Logo

Partyzanckie notatki żołnierza 27 WDP AK 1944 r. Cz I

/ Fot: Eugeniusz Rachwalski – ps. „Kotwica”

Te kilkadziesiąt stron to opis przeżyć zasadniczo jednej drużyny w plutonie telefonicznym kompanii łączności, w której byłem szeregowym żołnierzem, a wszystko to na tle ważnych wydarzeń, walk, porażek i zwycięstw – 27. WOŁ YŃSKIEJ DYWIZJI PIECHOTY – ARMII KRAJOWEJ. Z tego też powodu notatki te nie posiadają świadomie zamierzonego kształtu, początku i zakończenia ani też tytułu. Jest to kopia prowadzonych na gorąco zapisków z okresu od stycznia do sierpnia 1944 roku, w której zachowuję ze wszystkimi szczegółami treść, formę, układ oryginału, łącznie z różnymi znakami, podkreśleniami, celowo też nie usuwam licznych błędów i nieużywanych dziś wyrażeń. Początkowo treść jest wyłącznie osobista i pisana jakby w przeczuciu nadchodzących dni, w dalszej jest więcej faktów, natomiast końcowa zawiera ich najwięcej, choć podanych w telegraficznym skrócie. Układ treści i forma, choć zupełnie przypadkowe, odzwierciedlaj ą zmieniające się tempo i wagę wydarzeń. Obok oryginalnego tekstu zamieszczam (kursywą) objaśnienia i komentarze zanotowane znacznie później, część po demobilizacji i przyjeździe do Wrocławia, inne w trakcie zapoznawania się bardziej szczegółowo z historią dywizji i licznymi publikacjami, które pozwoliły mi rozszerzyć zakres własnej wiedzy na ten temat.  (...) Pierwszego odtworzenia tych notatek, których stan po kąpieli w Neretwie, Prypeci i Bugu wymagał tego bezwzględnie, dokonałem w 1981 roku. Niestety zdarzają się drobne luki, jako że dokładnej treści pewnych fragmentów nie udało mi się już odczytać. Notatek tych nie przeznaczałem do publikacji, były jednak otwarte dla moich przyjaciół.

  Początek pierwszego notesu

 Nie raz już myślałem, żeby w wolnych chwilach coś pisać. Do żadnych specjalnych, literackich zdolności pretensji nie mam, ale postanowiłem sobie (ale czy to postanowienie wypełnię, nie wiem) opisać choć w krótkości swoje (nie tak znowu długie) życie. Czyni ę to nie dlatego, żeby to potem ktoś czytał, tylko po prostu, żeby kiedyś może za parę lat, gdy czasy się zmieni ą, będę starszy przypomnieć sobie, choćby to, co obecnie przeżywamy, nie mówiąc już o dzieciństwie, o którym już obecnie mogę tylko pobieżnie wspomnieć. Dziś, tj. 2 stycznia 1944, mam dyżur w tej nieszczęsnej kooperatywie ( Eisenbahn Verwaltungsamt Kowel – Werkühe)  siedzę sam, i … próbuje zacząć. Jest niedziela, ludzie spiesz ą do kościoła, a ja siedzę i przypominam sobie. Tak, mam 21– szy rok. Urodziłem się 7 maja 1923 r. w Gołonogu (pow. będz.) skąd pochodzi mój ojciec. Ojciec robotnik kopalniany, mamusia ze szlacheckiej rodziny z Wołynia, której spora część jeśli nie zginęła w powstaniu styczniowym, ginęła na Sybirze. Tacy byli moi rodzice (Jakubowscy i Kornacewiczowie) . Mam dla nich zawsze szczery szacunek, choć im tego okazać nie umiałem i nie umiem. Podobno w dniu moich urodzin i następny szalała nad Gołonogiem straszna burza z piorunami i trąba powietrzna. Pierwsze, co pamiętam (widzę to jak przez mgłę) był pogrzeb, niestety nie pamiętam czyj, zdaje się siostry ojca. Widz ę tylko ludzi wynoszących trumnę, rodzice wychodzą, ja wyrywam się za nimi i płaczę, zatrzymuje mnie i zabawia stara babcia. Ile wtedy mogłem mieć, nie wyobrażam sobie (trzeba będzie spytać się mamusi). Przypominam sobie dalej. Jest wieczór późny, zdaje się jesienią, wysiadamy na jakiejś małej stacji. Jestem senny. Tatuś znosi nasze manatki, których za dużo nie ma i mnie do jakiegoś wielkiego pokoju. W kącie stoi żelazny piecyk, w którym się pali, a poza tem zupełnie pusto. Mamusia robi kolację i … nie pamiętam więcej. Teraz wiem, to było w końcu 1925 roku, tatuś dostał pracę na kolei, na przystanku w Wyżwie koło Kowla. Nie wiem dlaczego wbiło mi się w pamięć, pytałem się zawsze mamusi, kiedy będzie lato. Było to widocznie zimą, siedziałem w domu i nie mogłem iść się bawić ze starszą ode mnie o 3 lata Jadzią, moją siostrą. Po jakimś czasie, zdziwiłem się bardzo gdy mamusia mi powiedziała, że już jest lato, wyobrażałem go sobie inaczej. Dalej pamiętam więcej. Bawiłem się zwykle z Felkiem B. ( Feliks Bzdeń – mój rówieśnik, syn kolegi ojca z pracy na PKP w Wyżwie ), z tego samego domu. Dużo było wtedy moim zdaniem ważnych wypadków. Raz utopił się kurczak w pomyjnej jamie, jakaś świnia goniła Jadzię, aż musiała włazić przez okno do domu, bo byłaby ją pokaleczyła, a uciekać naokoło przez drzwi nie było czasu. Tatuś był zapalonym rybakiem. Często chodziliśmy wszyscy nad pobliską rzeczkę Wyżewkę (Wyżewka – prawidłowo Wyżówka, prawy dopływ górnej Prypeci ). Raz o mało nie wpadłem do wody z mostu. Kiedyś, jakiś duży szczupak (już złapany) ugryzł mnie za palec. Nade wszystko lubiłem  chodzić (ma się rozumieć nie sam) do lasu na poziomki. W tym czasie jakoś przyjeżdżał do nas mój stryjeczny brat – Stach. W tym czasie jakoś, czy trochę później, wiem tylko, że było to latem, o mało co (jak mi mówiono) nie pożegnałem się z tym światem. Pamiętam jak dziś. Mamusia poszła na wieś do sklepu, Jadzia była zdaje się w szkole, tatuś przy pracy. Ja zostałem sam. Wiem, że mi się jakoś zechciałem spać i położyłem się, nic mnie nie bolało. W pewnej chwili zbudziłem się. Mamusia stała pochylona nade mną, trzymała w ręku jabłko czy cukierki. Ja patrzyłem na to obojętnie, leżąc dalej, nawet nie wyciągając ręki. Potem nie wiem co dalej było. Straciłem widocznie przytomność. Ocknąłem si ę dopiero w jakiś czas później, leżałem w jakimś obcym mieszkaniu. Wiem, że był dzień, ale okna było pozasłaniane. Koło mnie siedział ojciec i mówił, żebym wyzdrowiał, (jakby to ode mnie zależało) to kupi mi konika. Było to coś po dwóch dniach, już w Kowlu, w domu mojej cioci. Przez ten czas miałem trzy ataki konwulsji, i już mieli wszyscy co do mego życia słabe nadzieje. Wszystko wtedy skończyło się szczęśliwie a ja dostałem drewnianego konika. Wróciliśmy potem nazad do Wyżwy. Po jakimś czasie tatuś zaczął pracować w Kowlu, gdzie jakiś czas mieszkaliśmy u cioci, potem znowu wyjechaliśmy do Krymna (Krymno – duża wieś i stacja na linii kolejowej Kowel – Brześć, niedaleko Prypeci, w południowej części Polesia ). W Krymnie nie byliśmy długo. Coś tylko przez zimę. Od tego czasu bałem się bardzo lwa, który był wytkany na dywanie. Pamiętam jak powiedział raz ktoś, że ten lew mnie jeszcze kiedyś zje. Przez jakiś czas musiała mamusia wieczorem zasłaniać ten dywan prześcieradłem (dla bezpieczeństwa). Potem znowu wróciliśmy do Kowla, gdzie zamieszkaliśmy na stałe. Dalej szedł nam czas normalnie. Tatuś pracował, nie było tak źle. Miałem już ze cztery lata. Nie miałem specjalnego towarzystwa, łaziłem zawsze za siostra jak ogonek. Później jakoś, tatuś został powołany na ćwiczenia wojskowe do Równego, na parę tygodni. Zdziwiłem się i nie poznałem gdy po jakimś czasie wcześnie rano zjawił się w domu tatuś w mundurze kaprala 21 p. Ułanów Nadwiślańskich, z śliczną błyszczącą szablą, z orłem na czapce. O jakże mi się podobał ten żołnierz, ten mundur. Chciałbym jak najprędzej dorość i służyć też w wojsku, mieć tak ą szablę. Nie podaję tutaj czasu dokładnego tych wszystkich wypadków, sam ich nie pamiętam, jednak wszystko podaję mniej więcej po kolei. Chorowaliśmy potem z siostrą na odrę, przyjechała babcia z Gołonoga, zacząłem się pomału uczyć czytać, pisać. Czas leciał szybko, byłem coraz starszy. Pamiętam jak byłem uparty nieraz przy nauce, ile było płaczu i awantur. Uparty byłem od małego i takim zostałem. Może to jest (i na pewno jest) bardzo zła wada, ale ... taki już jestem. Zmienialiśmy później na jakiś czas mieszkanie, wróciliśmy potem z powrotem na stare. Tak mniej więcej było do 1930. W roku 1930, mając skończone 7 lat, zacząłem chodzić do szkoły powszechnej (Szkoła Powszechna Nr 4 im prof. Ignacego Mościckiego ). Mamusia chciała, żebym poszedł od razu do drugiej klasy, ale ja spędzając lato przed rozpoczęciem nauki na wsi u cioci w Chotysławiu (Chotysław – stacja kolejowa 5 km od wsi, na linii Kowel – Brześć, już na Polesiu ) hulałem z kolegami po lesie i krzakach, nie przygotowując się całkiem do egzaminu. W rezultacie poszedłem do pierwszej klasy. Co za duma, co za zadzieranie nosa było, gdy poszedłem do szkoły pierwszego dnia. Zdawało mi się, że wszyscy przechodnie patrzą na mnie z podziwem i na moją uczniowską czapkę z wielkim orzełkiem. Uczyłem się nie ostatnio. Z niecierpliwości ą czekałem, tak jak wszyscy moi koledzy pierwszych stopni. To też gdy mamusia przyszła z pierwszej wywiadówki i dowiedziałem się, że dostałem zły stopień ze śpiewu płakałem jak bóbr. Z innych przedmiotów nie było tak źle, a nawet powiedzieć można dobrze. Prawdziwą przyjemność sprawiło mi otrzymanie i pokazanie w domu pierwszego świadectwa (Moim pierwszym nauczycielem był Władysław Czermiński – w l. 1943 – 1944 organizator samoobrony w Zasmykach i d-ca batalionu 27. Woł. DP AK ). Wesołe były wtedy pierwszy ferie zimowe. W tym czasie jeździłem z tatusiem do Gołonoga, do babci, a w drodze powrotnej zajechaliśmy do wujka do Warszawy. Wtedy zobaczyłem pierwszy raz naszą królową polskich rzek – Wisłę i naszą stolic ę. W lecie 1931 r. zmarła babcia. Jeździliśmy do Gołonoga, ale spóźniliśmy się na pogrzeb. Byliśmy tam parę dni, chodziliśmy do Klimontowa do mojego chrzestnego ojca, do Łośnia (także do jakiś krewnych). Te parę dni spędzonych w Gołonogu, byłem stale z Tadkiem (drugim stryjecznym bratem), który był ode mnie starszy o jakie 8 lat, ale był dobrym towarzyszem, bo razem chodziliśmy po różnych zakątkach Gołonoga. Stach był w tym czasie w wojsku ( Szkoła Oficerska Piechoty w Śremie ), lecz też przyjechał na pogrzeb. Była tam też Emilka (siostra Stacha i Tadka). Z Gołonoga pojechaliśmy do Częstochowy, do przyjaciół rodziców jeszcze z Kaukazu p. Długołęckich. Parę naprawdę miłych dni spędziliśmy w Częstochowie. Jednak na Jasnej Górze nie byłem. Reszt ę wakacji spędziliśmy u cioci. Zacząłem chodzić potem do klasy drugiej. Od drugiej klasy zaczęła nas uczyć p. Zeppowa, która była dla nas sroga, ja jednak przez cały czas trwania nauki (aż do siódmej klasy) z wszystkich nauczycieli, j ą jedną tylko najlepiej lubiłem, i do tej pory mam do niej szczery szacunek. Drugim kogo uważałem za prawdziwego i najlepszego przyjaciela nas łebków, był kierownik szkoły P. Bara. W lutym 1932 r. urodziła się Basia. Na wakacje w 1932 roku przyjechał do nas Tadek. Był u nas dłuższy czas. Rowerem robiliśmy dalekie wycieczki (właściwie on mnie woził zawsze na ramie) do Bucynia i nad Stochód, gdzie łaziliśmy po starych okopach i schronach jeszcze z 1914 roku. Lata szły dalej dość szybko. Zdawałem z klasy do klasy z dobrymi i bardzo dobrymi wynikami. Po skończeniu czwartej klasy dostałem w prezencie footbal od rodziców. Graliśmy wtedy w siatkówkę i dwa ognie z kolegami, aż piłka trzeszczała. Kolegowałem się wtedy najlepiej z Jankiem D. ( Janek Dominiewski – w 1944 r. „ Żorż” w bat. „Trzask” 27. Woł. DPAK )  i Ryśkiem N. (Ryszard Niewiarowski ).  Wakacje jak zwykle spędzałem u cioci w Chotysławiu. Nie było kąta gdzie byśmy nie byli z Wickiem lub Wackiem Pet (Wacław Petniak i starszy brak Wincenty. Rozstrzelany przez Niemców po wysadzeniu pociągu między Małorytą a Chotysławiem, we wrześniu 1939 r.). Dziś już Wicek nie żyje. (Zastrzelono go wraz z wielu innymi za katastrofę, która była jakiś czas temu na ich odcinku). Zaniedbałem się trochę w nauce w klasie szóstej, ale tak znowu źle nie było. Za często była piłka w robocie, łyżwy i inne, przez to odbiło się to na nauce. Jednak zdałem do siódmej (chociaż już nie z dobrym) ale dostatecznym wynikiem. Był to jedyny rok, gdy miałem wynik ogólny dostateczny. Wakacje jak zwykle spędziłem na swobodzie i jeździliśmy do Warszawy, i Gołonoga i Częstochowy. Wtedy po raz pierwszy byłem na Jasnej Górze. Dziwne uczucia ma się zbliżając do tego miejsca. Przychodzą na myśl dawne czasy, życie mnichów, obrona tej świątyni, a zarazem ducha polskiego przed Szwedami, bohaterstwo Kordeckiego, Kmicica, tych wszystkich rycerzy, którzy walczyli za Matkę nasz ą Najświętszą, tych wszystkich ginących za wiarę za Dzikich Polach z imieniem Maryi na ustach i ryngrafem na piersiach. Chce się, pragnie się im jeśli nie dorównać to chociaż ich naśladować.

