych zdarzeń główna linia frontu przeszła polami obok Łosiacza w kierunku Kociubińce – Czarnokoniecka Wola – Tarnawka. Z niewielkimi tobołami zostaliśmy wozem przewiezieni do wujka do Tarnawki. Mama miała powrócić do domu, by ewentualnie pomóc ojcu w przypadku jakiegoś zagrożenia domu czy całego gospodarstwa. Wracając została jednak zawrócona przez sąsiadkę ciągnącą ze sobą krowę i uciekającą właśnie w kierunki Tarnawki. Jaga tam nie chodź, widzisz cześć zabudowań we wsi już się pali, strzelanina, wokoło pełno ruskich. Mama powróciła do Tarnawki ,ale dom wujka wypełniony był już wieloma uciekinierami tak jak my. Strzelanina wzmagała się, linia frontu przesuwała się w naszym kierunku. Za namową wujka wszyscy ludzie pochowali się w piwnicy pod oborą. Walki we wsi rozgorzały na dobre. Jeden z pocisków zapalających trafił w oborę nad nami, natychmiast zapalił się słomiany dach. Z każdej strony dochodziły do nas strzały, gwizd kul, huk rozrywających się granatów i pocisków. Zewsząd, jakby z każdej strony tylko okrzyki – huurrraaa, huurrraaa! Dla jedenastoletniej dziewczynki było to niesamowicie stresujące przeżycie. Zrobiło się duszno, dym dusił gardło, łzawiły oczy, trzeba było z piwnicy jak najszybciej uciekać. Ludzie na oślep wyskakiwali na zewnątrz, przewracając jeden drugiego, o mało co nie zostałam stratowana. Wujek Marcin zaczął przeprowadzać nas przez ogrody i płoty jak najdalej od ognia i toczących się walk. Obdarta na płotach, ale szczęśliwa, że jeszcze żyję z tym niewielkim tłumem ludzi przebrnęliśmy z pięć gospodarstw zanim dotarliśmy do bezpiecznego jak się nam wówczas wydawało miejsca. Było to duże gospodarstwo, budynki kryte blachą i dachówką. Skierowaliśmy się w stronę piwnicy do przechowywania ziemniaków. W środku to samo co poprzednio u nas, zgiełk, wrzaski, duchota, pełno ludzi. Miejsca brak albowiem miejscowi schowali tutaj cały swój dobytek, naczynia, szkło, obrazy, kilimy. Powtórnie trafiliśmy w samo centrum walki cofających się wojsk niemieckich. Z jeden strony Niemcy, po drugiej Sowieci i zewsząd powtarzający się okrzyk – huurrraaa, huurrraaa! W tym zgiełku nie szło wejść do środka piwnicy. Niepełnosprawny syn gospodarzy nagle wyskoczył z ziemianki i widząc palącą się stajnię, pobiegł wypuszczać krowy i konie. Gdy po pewnym czasie powrócił dla niego także nie było już miejsca w piwnicy. W tym momencie zaklął siarczyście, a przestraszeni ludzie momentalnie cofnęli się wgłąb i wejście opustoszało, miejsce znalazło się także dla nas. Niewiele jednak szło wytrzymać w tak zatłoczonym dole. Gryzący dym z palących się zabudowań gospodarczych spowodował kolejną naszą ucieczkę. Wujek idąc ulicą skierował nas na przeciwną stronę głównej drogi. Tam niestety wpadliśmy na oddział niemiecki. Mężczyzn oddzielono od kobiet, skierowano ich do stodoły – nas do pobliskiego domu. Sądziliśmy, że to już koniec z chłopami, że Niemcy wypełnioną mężczyznami stodołę podpalą, nie uczynili jednak tego.

Pamiętam, że o mały włos życia nie postradała córka ciotki Anastazji, moja kuzynka Bronia. W ciągu całej naszej ucieczki ciocia trzymała Bronię na rękach. W pewnym momencie ktoś zauważył, że Bronia w tym dymie i smrodzie straciła oddech, stała się cała sina. Cudem z pomocą wujka Marcina i innych kobiet udało się ją uratować i Bronia cało wyszła z tej opresji. Dzisiaj wielokrotnie wspominam tamtą chwilę mówiąc Broni, że dostała od Boga drugie życie. Niebawem wszystko ucichło, walki przeniosły się za wieś, ruscy dalej pognali za Niemcami. W takich oto warunkach przyszło wyzwolenie, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu. W obawie przed banderowcami baliśmy się wracać do Łosiacza przez Dawidkowce, szliśmy na skróty polami. Ciągle wracała myśl, co w domu, z ojcem? W drodze powrotnej znowu musieliśmy się chować po zaroślach, nadleciał samolot. Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim. Co w nich szczegółowo było napisane już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „ Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.                                                                                                                                   
Cdn
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk          
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.