19 I 1944 Kupiczów.

 Piszę dalej, ale już nie przy stole tylko na kolanie, siedząc na naszym wspólnym barłogu. Nie mam czasu opisywać dalej mego dzieciństwa, bo w dniach ostatnich zmieniłem zupełnie tryb życia i rozgrywają się ważniejsze wypadki, o których jest lepiej coś wspomnieć. Postaram się choć w paru słowach tę luk ę wypełnić. Otóż dalej. Skończyłem nieźle siódmą klas ę i zdałem do Gimnazjum Mechanicznego. Na wakacjach byłem w Gdyni i na Helu. Uczyłem się dalej, ale już fachowo. W tym roku wstąpiłem do Harcerstwa (39 Drużyna Wodna im. Krzysztofa Arciszewskiego,  Drużynowy – HO Marian Wituszyński ). Rok szkolny skończył się dla mnie nieszczególnie, z różnymi przykrościami, mimo że promocję do klasy następnej otrzymałem. Dostałem wtedy rower od Stacha. Cały sierpień spędziłem na obozie w Powursku. Wtedy pierwszy raz zasmakowałem życia obozowego. Przeszedłem wtedy kurs łączności i pewne wyszkolenie strzeleckie. Otrzymałem wtedy 3-ci stopień i złożyłem przyrzeczenie harcerskie. Drugi rok w PMG zeszedł bez żadnych ważniejszych wypadków. Otrzymałem promocję do klasy trzeciej i znowu miesiąc czasu na obozie w Druskiennikach na granicy polsko-litewskiej. Cały czas spędzaliśmy przeważnie na wycieczkach kajakowych po Niemnie. Wracając z obozu byliśmy jeszcze w Gdyni, Krakowie i Częstochowie (Lipiec 1939 r. ). Było to przed sam ą wojną. W jakiś czas potem ogłoszono mobilizację ( Mobilizacja 27 DP – stacjonującej w Kowlu, dn. 14–16 VIII 1939 r. ), potem wybuchła wojna.

  1–IX. Piątek. 1939 r.

W pierwszy dzień wojny już u nas w Kowlu zrzuciły samoloty niemieckie bomby na miasto. Jakiś czas mieliśmy dyżury w P.L. 10–IX było większe bombardowanie Kowla. Tego dnia zginął od bomb niemieckich Stach. Naloty trwały cały tydzień, aż do następnej niedzieli tj. 17–IX, którego dnia były najsilniejsze naloty. Prawie cały ten dzień byliśmy wszyscy w Kołodnicy. 17–IX Sowieci przekroczyli granic ę Polski.

19–IX byli już w Kowlu. W par ę dni później wrócił Tadek z wojny (Był podchorążym artylerii ). Było u nas kilku uciekinierów, którzy wkrótce wyjechali nazad do swoich miejsc.

28–IX. Poddała się Warszawa. Polska była rozbita, armia polska nie istniała. Oficerowie i inni ludzie uciekali do Węgier, Rumunii. Tadek, który był u nas cały czas, wyruszył również z kolegą ( Jan Grądziel ), ale wyprawa się nie udała i wrócił coś koło 2 listopada. Wyjechał on potem do siostry do Białegostoku. Był u nas jeszcze par ę razy w Kowlu. Powciągał on do istniejącej już w Białymstoku P. Org. Kon. (Polska Organizacja Konspiracyjna ) ojca i wielu innych ludzi. Mnie nie chcieli przyjąć, gdyż byłem wtedy za młody. Na wiosnę (1940 r.)  jakoś słuch o nim zaginął, latem aresztowali mu szwagra ( Antoni Budlewski, mąż Emilki, kierownik szkoły w Białymstoku. Zamordowany przez bolszewików ) w Biał. potem 17–IX–1940 ojca i wielu innych w Kowlu. Jego spotkało to samo. Przed tym jeszcze 4–VI zacząłem pracować przy budowie łaźni (na Monopolowej) i pracowałem aż do jesieni. Potem pracowałem w olejarni. Pierwszy sąd odbył się w październiku (w Kowlu), apelowaliśmy aż do Moskwy i znowu trzecia sprawa (znowu w Kowlu) odbyła się 29 grudnia tegoż roku, w której wszyscy ( Wszyscy – ponieważ był to proces zbiorowy ) zostali skazani na około 10 lat każdy Sybiru. Siostra pracowała w elewatorze. Prócz zarobków wysprzedawaliśmy się po trochu, i żyliśmy z dnia na dzień czekając także wyjazdu na Sybir, którego dziwnym szczęściem uniknęliśmy.

Niedz. 22–VI–1941 r. Wybuchła wojna sowiecko-niemiecka. Przez cały czas wojny pracowałem do ostatniej chwili. W piątek 27–VI – po zbombardowaniu Kowla Niemcy weszli. Pracowałem potem jakiś czas w olejarni, zaś od 24 września zacząłem pracować na kolei (Oddział drogowy BM2).

27–II–1942 r. zacząłem pracować w kooperatywie kolejowej (Werküche), gdzie pracowałem do ostatniej chwili. Robota była dobra, ale ciężka. Zwoziliśmy prowiant. Zwiedziłem przy okazji prawie cały powiat Kow. Jeździliśmy do Turzyska, Ratna, Maciejowa, Bucynia, Hołób, Kupiczowa i in. Na wiosnę 1943 r. wciągnąłem się do P. Org. Pod. Żyliśmy cały czas czekając walki z  wrogiem opierając się wszystkiemu. Niemcy nie mogąc zdobyć Stalingradu (najdalszy punkt gdzie zaszli) zaczęli się cofać pod naporem sił bolszewickich. Czekaliśmy wszyscy jakichś ważnych wydarzeń. Gdy sowieci wkroczyli na tereny polskie zaczęła się u nas ewakuacja. Przez parę dni z rzędu ładowaliśmy wszystko co było. Nam przydzielono wagony, mieliśmy wyjeżdżać. Oszukiwaliśmy Niemców do ostatniej chwili mówiąc, że wyjeżdżamy.

15–I–1944 r. w sobotę, poszedłem rano jeszcze na miejsce pracy, chcąc się widzieć z panem S. (Antoni Słowiński, z zawodu szewc, pracował także w „Werkühe” ), od którego miałem zabrać pistolet. (P.S. wyjeżdżał za Bug i nie mógł go z sobą zabrać). Jednak nie dostałem go, i nie chcąc się widzieć z naszym szefem (Niemcem) (Alfred Urbansky – z zawodu rzeźnik z Wrocławia, członek NSDAP, teraz urzędnik kolejowy )  uciekłem do domu. Wszyscy szykowali się do odjazdu. Od tego dnia nie pracuję. Nie wiem nawet kiedy nasz transport odszedł. Tego dnia dowiedziałem się, że prawdopodobnie mamy wyruszać (sprzysiężeni) do Zasmyk (Zasmyki – baza samoobrony polskiej, ok. 20 km na pd. od Kowla, jedno z miejsc koncentracji tworzącej się 27. Wołyńskiej DPAK  ). Koło godziny 2-giej wpada do mnie Bronek (Bronisław Owczarek „Kret” z naszej trójki konspiracyjne ). Idziemy. Mamy dogonić kolegów przy ul. Cmentarnej. Mówię mamusi. Idę. Ma się rozumieć płacz, odmowy itp. 5 minut, jestem gotowy, nie zważam na nic. Biorę pod spód drugie spodnie, sweter, świąteczną marynarkę, kożuszek, bochenek chleba, kawałek słoniny w torbę i koniec. Żegnam się z mamusią, ciocią, Basią, zaszedłem do P. Ż. (Żelechowscy – matka, córka Irena, synowie: Stanisław „ Żuraw” i Czesław „Grudzień”, również partyzanci 27. Wołyńskiej DP AK), to samo i idę. Odprowadza mnie p. Irka, mówi, żeby nie stchórzyć i żegnam się. Koniec wszystkiemu. Zachodzę do Bronka, idziemy na Cmentarną. Naszych nie ma. Jesteśmy nie zdecydowani co robić. Drogi nie znamy, nie wiemy do kogo się zgłosić, wracamy do domu. W domu są zdziwieni. Ale to nic. 16. Rano (w niedzielę) Bronek dowiaduje się od Burzy (Pchor. Burzyński, d-ca naszej „trójki” )  wszystkiego. Jesteśmy ludzie Trzaski (Powinno być „Trzaska” (por. Zbigniew Twardy, d-ca batalionu, komendant obwodu Kowel – Miasto ), mamy się zgłosić u sołtysa na Zielonej, iść najlepiej ulicą Sznarbachowskiego, żeby ominąć patrole.

/ Por. Zbigniew Twardy ps. "Trzaska"

 Godz. 9.30. Biorę jeszcze notes, 2 ołówki, kompas, (trochę cukru do chlebaka). Ciepłą koszulę, wiatrówkę wełnianą i pasek kładę na wóz, którym Żuraw z kolegą (Stanisław Żelechowski „ Żuraw” i Bińko Mikołaj „Kola” ) jedzie w tę sam ą stronę. Mamy się spotkać na Zielonej. Wychodzimy. Idzie nas czterech (Felek Witkowski, Wacek Zemsta, Bronek „Kret” i ja „Kotwica”)  Bronek, Wacek, Felek i ja. Potem dołącza do nas piąty. Przez miasto idziemy ostrożnie. Pełno żandarmerii. Mijamy tunel, przez zaułki Listopadowej, Poniatowskiego, Wołyńską, Sznarbachowskiego i w pole. Widać pełno chłopaków, nawet kolegów kręcących się niezdecydowanie. My, mimo że nie znamy drogi szorujemy śmiało. Niektórych to pociąga, idą w pewnej odległości za nami. Daleko już poza miastem, zajeżdża nam z daleka drogę wóz, z pięcioma Niemcami. Skręcamy bardziej z drogi w pole, prędko, prędko, wyminęliśmy szczęśliwie. Mijamy rowy przeciwczołgowe, Woronkę (Woronka – prawy dopływ Turii.), jesteśmy już na gruntach Zielonego. Tu gdzieś mieszka teść p. Żer. ( Wincenty Żerdziński, mój starszy przyjaciel.), z którym pracowałem w Werk. Jego właśnie (p. Żer. nie teścia) chcę odnaleźć. Idziemy prosto na pierwszą chałupę. Tak, to tu. Jest dobrze, rozmawiamy z Żer. pokazuje nam drogę do sołtysa. Poszliśmy.  Chłopców naszych jest coraz więcej, idziemy już tłumem. W pewnej chwili ruch. Rezuny (Rezuny – tak nazywano upowców.) idą od Budyszcz. Przyspieszamy kroku. Ale wszystko bujda. Wychodzimy na trakt, spotykamy pierwszego naszego partyzanta. Młody chłopak z Zielonej. Dochodzimy do sołtysa, meldujemy się. Czyście ludzie? Trzaski! W porządku. Jest nas jedenastu, reszta to nie nasi lub z innych sekcji. Pada rozkaz, po kwaterach. Ten sam pierwszy napotkany wojak rozprowadza nas po dwóch, trzech do jednego domu. Przyjmują nas gościnnie. Jesteśmy we trzech, Wacek, Felek i ja. Jemy porządny obiad, gramy w karty, odpoczywamy. Wtem ostrzeżenie, jedzie samochód, chowamy się poza domami. Ale to jedzie tylko 2 policjantów motocyklem. Widocznie też nawiali Niemcom. Przed wieczorem zbiórka. Dziękujemy za gościnę, idziemy w inne miejsce, na Zieloną Górkę (do wieczora byliśmy na Zielonej Czarny Bór). Zbiórka, pełno swoich chłopców z Kowla. Rozsyłaj ą nas po kwaterach na nocleg. Jest już ciemno. Dostaliśmy nową kwaterę, znowu we trzech, ale tu aż gęsto. Pełno uciekinierów z Kowla, jakieś baby, siksy i inne niedołęgi (chociaż w spodniach). Nas traktują gospodarze jak żołnierzy. Za jakiś czas pakuje się do nas jeszcze sześciu chłopaków gdzieś z ulicy Chmielnej. Prawie wszyscy z bronią. Oddział Sokoła. Chłopaki mieli dobrą drogę, nie potrzebowali przechodzić tak jak my przez miasto. Zaczęliśmy pomału opróżniać swoje chlebaki. Zjedliśmy kolację i ... spać. Wszystkie stoły, stołki powynoszono. Trochę słomy pod bok i gotowe. Rozebrałem się (zostałem tylko w spodniach) było ciepło, spanie było porządne.. 17–I–1944. Wstaliśmy wcześnie, jeszcze było ciemno, umyliśmy się pod studnią i chcieliśmy brać się za śniadanie gdy wpada goniec. Zbiórka pod lasem! Idziemy na to miejsce. Tu dopiero można było zobaczyć kto jest. Na samym początku zobaczyłem Olka (Olek Bargiełowski z ul. Bilińskiej.) . Zdziwiłem się bardzo, bo sam mi mówił, że wyjeżdża z rodzicami. Ciekawym co, a właściwie kto go do tego namówił (może Irka). Spotkałem tu również Stacha St. z Powurska, kolegę z jednej ławki z PGM (Stanisław Stachurski, syn organisty. PGM – Państwowe Gimnazjum Mechaniczne.). Poza tym tłumy. Czekamy parę minut. Korzystam z okazji, wyciągam chleb, kawałek słoniny, dziel ę się z kilkoma kolegami i robimy śniadanie. Za chwile zbiórka. Podział na kompanie, pluton, drużyny, raport, przegląd broni itd.

 

Broń widać najrozmaitszą. Jest RKM, sporo automatów ręcznych i krótkiej broni. Czekamy gdzie pójdziemy. Ale nie. Rozejść się. Następna zbiórka o 12–tej. 12-sta. Zbiórka. Jesteśmy w tym samym miejscu. Wpada por. Zagłoba („Zagłoba” – por. Mikołaj Bałysz. ). Słyszę przypadkiem jak mówi do podchor. Burzy. „Alarm, prędzej zbiórka!” Formujemy szeregi, odlicz, znowu raport. Idziemy. Kompania „Zielona” idzie pierwsza. Wybadanie terenu, ochrona itd. Dalej następna kompania, tabory (manatki na wozach) trochę kobiet dalej nasza kompania „Prawdzica” (por. Mścisława Sławomirskiego), jako ochrona i pluton Sokoła jako ubezpieczenie tylnie. Do nas należy ubezpieczenie boczne. Idziemy na Lublatyn, Radomle, Janówka, Zasmyki. Droga przetarta idzie się dobrze.

/ Por. Mścisław Sławomirski ps. "Prawdzic"

Słychać gdzieś daleko km ( karabin maszynowy). Daje długie serie odpowiadaj ą mu pojedyncze z ręcznych. Co to może być. Potem dowiedzieliśmy się, że to Mantel ( Prawidłowo Fritz Manthei, d-ca żandarmerii niemieckiej w Kowlu.) ze swoimi pieskami podjeżdżał pod Zieloną i on tego szumu narobił. Idziemy dalej, kluczymy małymi dróżkami, aby dalej. Po jakiś trzech kilometrach, jeden z lewego ubezpieczenia woła zmieńcie mnie, za ciężko na moje stare nogi. Zmienił go jeden z młodszych. Zaraz też nadjechał jakiś łepek na koniu, zameldował coś któremuś z poruczników, i znowu prędzej. Szliśmy dobrą szeroką drogą. Pada rozkaz w prawo. Skręcamy w jakąś wąską dróżkę, przez trakt biegiem. Nasze lewe ubezpieczenie idzie dalej. Mam rozkaz zawrócić odnaleźć ich i wskazać drogę. Wracam się biegiem ze 150 m, znajduję, wskazuj ę odpowiedni ą drogę, jesteśmy o jakie 300 metrów z tyłu za wszystkimi. Widz ę że Zyg. który szedł w ubezpieczeniu od początku jest bardzo zmęczony, zmieniam go. Karabin nabity, w porządku biorę amunicję po kieszeniach bagnet na karabinie id ę dalej. Zygmunt wychodzi na drogę i dogania nasze oddziały. Próbuję także dogonić na swoje miejsce po lewej stronie naszej kompanii. Cały czas las. Biegnę, ale odległość nie zmniejsza się. Za ciężko biec po kępach. Wtedy poznałem dopiero co to jest trud żołnierza. Pot zalewa mi oczy, robi się słabo. Po co jeszcze ten bagnet, zdaje się taki ciężki. Robię inaczej, wychodzę na drogę i znowu cały czas biegiem doganiam ubezpieczenie tylnie (wszyscy w białych płaszczach) mijam, wchodzę w las znowu, jestem we właściwym położeniu w stosunku do kompanii. Kolega został daleko w tyle. Nie, źle, jeszcze trochę do przodu. Las gęsto podszyty jakieś kępy, śniegu po kolana. Jestem szalenie zmęczony, a nie zrobiłem więcej jak kilometr. Zrywam się, znowu podbiegam dalej, jakaś cholerna gałąź łapie mi ę za nogi, padam jak długi. Zrywam się jeszcze prędzej. Gdyby tak rezuny napadli z tej strony. Ciekawe jakbym strzelał, tak byłem zmęczony. Ale dopiąłem swego. Jestem na miejscu. Zwalniam tempo, idę dalej. Po jakichś stu metrach wypocząłem zupełnie. Czuj ę się dobrze, zmęczenie minęło las rzednie wychodzimy na pole. Z prawej mojej strony, w odległości jakichś 150 metrów, ciągnie tabor i nasze kompanie. Dochodzimy do Lublatyna. Dalej droga lepsza, cały czas pola iść lżej. Mijamy Radomle. Dogania mnie Wacek, wziął karabin poszedłem dalej z pistoletem aż do samych Zasmyk. Przed samym kościołem w Zasmykach zatrzymujemy się. Zmieniono mnie, wracam do kompanii. Stoimy tu z 15 minut i dowiadujemy się, że mamy maszerować aż do Kupiczowa  (Miasteczko zamieszkałe przez osadników czeskich, 35 km na pd. od Kowla. ). Ruszamy. Nakazano ostrożność. Nie palić, nie rozmawiać. Przechodzimy przez słynny lityński las ( Tu Uraińcy robili częste zasadzki i napadali na przejeżdżających. ). Lecz przeszliśmy szczęśliwie. Przed samym Kupiczowem idę znowu w ubezpieczenie. Kupiczów robi wrażenie jakiejś warowni. Cała wieś gęsto odrutowana, naokoło bunkry (Miasteczko zostało ufortyfikowane w 1942 r. Jak byli jeszcze w nim Niemcy.).  Mijamy straże, jeszcze parę ulic, jesteśmy na miejscu, przed domem ludowym. Jest późny wieczór. Wszyscy zmęczeni. Nogi mam całe mokre. Jeść się wcale nie chce ( Oznaka skrajnego zmęczenia. ).  Walę się tak jak stoję na słomę. Prawie momentalnie zasypiam. Za jakieś pół godziny przyniesiono chleb i gorąca kaw ę. Piję chciwie z pożyczonej menażki, chleb pakuje do chlebaka (na jutro, mam tam jeszcze kawałek z domu. Senność mija, humor wraca. Zdejmuję byty, suszę owijki i skarpetki koło pieca (buty zostają mokre) pakuję wszystkie drobiazgi po kieszeniach (żeby nie pogubić) buty, chlebak pod głowę i zasypiam. Spało się pierwszorzędnie, choć do północy był gwar jak za Żelazną Bramą ( Aluzja do warszawskiego targowiska ).  18–I – Wtorek. Rano wstaję (jeszcze było ciemno) ubieram się, myję (choć pod studni ą bez mydła i ręcznika ale dobrze) czekamy na śniadanie którego nie dostaliśmy. Pożywiam się z chlebaka. Zaraz zbiórka, maszerujemy na plac (koło kościoła).

/ II kompania Batalionu "Trzaska" 27 WDP AK ( Zgrupowanie "Gromada")

 Ustawiamy się kompaniami, równaj w prawo, kolejno odlicz, raport itd. Jest nas około 400 osób z Kowla i Zielonej. Potem nowy podział na kompanie, plutony, drużyny. Jestem przydzielony do 2 komp. 1 plut. 2 druż. (razem z Bronkiem i paroma kolegami z Kowla, jest nas 12). Jeszcze trochę stoimy, moralna nauka (pamiętajcie, że jesteście żołnierzami, przestrzegać rozkazów, itd. itd.). Biorą się za nas ostro. Wracamy do koszar, jemy porządny obiad (kartofle, gulasz, kawałek chleba potem kawa) i siedzimy do wieczora bezczynnie. Część naszych porozłaziło się po prywatnych domach. My z Bronkiem zostajemy na miejscu. Zostaje z nami Pietr (Piotr Poznański ) i (nieczytelne) z 1-szej drużyny. Jemy kolację (grochówka) rozścielamy suchą słomę i spać. Owijki i skarpety suszę jak poprzedniego dnia (buty znowu mokre) rozbieram się do bielizny (chociaż jest zimno) spodnie, marynarkę pod głowę, kładziemy się razem z Pietr. Jednym kożuchem przykrywamy nogi, drugim plecy. Tylnia część zostaje nie nakryta. Naciągamy kożuch z nóg wyżej, nogi rozkrywamy z powrotem i tak w kółko całą noc. Śniło mi się że całowałem Basię.

19–I. Środa. Jak zwykle rano mycie pod studnią i śniadanie (porządna grochówka, chleb, kawa). Trzeba przyznać, że gotują tu bardzo tłusto i smacznie. Nie mamy żadnego zajęcia. Siadam i uzupełniam swoją przerw ę w tej pisaninie. Niektórzy koledzy widząc mnie piszącego wyciągają pomału ołówki i też coś mażą. Zrobiłem sobie potem łyżkę drewnianą, ale ni cholery nie warta, trza się wziąć i zrobić lepszą. Naraz niespodzianka. Słychać w kierunku Zasmyk serie z karabinów maszynowych i automatycznych działek. Co to może być? Po jakimś czasie nowiny. Nasi okrążyli Niemców, którzy ostrzeliwali Zasmyki. Znowu co innego. To nie Niemcy, a Burki (Burki, rezuny – popularne wówczas określenia band ukraińskich.). Jemy obiad (kartofle, gulasz). Zaczyna padać śnieg. Przyjeżdżają pierwsze fury z Zasmyk. Tak, to byli Niemcy. Spalili parę domów. Strat w ludziach nie było (nie licząc jednego z partyzantów). Niemcy mają podobno coś koło 8– zabitych, jednego wzięto żywcem (czy to wiadomość prawdziwa nie mogę ręczyć). Na ogół poszło naszym nie źle. Niemcy cofnęli się. Pytanie ciśnie się na usta. Co będzie z nami. Czy nie spróbuj ą nas rozgonić. Jesteśmy w pogotowiu. Co tam myślą nasi najbliżsi w Kowlu. Na pewno doszła wieść o tym co było, ma się rozumieć stokrotnie przesadzona. Wieczorem niektórzy Zasmyczanie wracają na miejsca. Był to uważany potem za pierwszy bój 27. Wołyńskiej DP AK. Niemcy nie zorientowali się od razu o mobilizacji żołnierzy konspiracji oddziałów AK w rejonie Kowla i Włodzimierza Wołyńskiego. Nastąpiło to dopiero po kilku dniach, powiadomieni prawdopodobnie przez Ukraińców.

19 stycznia 1944 r. wysłali z Kowla oddział rozpoznawczy w sile około 100 żołnierzy Wehrmachtu w kierunku Zasmyk. Przed tą miejscowością został on zatrzymany ogniem przez placówkę samoobrony pod dowództwem por. „Znicza”.

/ Ppor. Henryk Nadratowski ps. "Znicz" (Komendant samoobrony Zasmyk)

 Do walki włączyły się następnie stacjonujące w pobliżu kompanie. Po kilkugodzinnej walce Niemcy wycofali się tracąc 5 zabitych i kilkunastu rannych. Starty po polskiej stronie wynosiły 1 zabity i 6 rannych żołnierzy. Niemcy wycofując się – z zemsty zamordowali 7 osób cywilnych i spalili kilka domów. Dla nas był to sukces moralny, bo przekonaliśmy się, że Niemców można skutecznie bić. Pozwalaj ą nam się rozejść po prywatnych domach, ale nadal ostre pogotowie, nie wolno nam rozbierać się, ani rozzuwać. Idziemy z Bronkiem do jednego domu, odmówiono nam, było tam już kilku. Przyjęto nas w następnym. Potem przyszedł jeszcze jeden młody chłopak z I komp. Jesteśmy we trzech. Wracam do koszar. Wziąłem swoją i Br. porcję chleba na kolację. Dowiaduję się, że w razie alarmu zbiórka w koszarach (Tak nazywaliśmy „Dom Ludowy”, który znajdował się w centrum Kupiczowa.).  Id ę na kwaterę, rozbieramy się. Zrzucamy buty, skarpety, chcemy się wysuszyć. Owijki, skarpety wyschły raz dwa, z butami było trudniej. Siedzieliśmy w ciepłym mieszkaniu. Przyszła tam jedna stara babcia – Czeszka (kwaterowaliśmy u Polaków, uciekinierów z Werbiczna, którzy sami nie mieli zbytku, przyjęli nas jednak życzliwie) i przyniosła nam mleka. Rozmawialiśmy z nią dłuższy czas. Dziwie się sobie, jak łatwo można zrozumieć język czeski. Przyszedł gospodarz, zaczęliśmy jeść kolację. Talerz gorącej grochówki (mamy tu jakieś grochowiane szczęście) zrobił nam dobrze. Ale nie wiedziałem, że mam takiego kolegę frajera. Zamiast krajać chleb co leży na stole bierze porcję co dostaliśmy na kolację. Szturgam go w bok, pakuję swoją porcję delikatnie do chlebaka i dobieram się do gospodarskiego bochenka. Bronek robi to samo. Zjedliśmy grochówkę, zakończyliśmy gorącym mlekiem (plus pół bochenka chleba) i ... humor jest i żołądek pełny. Lekceważymy rozkaz i kładziemy się bez butów. Gospodyni pakuje poduszkę pod głowy (świeże siano pod bokiem, jakieś radno [ Radno – samodziałowa wełniana derka lub kilimek w barwne pasy.]  na wierzch, na to kożuchy spanie wyśmienite. Gospodarzy ujmuje jeszcze to, że przed snem wszyscy mówimy pacierz.

20–I. Czwartek. Budzę się jeszcze prawie ciemno, raz dwa ozuwam się (jak przyjemnie nałożyć suche obuwie), buty smaruj ę resztkami słoniny jeszcze z domu. Prosimy gospodyni ciepłej wody. Rozbieram się, myję się mydłem aż do pasa (pierwszy raz od czterech dni). Pacierz i jesteśmy gotowi. Dostaliśmy jeszcze jedną  łyżkę (Bronek j ą ma). Gospodyni zatrzymuje na śniadanie. Nie mamy czasu, spieszymy się za zbiórkę. Frajerzy. Do zbiórki jeszcze daleko. Id ę z drużynowym po śniadanie. Porządny krupnik z mięsem, chleb, kawa. Śniadanie skończone, zbiórka na sali, raport, maleńka przemowa do rozumu i słuchu, wygłoszona już przez por. (To wolno, tego nie itp. pamiętajcie żeście żołnierzami). Potem nowość, formuje się pluton łączności. Zgłaszam się bez wahania. Przechodziłem przecież kurs łączności w Powursku.

/ Grupa żołnierzy z kompani łączności 27 WDP AK

Trzeba będzie sobie jakoś przypomnieć, aby jaka robota, nie być bezczynnym, zgłasza się kilku kamratów z naszej drużyny. Będziemy znowu razem. Zapisano nas. Czekać rozkazu. Siadam i pisze dalej. Przepisałem sobie alfabet Morsa, trzeba sobie przypomnieć. Przyda się. Rzucam pisanie, trzeba się uczyć, potem postaram się zrobić nową łyżkę. Koledzy pytaj ą się mnie czy tworzę (wierszem czy prozą) ale za daleko mnie do tego. Prędko powinien być obiad, jeść mi się wcale nie chce, czuję się syty po dobrym śniadaniu. Ciekawym co tam słychać u nas w domu. Jednak ten czas szybko leci. Co będzie dalej, jak się to wszystko ułoży. Ach wszystko będzie dobrze. Grunt się nie przejmować, aby prędzej dostać coś do ręki. Zacząłem się uczyć trochę alfabetu. Potem obiad (zupa fasolowa, chleb). Po obiedzie zrobiłem sobie nową łyżkę z olchowego drzewa, wcale niezła. Kilku z naszej drużyny pracuje w kuchni, Bronek też. Pietrek odszedł do komp. spec (Tak zwana „speckompania” w założeniach do zadań specjalnych. Byli w niej przeważnie chłopcy z kowelskich szkół średnich.). Przed wieczorem poszedłem w to samo miejsce gdzieśmy poprzedniej nocy nocowali. Potrafiłem się wmówić znowu na nocleg (zarezerwowałem miejsce dla Bronka i Jak). Wkrótce oni sami też przyszli. Ale niestety. Jak. został, poszliśmy z Bronkiem dowiedzieć się czegoś, i owszem dowiedzieliśmy się. Kompania nasza odmaszerowała. Gdzie? Nikt nie wie. Wybiegamy, jest jeszcze dwóch z naszej drużyny. Idziemy na ślepo w kierunku głównej ulicy. Wszystko w porządku. Spotykamy kolegów, idziemy na nową kwater ę. Cała kompania jest już tu. Zostawiamy manatki, idziemy wołać Jaka. Byliśmy już pod samą kwaterą gdy narwał się jakiś porucznik. Dostaliśmy opeer, że się błąkamy. Ale to głupstwo. Jemy kolację (suchary i kawę). O godz. 18.30 apel, modlitwa i spać. Ma si ę rozumieć, że ciszy nie było jeszcze długo.

21–I. Piątek. Godz. 6.30 pobudka, zbiórka do mycia, modlitwa. Potem śniadanie. Po śniadaniu zbiórka. Pluton łączności osobno. Dostajemy drugi pokój (Kwaterowaliśmy w szkole.), ten za ciasny dla 30 ludzi, jeszcze jeden. Posprzątaliśmy, znowu spisy, pogadanka. Spisy podług kwalifikacji, stopni wojskowych. Kończymy zbiórkę. Szykujemy legowisko. Na jak długo nie wiem. Prawdopodobnie mamy otrzymać broń i w najbliższych dniach na pole. Do roboty. Żeby chociaż prędzej. Dostajemy rozkaz i idziemy we czterech po słom ę. Kawałek drogi, aż za cerkiew, tutaj gdzieś podobno młócą. Idziemy. Słychać daleko w stronie Kowla jakieś wybuchy. Po drodze dowiadujemy się nowin. Te zrywy ( Zrywy – (rusycyzm), detonacje, wybuchy.), to podobno partyzantka sowiecka operuje gdzieś pod Kowlem. Czesi pytają nas, czy to prawda, że Niemcy idą na Kupiczów. Zaczynają patrzeć na nas trochę z niechęcią, boją się o własną skórę. Ale to nic, gdyby Niemcy napadli obronimy się. Tym bardziej, że Kowel też jest zagrożony przez Sowietów. Dalej. Przyszliśmy na miejsce, żądamy słomy. Ile? Proszę bardzo uprzejmy gospodarz zakłada konie, odwozi nam na miejsce, nie potrzebujemy dźwigać. Bierzemy od razu dla całego plutonu. Zaraz obiad, po obiedzie podział na drużyny. Jestem w drugiej drużynie (Pluton telefoniczny, 2. drużyna, d-ca kpr. Czesław Kubicki „Zapalniczka”).  Zajmujemy drugą salę. Koledzy się uwijają, robią posłania, ławki itd. Coraz który zajrzy mi przez ramię. Co piszesz, wiersze? Znowu to samo. Gdzie tam daleko mi do tego, nawet o tym nie myślę. A co to? To moja rzecz. Inaczej się nie pozbędziesz ciekawskich. Aha, zapomniałem. Pojechali niektórzy do Kowla. Po co? To ich rzecz. Co innego, że ja wiem też, ale mniejsza o to. Trzeba przecież każdemu coś do ręki. Felek pojechał także. Napisałem co mi potrzeba najważniej. Zobaczymy. Kwaterę mamy teraz lepszą. Czyściej, swobodniej, cieplej. Przerywam. Znowu zbiórka. Po zbiórce. Zaczyna mi się tutaj wszystko coraz lepiej podobać. Jestem zadowolony, że wstąpiłem do plutonu łączności. Dowódca plutonu szef Drut (Ppor. Zygmunt Janowski „Drut”, urzędnik pocztowy w Kowlu.)  miał blisko godzinę bardzo interesujący wykład. Mówił o przydatności służby łączności, o sposobach, aparatach itp. Na pierwszym miejscu stawiał radio. Nie wiedziałem, że są aparaty radiowe nadawczo odbiorcze wielkości nie większej jak 2 – 3 latarki elektryczne kieszonkowe. Mówił także o wielkiej przydatności telefonów szczególnie w takim położeniu, w jakim my się znajdujemy. Bardzo możliwe, że już jutro będziemy budować jakąś nową linę telefoniczno – polową. Grunt aby było jak najwięcej sprzętu, chwała Bogu podobno tak bardzo mało nie jest. Początki dobre. Armia Polska powstaje, by istnieć i zwyciężać. Szef Drut podoba mi się lepiej od innych dowódców. Jest inteligentny, spokojny, wykształcony. Mam nadziej ę, że pod jego dowództwem nasza jednostka stanie się naprawdę pożyteczną, a także my osobiście czegoś się nauczymy (Był dobry w okresie organizacyjnym, niestety nie sprawdził się w ciężkich warunkach bojowych – Prawdopodobnie z powodu złego stanu zdrowia.). Robi się ciemno. Mamy czas wolny aż do kolacji. Zobaczymy co będzie jutro. Ciekawym bardzo co słychać u nas w domu. Jak tam mamusia, Basia, Ciocia. Chciałbym się widzieć z Irką. Co oni wiedzą o nas, jak się na to zapatruj ą. Ale ... to wszystko ... /nieczytelne/. Trzeba kończyć i czekać na kolację. Przyznaj ę, że do tej pory jeszcze głodny nie byłem. Chce mi się trochę spać, ale to nic. Noc długa, wyśpię się. Dowiaduje się w tej chwili (przyjechał jakiś gość z Zasmyk). Słychać podobno strzały artyleryjskie i z karabinów maszynowych. Kowel zdaje się cały okrążony przez partyzantów sowieckich. Dobierają się już do Kowla. Mówi w tej chwili jeden, że Sowieci są przyjaciółmi naszych przyjaciół, obawiać się ich nie potrzebujemy. Gorzej powstańcom ukraińskim. Na nich nadchodzi koniec. Górą nasi! Dobranoc. Jutro dokończę.

22–I – Sobota. Jutro będzie już tydzień, jak jestem poza domem. Ile zmian. Wczoraj po kolacji i modlitwie gdyśmy już leżeli, słychać jakieś dalekie detonacje, zupełnie jakby bombardowanie z samolotów. Gdzie? Na pewno w Kowlu, dokładnie nie wiemy. Jak tam czuj ą się nasi. Ni z tego, ni z owego jeden ze starszych gości zaczyna nam pereorować. Pamiętajcie chłopcy żeśmy w krytycznym położeniu. Wszystko może być prócz jednego. Nie poddamy się nikomu. Niemcy każdego złapanego z bronią w ręku rozstrzeliwują na miejscu, co robią z naszymi burki wiemy sami o tym najlepiej (Okrucieństwo ich w stosunku do Polaków i zbrodnie były niewyobrażalne.). Więc co by nie było, do ostatka, śmierć albo zwycięstwo, lepiej wpakuj sobie ostatni ą kulę sam w łeb. Miał rację jesteśmy zdecydowani na wszystko. Nie wiem kiedy zasnąłem. Spało się dobrze. Buty, skarpetki położyłem za piecem, wyschło wszystko porządnie. Jeszcze ciemno było (do pobudki prawie pół godziny) gdyśmy wstali i zaczęli pomału ubierać. Potem mycie, modlitwa i czekamy śniadania. Śniadanie dzisiaj spóźnione. Potem ma być musztra i inne ćwiczenia fachowe. Ktoś z naszej drużyny ma iść na naprawę linii. Nie wiem kto i dokąd. U nas teraz spokój, cisza, aż przyjemniej. Niema tej /nieczytelne/ – co była w I i II komp. Inni ludzie, starsi i poważni. Jest nas tylko kilku młodszych. Obok mnie ma miejsce Pudełko (Florian Sikora ps. “Pudełko”.). Byczy chłop, Poznaniak (coś 4 lata starszy ode mnie). Cały prawie czas śpiewa. Skąd on zna tyle piosenek. Jeść już się chce. Od kilku dni jestem wyłącznie na zaprowiantowaniu wojskowym (nic z domu) ale głodny nie byłem. Teraz tylko te śniadania spóźnione, ale to głupstwo. Cały czas trwa lekka odwilż, lepiej żeby był trochę przymrozek, byłoby suszej. Zapomniałem! Wczoraj obciąłem sobie litrówkę i mam już z czego jeść (łyżkę zrobiłem już wpierw), dopóki mi nie przywiozą kamraci co z domu. Jak widać braki wszystkiego człowieka nauczą. Nie wiedziałem, że jest taki łatwy sposób obcinania butelek. Bierze się jeden koniec sznurka przywiązuje gdzieś mocno, owijasz raz sznurkiem butelkę w tym miejscu, gdzie chcesz przeciąć, dalej dwoma rękoma trzyma się za dwa końce butelkę i szoruje tam i z powrotem (wzdłuż sznurka) sznurek trąc nagrzewa szkło, i wystarczy kropla zimnej wody, butelka obcięta. Minuta czasu i fertig ( zapożyczone z niemieckiego- gotowe -S.B). Psuje się w wolnych chwilach ten notes i ołówek, ale czy się go dotrzyma do końca, nie wiem. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa, trzeba momentalnie zniszczyć, chociaż nic czego nie wolno, nie pisałem. Ale zawsze lepiej. Tak samo jest z dokumentami. Ale mam nadzieję, może do tego nie dojdzie (To wyjaśnia ostrożność i brak wielu konkretów. ). Kiedyż do cholery będzie te śniadanie. Przejrzałem tę bazgraninę od początku. Pierwsze kartki zupełnie zamazują się, pisałem za miękkim ołówkiem, trzeba będzie może poprawić, po przepisywać. Dziwię się sobie sam. Czy zostanę mrukiem pustelnikiem. Przez cały dzień prawie że nie rozmawiam, mimo to, że humor mam wyśmienity, jak nie mam zajęcia to piszę. Śniadanie. Po śniadaniu ogólna rozmowa. Naraz pada pytanie. „Kto my jesteśmy?” polska banda odpowiedzieliby Niemcy. Partyzanci, oddziały konspiracyjne, zaczątki polskiej armii. W każdym bądź razie my wiemy, kto my jesteśmy i czego chcemy. Ale o tym sza  (Sza – zwrot żydowski: cisza, spokój. )! Później mieliśmy zbiórkę, trochę musztry, nauka salutowanie itd.

/ Grupa żołnierzy z kompani łączności 27 WDP AK podczas ćwiczeń

Następnie obywatel Kabel  (Władysław Kunicki „Kabel” – plut., następnie st. sierżant. Szef, a od kwietnia 1944 r. d-ca plutonu telefonicznego.) miał wykład o budowie linii polowych i półstałych. Widać, ze zna swój fach, ale wykładać dobrze nie umie. Uczyliśmy się też alfabetu Morse`a. wszedł jeden z dowódców. Baczność! Panie ... melduję posłusznie pluton przy wykładach. Czołem chłopcy! Czołem panie ... ! Spocznij! Nadchodzi pora obiadowa. Zaszyłem sobie kożuch i przyszyłem wieszaka. Pisz ę dalej. Co piszesz? pyta Zapalniczka. Pamiętnik. Coś w tym rodzaju. Uważaj, tego lepiej nie robić! Ach, w razie czego pójdzie w kawałki. Tak, możesz nie zdążyć. Na pewno zdążę, zresztą niema nic takiego niedozwolonego, zaczynam kiwać zresztą (zupełnie szczerze) żadnych nazwisk. No, no, ostrożnie. Trzeba się pilnować i pisać tak jak nikt nie widzi, szkoda mi byłoby to zniszczyć. W każdym razie będę ostrożny. Klepka (Eugeniusz Konowałow „Klepka” z mojej drużyny. ) prosi, żeby mu się wpisać do pamiętnika. Co by to mu napisać. Zobaczymy. Obiad, po obiedzie wykład prowadzi Kabel o budowie linii polowych jedno i dwuprzewodowych. Wieczór mamy wolny. Dowiadujemy się, że nasi „jeździli po prowiant” (Zbrojna wyprawa na wsie ukraińskie, później nazywano „bombioszka”.). Wszystko w porządku. Mamy zapasów znów na jakiś czas. Kolacja. Apel, modlitwa, rozkaz dzienny. (Służba na jutro, gońcy itd.) Między innymi także zmiana zaprowiantowania. Mamy wspólnie z II komp. kuchni ę (tuż obok). Przyznane są nam większe porcje (mniej więcej takie, jak dostawał żołnierz przed wojną). Cześć poległym za Ojczyznę! Cześć!!! Idziemy spać. W nie bardzo wielkiej odległości od Kupiczowa (o jakie 10 – 12 km na wschód) widać duże łuny. To front się zbliża i stąd te pożary, one są znacznie dalej niż przypuszczamy, bo są widocznie bardzo wielkie – mówi ktoś. Ale wątpię bardzo. Jutro niedziela.

23–I–1944 r. Niedziela. Tak, mamy niedziel ę od samego rana. Ranek jak zwykle. Myłem się śniegiem. Gdzie lepiej jak wodą. (Wczoraj po goleniu tak samo) Zbiórka, parę minut musztry. Do dwóch! czwórki w prawo zwrot. Dwuszereg w lewo front itd. Idziemy do kościoła na mszę św. na godz. 10-t ą. Kościółek maleńki na końcu wsi. Ledwośmy się zmieścili, mimo że miejscowych ludzi prawie że nie było. Kościół cały z zewnątrz postrzelany, dziura koło dziury. Wewnątrz jeszcze gorzej. Kule wpadając przez okna rozbijały obrazy i kaleczyły ściany. Podobno kilka razy w czasie mszy Burki ostrzeliwali kościół nawet z dział. To samo było w czasie Bożego Narodzenia. Dziwi ę się, że dziś nas nie próbowali rozpędzić. Msza odbyła się dziwnie szybko. Ksiądz się czegoś spieszył a organista jeszcze więcej. Ciekawym czy płac ą mu od pieśni (organiście), bo śpiewał tak prędko jedną za drugą, żeśmy w żaden sposób nie mogli mu nadążyć i kilka razy zmuszeni byliśmy zaprzestać. Msza skończona, odmaszerowujemy czwórkami. Najlepiej przedstawia się pluton specjalny. Same morowe chłopy. U nas co innego. Same stare pierniki (W naszej drużynie było dwóch ponad czterdziestoletnich – „Gołąb” i „Kukułka”. Przydzielono ich do nas ze względu na fachowość. W innych drużynach też byli tacy. Wszyscy oni wykruszali się bardzo szybko, w kwietniowych walkach nie brali już udziału. ). Trzeba będzie jakoś stąd wykręcić się do swojej wiary, jak się uda. Czekam kiedy przyjedzie Felek z Kowla. Mam nadziej ę, że mi coś przywiezie. Tak, dziś mamy niedzielę, minęło równo tydzień, jak jestem poza domem. Ile zmian prze ten czas, ile nowych wrażeń. Przyszliśmy z kościoła, ci starsi wzięli się za karty, mają swoje inne przyjemności. A ty chłopie rób co chcesz, choć się wścieknij. Czasami dobrze gdy jest taki spokój, a czasami człowieka cholera bierze. Znudziła mi się już ta bezczynność, żeby prędzej w pole, do bitwy, do czynu. Po to człowiek tu szedł, żeby czuć że żyje, dopiąć swego albo zginąć. Mówili tu starzy żołnierze, że bitwa wcale nie jest straszna. Grunt to zimna krew. Zawsze naprzód i śmiało. To zawsze stropi wroga i zmusi go do ucieczki. Nie znam mocy swoich nerwów, ale postanowiłem sobie w pierwszej, jak i każdej innej okazji tak się zachowywać. Zwycięstwo, albo śmierć! Zobaczymy! Co robić? Już bym wolał nawet pogadać z kim. Ale z kim. Żeby znaleźć takiego kolegę, z którym bym mógł. Tak niedawno, a jednak jakże dawno, dwa tygodnie temu. Był Bronek, Olek. Zaszliśmy do Irki. Ta na gwałt chciała mnie nauczyć tańczyć. Gdzie mi do tego. Olek tańczył nie źle. Bronek grał na gitarze. W końcu i ja dałem się namówić. Bawiliśmy się dość długo. Pamiętam mieliśmy przygotować na następną niedzielę patefon i znowu to samo. Tymczasem w t ą umówioną niedziel ę  byłem już daleko, w innych warunkach, a w t ą (tzn. dzisiaj) jeszcze dalej. Z przyjemności ą bym się dziś zabawił w dawnym towarzystwie. Niestety, o tym trzeba zapomnieć na jakiś czas, a może w ogóle już tego nie doczekam, wszystko jest możliwe. Wojna. Żeby to niedziele można było spędzać w domu. Jak tam czuje się mamusia, Jadzia, Basia, co słychać w Kowlu. Ach! cholera! najgorsza ta bezczynność. Tak człowieka nastraja, zaczynam się roztkliwiać jak stara baba. Niech to wszystko szlag trafi. Górą nasi. Będzie weselej jak przyjdzie do pracy. Boję się, że brak pracy fizycznej dobrze na mnie nie podziała. Żebym nie stracił siły i wytrzymałości, której dzięki Bogu dotychczas braku nie odczuwałem ( Miałem rzeczywiście w tym czasie żelazną kondycję zdobytą od dziecka ciężką pracą w warsztatach szkolnych, nawet kuźni, a później od pierwszego roku wojny jako robotnik fizyczny i tragarz, chociaż nie byłem pełnoletni. Tę kondycję udało mi się utrzymać pomimo niewyobrażalnie trudnych warunków i głodu, przez cały czas leśnej wojaczki i długie lata później. ). Choćby i w marszu Zielona – Kupiczów, znaczna część chłopaków czepiała się wozów, ja mimo, że prawie większą część drogi szedłem w ubezpieczeniu czułem się w zupełnie dobrej formie. Zrobiliśmy wtedy około 30 km bez żadnego odpoczynku. Chciałbym nadal jak największych wysiłków (obym ich nie miał nadto). A teraz nowy kawał. Dowiedziałem się dopiero od Pudełka. Przyjechała jakaś kobieta z Kowla i mówiła: W Kowlu s ą ogłoszenia na ulicach, że rozbili Zasmyki zabijając przy tym przeszło 1000 partyzantów. Ależ umiej ą bujać, tak jak tylko Niemcy potrafią. Zresztą niedużo dodali. Tylko trzy zera. Ciekawe, czy nasi ludzie wierzą tym bujdom, czy nie. W każdym bądź razie niejeden albo niejedna się niepokoi. Gdybyż wiedzieli jak nam tu fajnie, jakie mamy plany i nadzieje i marzenia (wcale nie z ciętej głowy), jaki humor. My czujemy już swoje. Rano był wiatr, teraz już się uspokoiło. Mamy bardzo ładny dzień. Słońce przygrzewa jak na wiosnę, a my mamy dopiero styczeń. Wszystko jedno, pogoda nam sprzyja. Mamy widocznie łaski u Boga. Wszystko zanosi się na dobre. Trzeba będzie poszukać jakiejś książki, bo nie wiem co dalej robić. Wczoraj paliło się gdzieś aż koło Łucka. Dwóch naszych chłopaków prawdopodobnie złapali Niemcy w Kowlu. Źle! Dowiaduj ę się, że w Kowlu spokój. Po obiedzie. Był u mnie Pietrek. Felek jeszcze nie przyjechał. Pietrek obiecał mi zaciągnąć mnie do plutonu specjalnego, żeby tylko prędzej. Wpisałem się Klepce do pamiętnika jak następuje. „Niech pamięć Twa sięga dalej niż długość tej stronicy, Staraj się też nie zapomnieć o Gienku Kotwicy” Mój własny wymysł. Znalazłem książkę pt „Samolotem do wnętrza Nowej Gwinei”. Książka dziecinna, lecz interesująca. Ma być zdaje się przegląd lekarski, może nawet dziś. Cisza i spokój, prawie wszyscy się rozeszli. Wrócił dziś wieczorem jeden z Kowla, co jeździł z Felkiem. Jego jeszcze niema . przyjechała też cała fura gratów. Może moje tam s ą. Nie wiedziałem, że ci starzy z naszego plutonu są tacy weseli. Jak zaczęły się kawałki, dowcipy, piosenki tośmy się aż pokładali ze śmiechu. Długo jeszcze po modlitwie nie było spokoju.

24–I–44. Poniedziałek. Dziś dostaliśmy na śniadanie większą znacznie porcję chleba, słoninę i kawę. Ale to nie ważne. Tych dwóch, co mówili o nich, że Niemcy ich złapali, są z powrotem. Wszystko to bujda. Zaczyna mię to wszystko denerwować. Z innych kompanii brali ludzi do Krwawej Łuny (Oddział partyzancki z rejonu Łucka – „ Łuna”, pod dowództwem por. Zygmunta Kulczyckiego ps. „Olgierd”. „Krwawa” – dodano później, po kwawej bitwie z UPA – nad Stochodem. ), a od nas to nic. Chyba nie zostaniemy tu na zawsze do cholery. Cała nadzieja w Pietrku. U nas też bałagan. Starszych, już naprawdę kwalifikowanych ludzi ucz ą rzeczy fachowych (mimo że oni znają to od dawna) a nas kilku tylko musztry. I to więcej tych instruktorów jak nas. Nie wiadomo kogo słuchać. Do cholery. Toby garbatego zgniewało. Nareszcie, było trochę coś ciekawszego. Poznałem (choć tylko pobieżnie) aparat telefoniczny (niemiecki polowy). To też coś znaczy. mogę już śmiało posługiwać się aparatem, przypomniałem sobie budowę linii polowych. „Odrobina” ( Plut. „Odrobina” – Nikodem Chmielak, d-ca 1. drużyny.)  umie ciekawie prowadzić wykład. Bronek razem z kompanią odchodzi do Suszej Baby ( Powinno być – Suszybaby. Wieś ok. 5 km na pn.-wsch. od Kupiczowa.). A my dalej na miejscu. Pogoda pod psem. Rano padał deszcz. Teraz trochę wyjaśniło się. Trzeba będzie dowiedzieć się coś o Felku. Jak będę mógł to pójdę. Pytałem się wczoraj o Żurawia. Nikt go nie zna. Gdzie on jest z moimi manatkami. Brak wszystkiego zaczynam coraz bardziej odczuwać. Koszula mi się rwie. Jeszcze godzina zajęć, a nikogo nie ma. Bractwo rozlazło się gdzieś. Te siedzenie na miejscu już mi kością w gardle stoi. Racja, zapomniałem dodać! Policja z Maciejowa, (sami Polacy) około 350 osób, dołączyła do nas ( Batalion tzw. policji pomocniczej, do którego byli kierowani żołnierze konspiracji. Wyszli z Maciejowa po obezwładnieniu niemieckich dowódców, 20 stycznia 1944 r.). Są już blisko. Wczoraj rozmawiałem z jednym z nich. Wychodząc zamknęli kilku Niemców w więzieniu. Morowe chłopy. Nasz pluton specjalny pojechał gdzieś na wyprawę. Widziałem przed chwilą (pisząc) przez okno. A ja nie mogę z nimi. Mamy dostać po kawałku mydła. Dobrze jest, bośmy zaczęli się już opuszczać.

Nasz „hymn” łączności.

 Miała matka trzech synów,
 dwóch słynęło z mądrości,
 A trzeci co był głupi
poszedł do łączności!
 Zmoknięty, zabłocony, jak pies
 po polu lata,
Buduje telefony i śpiewa ti – ta – ta.
 I chociaż w życiu diablim
 zamarzy o kobietce,
obładowany kablem
wędruje przy bietce

 (Prawidłowo: biedka – dwukołowy wózek konny używany m.in. przez telefonistów.).

Obiad mieliśmy dziś wyśmienity (z dwóch dań). Po obiedzie wyszedłem do I komp. chcąc się dowiedzieć coś o Felku i spotkałem Grzesia (Piotr Grzesiuk „Zawisza”.), starego kolegę, z którym pracowaliśmy, na prawd ę byczego chłopa. Jest on na Suszej Babie. Zaszedł do nas i rozmawialiśmy jakiś czas. Odjechał obiecując przy okazji zjawić się u nas. Ma mi przywieźć ręcznik. Poleciłem mu odnaleźć przy okazji Żurawia. Może bym się odstał do jego oddziału, jak mi obiecał jeszcze w Kowlu. Cóż, jak nie mogę się z nim spotkać. Kompania I i II czy II i III odjechała na Suszą Babę. Nasi chłopcy poszli gdzieś na budowę, nie wiem dokładnie, jak przyszedłem już ich nie było. Jestem zły na siebie, że wstąpiłem do łączności. Brak mi zupełnie zamiłowania, a także niektórych wiadomości fachowych. Łączność obrzydziłem sobie jak cholera. Jestem zupełnie zniechęcony. Żeby to ze swoimi chłopcami. Pogoda dzisiaj wiosenna – ciepło, słonecznie, tylko humoru brak. Dostałem ciekaw ą książkę, z dzieł Marszałka Piłsudskiego pt. „Ulina Mała”. Może to mnie trochę zajmie lub rozerwie, bo czuję się pod psem. Teraz już wiem co mi jest. To zazdrość. Zazdroszczę kolegom. Żyją i czują się żołnierzami, a ja co. Ofiara jakaś, po tyłach się błąkam, niech to wszystko szlag trafi. Niech co chce będzie, a ja muszę się stąd wyrwać i to jak najprędzej, bo zaśniedzieję. Takie życie wcale mi nie odpowiada. Albo wojsko, albo straż pożarna? Wszystko jedno. Burki to najgorsza cholera. Nawet pies się obraził gdy tak na niego zawołano. A było to tak. Poszliśmy z „Klepką” myć miski. Narwał się wielki, żółty pies podwórzowy. „Chodź tu psina! – wołam. Pies idzie i łasi się do mnie. Ładna psina. „Chodź tu do mnie Burek”, zawołał Klepka. Pies spojrzał na niego złym wzrokiem spode łba,  prychnął obrażony nosem, machnął ogonem, odwrócił się i dumie odszedł. Racja. Jak też można porządnego psa Burkiem nazywać. Oficer (czy w ogóle dowódcy) powinien być stały, stanowczy, nie robić wyjątków. Takiego dowódcę każdy żołnierz chętnie słucha i ceni. Daj władz ę byle dziadowi, nie będzie lubiany i nie będzie miał posłuchu. Dzisiaj uczyliśmy się niby śpiewać. Widzę, że każdy sobie lekceważy, szczególnie ze starszych, nie mam humoru do śpiewu, wsadzam ręce do kieszeni i siadam. Wpadają na mnie. Dlaczego nie śpiewasz? Bo mi się nie podoba!  ( Był to początek mojego długotrwałego konfliktu ze zwierzchnikami. Wydawało mi się, że jak jesteśmy ochotnikami to dyscyplina nie obowiązuje.)  Zaczęły się jakieś rozwodzenia itd. Niech nie robią wyjątków. A zresztą wszystko mi jedno. W nocy mieliśmy alarm. Przygotować się do odmarszu, czekać rozkazu. Ale odbyło się spokojnie.

25–I – Wtorek. Moi „przełożeni” nie dają mi pisać. Trzeba będzie spytać się porucznika (D-ca plutonu, ppor „Drut”.), czy wolno pisać pamiętnik. Przyzwyczaiłem się do niego, szkoda bardzo byłoby mi się go pozbyć. Ale trudno, jak będzie rozkaz, pójdzie w piec! Widziałem Felka. Nic mi nie przywiózł. Chodziliśmy dziś po blachę. Nie wiedziałem dotychczas, że jest tu tyle spalonych domów. Blachę zdarliśmy z jakiegoś domu (ma się rozumieć zniszczonego). Nasi majstrowie robią wiadra. Obiecali zrobić menażki. Dzisiaj miałem służbę w kuchni przed południem. Nudzi mi się jak cholera. Rozmawiałem z porucznikiem na temat pamiętnika. Nie tylko nie zabronił. Ale nawet pochwalił. Tylko trzeba być ostrożnym. Dziś wieczorem znowu było widać łuny w kilku kierunkach. 26–I – Środa. Rano mieliśmy gimnastykę. Znowu mam dziś służbę w kuchni. Czy ja do licha kucharzem mam zostać. Ale nie zaszkodzi przejść wszystko. Dostaliśmy rozkaz przyszykować się do odmarszu, obiad będzie wcześniej, w południe wyruszamy. Gdzie? Nie wiem! Czasu coraz mniej. Nie mogę dużo pisać. Trzeba się będzie ograniczyć i oszczędzać papier.

31–I – Poniedziałek. Parę dni w ogóle nie mogłem pisać. Formalnie brak czasu. Ani jednej wolnej chwili. Postaram się dziś trochę tę lukę uzupełnić. We środę w południe wyruszyliśmy w kierunku Torfowiska (Torfowisko – kryptonim Suszybaby.). Droga paskudna. Błoto, chlapa. Mijamy stary kościółek, jeszcze z 1825 roku, potem przed samym torfowiskiem cmentarz, obok którego Niemcy rozstrzelali około 50 Żydów. Jesteśmy na miejscu. Pełno tu naszych chłopców. Wieś zupełnie nie zamieszkała. Chachły (Chachły – pogardliwe przezwisko ukraińskich chłopów.)  wszyscy dawno zwiali. Gospodarujemy jak nam się podoba. Wlazłem na strych (w naszej tymczasowej kwaterze) napakowałem jedną kieszeń cebuli, drugą tytoniu. Potem spotykam Grzesia. Narzeka na brak tytoniu. To ci frajer. Nie wie gdzie szukać. Oddaję mu swój. Poszedłem do niego i zjadłem porządne śniadanie (coś z pół gęsi). Później podział na sekcje (Nasza sekcja: d-ca kpr. „Zapalniczka”, szer.: „Gołąb”, „Klepka”, „Kotwica”, „Kukułka”, „Pudełko”), obiad. Nasza sekcja ma się udać na Pożogę (Chutory Lityńskie – miejsce postoju bat. „Siwego”.). Zbieramy manatki i jedziemy furmankami. Meldujemy się w komendzie (D-ca batalionu – por. Walery Krokay ps. „Siwy”.), dostajemy kwaterę. Potem porządki, budowa pryczy, rąbanie drzewa itd. Kolacja, wyznaczamy warty, (stoimy pod samym lasem na uboczu) i spać. Rano (czwartek) zaraz po śniadaniu bierzemy sprzęt i jazda. Budujemy linię polową do Torfowiska. Cholerna robota. Brak odpowiedniego materiału, pogoda cholerna, nogi grzęzną w roli (idziemy na przełaj). W jednym miejscu przez bagno przeprawiamy się posługując drabin ą (swego rodzaju specjalność), pędzimy dalej. Przed samym Torfowiskiem braknie kabla. Idziemy na kwaterę do naszego plutonu. Zmęczeni, zabłoceni.

 / Żołnierze z Batalionu "Siwego"( por. W. Krokay) ze Zrupowania "Gromada"

 Dostajemy obiad (same resztki, cholera), staramy się wysuszyć. Ciasno, niedobrze, z innych drużyn patrzą na nas jak na intruzów taka niekoleżeńskość. Zresztą sami pupilkowie tam zostali, my w polu. Musimy spać na podłodze. (Za późno było wracać, bo byśmy to zrobili.) Następnego dnia (w piątek), dostajemy śniadanie jak z łaski, zbieramy manatki i jazda na miejsce. Idziemy pomału, nie spieszy nam się. Zachodzimy do paru chałup. Wprost z ciekawości. Ileż tu zniszczenia. Ile bogactwa zmarnowanego. Zboże, słoma, ule wszystko wala się, domy porozwalane. Ciekawa rzecz, koło każdego domu prawie mieli ludzie schrony. Ale i to im nie pomogło musieli wiać. S ą tu wyraźne śladu pogromu. Część chat spalona, nie pogrzebane zwłoki. Przy jednych zgliszczach widzimy kilka na pół zwęglonych postaci, w tym również kobiety. Wszystkie ułożone nogami w stronę ognia i od tej strony opalone. Zaobserwowałem u siebie i innych dziwną obojętność na widok takiej tragedii. Mimo to, udało mi się namówić chłopców do pogrzebania zwłok obok w sadzie. Dziwi ę się, że dowódca stacjonującego tu oddziału nie kazał zrobić tego wcześniej. Zemsta i nienawiść nie mają granic. Znalazłem sobie łyżkę i szczotkę do butów. (Pomału się wyekwipuję). Przychodzimy na miejsce, meldujemy się, odpoczynek. Co robić? Stawiam, grzeję wodę, zrzucam bieliznę, pranie. Wyfasowaliśmy tego dnia po kawałku mydła. Suszę przy piecu, potem myję się cały, fajno jest. Spokój na jakiś czas. Od dziś kolejno mamy dyżury przy aparacie (Na kwaterze d-cy batalionu.).

/ Por. Walery Krokay ps. “Siwy”

Wieczorem przysłano nam jednego człowieka z plut. spec. (Kwaterujemy na uboczu. Całe nasze uzbrojenie stanowi jeden rewolwer, stąd dodatkowy wartownik.). Znowu warta w nocy. Mam ostatni ą zmianę. Biorę karabin i łażę dookoła domu. (Sobota) Od 6– 12 mam dyżur. Po co właściwie w dzień te dyżury. Niema co robić. Przychodzę z dyżuru, myślę trochę pisać, ale gdzie tam. Roboty do licha. Rąbię drzewo, kilku naszych poszło szukać skrytek chachłackich. Racja, poszczęściło się. Przynieśli worek grochu, kilka raden (doskonałe przykrycie), ze 12 m płótna, parę ręczników, trochę szmat na owijki, słoniny, mięsa. Dostałem ręcznik, płótno na owijki, radno. Z tego dobrego płótna chcę sobie uszyć plecak. Dowiadujemy się sekretnie. Być przygotowanym do odmarszu. Nie kładę się spać, a biorę się za szycie. Siedziałem do drugiej, (także przez czas warty). (Niedziela - 9 30 I 1944 r.). Zamiast święta od samego rana robota, pranie jak przed Wielkanocą. Wyprałem sobie ręcznik, owijki. Szyję dalej plecak. Marudna robota i trudna. Ale jak umiem tak robię. Pudełko jeździł do Torfowiska, przywiózł po dwie paczki papierosów i trochę mięsa. Robimy brytwannę, palimy w chlebowym piecu i pieczemy. O mało co nie było pożaru. Łachy wyschły, maglujemy jak porządna gospodyni. Kończę dalej plecak. Poszli koledzy po wosk do lampki i przynieśli mi miskę, (trochę z dziurką) ale dobra. Dostajemy furmankę. Cały czas pogotowie. Kładziemy się spać. W nocy warta, poza tym spokojnie. A więc! Dziś znowu od samego rana ruch, szykuję i płuczę to znalezione mięso do smażenia, znowu będzie wyżerka na jakiś czas. Wchodzi drużynowy Zapalniczka. Jedzie do Zagajnika („Zagajnik” – kryptonim Stanisławówki.) . Kukułka z nim („Kukułka” – najstarszy wiekiem w plutonie; był tylko do marca 1944 r.). Proszę o ile możności o odnalezienie Żurawia i moich gratów. Obiecują mi. Roboty niema. Koledzy piorą. Uzupełniam pamiętnik. Kto wie kiedy znowu będę mógł pisać, co nas czeka. Przerywa mi Klepka. Daje do przeczytania list, który wysyła do jakiejś Heli. Zakochany chłopak, ale jej mądrze pisze. Że jednak są tacy ludzie jeszcze sentymentalni. Trzeba będzie poszukać okazji i wysłać jakąś wiadomość do domu. Podobno tam w Kowlu zaostrzenia. Żeby tylko za nas rodziny nie ucierpiały. Front niby zbliża się. Co my wtedy będziemy robić. Złapano którejś nocy, koło nas paru Żydów. Do tej pory utrzymali się. Tu mało brakowało, żeby nie doszło do tragedii, która byłaby czarną plam ą na honorze naszej dywizji. Jak głęboka nastąpiła już wtedy demoralizacja przez wojnę, niemiecką propagandę, wszechobecne okrucieństwo, że znaleźli się tacy wśród żołnierzy „Siwego”, którzy chcieli ich rozstrzelać, przy obojętnej postawie pozostałych. Na szczęście ktoś zapobiegł tej zbrodni i rodzina żydowska została odwieziona do Kupiczowa. Dalszych ich losów nie znam, chyba znaleźli tam bezpieczne schronienie. Charakterystyczne, że nawet ja w swoich notatkach napisałem „złapali”, a przecież oni przyszli do nas po ratunek i opiekę. Nie ma nocy, żeby w kilku miejscach nie paliło się. Myśmy też wczoraj o mały włos swojej kwatery z dymem nie puścili. Ale w porę zauważyliśmy ogień. Trzeba będzie jeszcze przyszyć sprzączki do plecaka. Przyjechały dzisiaj trzy panienki z Kowla. (Zapalniczka spotkał je po drodze.) Zjedliśmy razem obiad, trochę zakrapiany. Korzystam z okazji i wysyłam list do domu. Poszliśmy z Kukułką i Gołębiem ( „Gołąb” – starszy wiekiem (ponad 40 lat), pozostał w marcu w Kupiczowie.)  trochę co skombinować. Znaleźliśmy sporo zakopanego żyta. W jednej stodole były 2 kury, aleśmy je złapać nie mogli.

1–II – Wtorek. Dziś cały dzień wolny. Kombinujemy jakby to upiec sobie chleb. (Od dwóch dni chleba nie otrzymujemy.) Poszliśmy, przynieśli żyta i pojechaliśmy po żarna. Wzięliśmy żarna, kończymy, i jazda do domu. Ale katastrofa. Rozwora pękła. Zwalaj z wozu wszystko, reperacja, wszystko w błocie, ładujemy na nowo, fertig. Zapomniałem dodać. Pudełko przyprowadził dzisiaj z Torfowiska krowę, mamy mleko. 

2–II – Środa. Zaczynamy budowę linii półstałej, na miejsce polowej (Linia Suszybaba – Lityń. ). Kabel mamy zwinąć. Pogoda pod psem, pada na zmianę deszcz ze śniegiem. Dzisiaj kopiemy tylko doły, jutro mamy stawiać słupy i zaciągać. Poszło nam dosyć prędko, do obiadu wytyczone i doły wykopane. Całe popołudnie mielemy mąkę, jutro będziemy piec chleb. 3–II – Czwartek. Dziś z samego rana wykopaliśmy w sadzie kufer ze szmatami chłopskimi. Podzieliliśmy się mniej – więcej, reszta poszła na wódkę. Dostałem: nowiutkie radno, ręcznik, „soroczkę” ( Soroczka – ukr.  biała lniana koszula pięknie haftowana.) wyszywaną i kawałek płótna na kalesony. Kończymy budowę (zakopywanie słupów i zaciąganie linii), działa w porządku. Dostajemy pozwolenie włączenia się w linię, mamy aparat teraz na kwaterze. Wygoda! Dziś, gdy budowaliśmy linię Kukułka piekł chleb. Trochę się przypalił, ale to głupstwo.

4–II – Piątek. Zaraz po śniadaniu poszło dwóch zwijać starą linię. Miałem dzisiaj dyżur całą noc przy aparacie. Spać mi się chce jak cholera, a tu przychodzi rozkaz pakować manatki i odmarsz.

/ Grupa żołnierzy z kompani łączności 27 WDP AK w trasie

Ładujemy manatki na wóz, krowę oddajemy gospodarzowi z Zagajnika, wrócili ci dwaj z linii, maszerujemy. Tymczasem na Wyspę („Wyspa” – kryptonim Kupiczowa. ), gdzie dalej zobaczymy. Idziemy krótszą drogą, na przełaj przez łąki, furmanka jedzie drogą. Jesteśmy na Wyspie. Zmieniamy furmankę i czekamy na resztę naszych z Torfowiska. Trzeba trafu spotykam p. Walę (Wala Łachowska – Ukrainka, sąsiadka z Kowla.)  z Kowla. Rozpytuję się co u nas w domu, czy to prawda, że u nas w domu była żandarmeria (jak mi Felek powiedział). Nic pewnego nie wie, przeszliśmy kawałek. Dowiaduj ę się coś nowego. Żuraw przyjeżdżał do nich parę razy. Proszę, aby jeśli przyjedzie zostawił u nich moje manatki i dały mi znać. Dostaliśmy obiad i czekamy nadal. Około godz. 3 p. poł. jadą. Najpierw konny zwiad, potem tabory, artyleria, potem łączność. Dołączamy się i walimy dalej. Tutaj spotykam Bronka, jest w artylerii. Koło kościoła przypominam sobie, że wiadro zostało, muszę wracać ze 300 m. Cholera. Wziąłem wiadro i doganiam. Idziemy na Czerniejów. Droga paskudna, błoto jak licho. W Czerniejowie zatrzymujemy się. Spotykam znajomych. Jeden niedawno przyszedł. Pietrek zwiał do domu. Widział go. Chachłów nie ma. Idziemy dalej na stolice Burków – Świniarzyn. Już parę dni jak nasi chłopcy ich przepędzili ( Była to jedna z nielicznych akcji z partyzantką sowiecką przeciw UPA.). Robi się ciemno, droga zła. Czuję się trochę zmęczony. (Całą noc nie spałem). Przysiadam się do Bronka na wóz. Jedziemy do samego Świniarzyna. Zatrzymujemy się na miejscu. Pada rozkaz! Łączność i artyleria razem na kwatery. Wyładowujemy się, jakie takie porządki, szykujemy spanie. W międzyczasie rozglądamy się po obejściu i wsi. Pełno krów, gęsi, kur, baranów. Bierz co chcesz. W komorach mąka, ziarno, a nawet chleb, naczynia, narzędzia, co chcesz. Bijemy dwie kury, robimy kolacje i spać. Warty nie wystawiamy. Starzy wojacy wartują naokoło. 

5–II – Sobota. Z samego rana ruch. Jedni robi ą porządki, szykują łóżka itd., ja z Klepką oprawiamy cztery kury na śniadanie. Klepka zaawansował na kucharza, Pudełko cały gospodarz, doi krowy, mleko na kawę będzie. Idziemy potem we trzech (ja, Pudełko i Kukułka) plus jeszcze jeden kapral z artylerii po świnię. Znaleźliśmy w jednym miejscu. Kula w łeb, nożem w serce i fertig. Zbieramy niektóre jeszcze potrzebne drobiazgi i dźwigamy świnię na kwaterę. Do południa mieliśmy przy niej robotę. Ale mięso i słoninę mamy. W południe jakoś jemy dopiero obiad ze śniadaniem. Jeszcze trochę porządków i ... już wieczór. Dostajemy dziś zaprzęg, przyprowadzamy konie. Takie sobie szkapiny, nieszczególne. Nocuje u nas dzisiaj jeszcze trzech z Czerniejewa. Śpimy dziś jak panowie, na łóżkach.

6–II – Niedziela. Jak każdy dzień. Trochę porządku, śniadanie, szykujemy obiad, poza tym wolne. Jastrząb furmanem, reperuje uprząż. Śnieg spadł jak cholera. Zima na nowo. A ja chciałem wymienić w piątek kożuch. Zapomniałem dodać. Wczoraj nasi wygnali chachłów z Osiecznika. Bitwa trwała od światu, prawie cały dzień. Dwóch naszych zabitych. Szykujemy sanie, jedziemy po owies i koniczynę. Ileż tu bogactwa się niszczy, aż szkoda patrzeć. Jak ta wojna wyniszcza ludzi i ich dobro. Wszystko wyniszczone, rozgrabione. Dziś nałożyłem pierwszy raz soroczkę, śmieją się ze mnie żem Burek. Ale grunt, że czysto. Dzisiaj mamy trzy tygodnie jak wyszedłem z domu. Czuj ę się doskonale i jestem zadowolony z siebie. A jednak ... Większa część naszych chłopców została, inni, stąd pouciekali i zamiast nam pomagać, wyśmiewają się jeszcze z nas. „Szaleńcy, z motyką na słońce, zapalone głowy”, i inne gorsze nazwy nam nadawali, za to tylko, że my chcemy Wolności. Ale to nic, my nie potrzebujemy niczyjego uznania, damy sobie  radę, i niewolnikami nie będziemy, lepiej umrzeć. Nie wiemy co nas czeka, ale z raz obranej drogi nie zejdziemy, nie możemy być gorsi od naszych dziadów. Obowiązek swój wypełnimy do końca. Jutro prawdopodobnie pójdziemy na budowę.                         

7–II – Poniedziałek. Dzisiaj mieliśmy maleńką przygodę, a właściwie tylko trochę strachu. Cały dzień mieliśmy wolne. Rano pojechaliśmy trochę po chałupach, coś niecoś skombinować. Przywieźliśmy świnię, narzędzia szewskie i także inne graty domowe. Po obiedzie z II drużyną, z artylerii kilku chłopaków i ja wyjechaliśmy w dwoje sań pod sam las na skraju wsi. Łaziliśmy, gdzie się tylko dało. Wszędzie pustki. Bydło, świnie były nam niepotrzebne. Wracaliśmy już, gdy jednemu z nas zachciało się jeszcze zboczyć do dwóch domów, które stały trochę na uboczu, o jakieś 250 m. Cały czas gołe pole śnieżne. Byliśmy już o jakie 150 m. od tych domów, gdy w tym niespodziewanie nadlatuje niemiecki bombowiec, skręca raptownie w naszym kierunku i zniża jeszcze więcej wprost nad naszymi głowami. Ten nam tu da! Skaczemy z sań, niektórzy padają plackiem, czekamy serii z maszynki, albo parę bomb. Ale próżny strach! Przeleciał nam nad samymi głowami i prosto na Wyspę. Słychać detonacje i serie z karabinów maszynowych. Dowiedziałem się potem co to było. Zrzucił na Wyspę 26 bomb, ale nie wyrządził żadnych szkód, ani jednego zabitego. Dalej! My tymczasem wiejemy między zabudowania. Ja, Bronek i furman jedziemy saniami jedziemy na drugie obejście. Kryjemy zaprzęg za stodołą, sami plądrujemy po domu. Raptem koledzy wołają. Uciekajcie, Burki jadą od lasu! Już chcemy wiać, gdy wtem znowu samolot szoruje prosto na nas. Co robić? Mamy tylko 2 granaty. Przed kim się chronić? Nie, lepiej zostańmy. Chowamy się w stodole, samolot przeleciał, idziemy do kupy. To chyba nie byli Burki tylko nasi, bo spokojnie (Podobno grupę Ukraińców na saniach również wypłoszył niemiecki bombowiec.). Chcemy wracać, aż tu znowu samolot. Kryj się? Leciał nisko, wypatrywał, ale nic nie zobaczył, obeszło się na strachu. Pomału, grupkami wracamy do domu. Nie przywieźliśmy dzisiaj nic. Taka sobie przejażdżka.

8–II – Wtorek. Z samego rana dostajemy rozkaz: Przygotować się do odmarszu. Bijemy świnię, pieczemy itd., rozmaite przygotowania do drogi. Mam rozkaz poszukać wozu. Granat za pas, jeszcze jednego człowieka z II drużyny, furman i jazda pod las. Widzę, że koledzy mają pietra. Ja się jakoś nic a nic nie boję. Znajdujemy w jednym miejscu nowiutki wóz, tylko jedno koło potrzaskane. Cholera, haziaj popsuł, żeby było nieużyteczne. Ale koło jedno znajdujemy. Wracamy! Pakujemy wozy na sanie ( Wozy z osiami i zdjętymi kołami ustawiało się na saniach, koła umieszczało na dnie kosza lub troczono u boku. Gdy stopniał śnieg zdejmowano wóz z sań i zakładano koła.), potem resztę gratów, jemy obiad i fertig. Godzina druga. Zbiórka, jedziemy. Nie wiem dokąd. Kierujemy się na Świniarzyński Las. Długi sznur sań. Raptem na horyzoncie samolot. Raptem pikuje z dużej wysokości, prosto na las i znika. Wszyscy oglądaj ą się niespokojnie, zaraz nadleci i będzie bił. Żeby prędzej do lasu! Próżna obawa, więcej go nie widzieliśmy. Wjeżdżamy do lasu. Droga okropna. Trakt cały zawalony. Burki jak wycofywali się, nazwalali drzew na drogę. Musowo objeżdżać bokami. Takiej drogi jeszcześmy nie mieli. W niektórych miejscach trzeba było ciąć krzaki i podkładać, zrąbywać całe drzewa. Nie więcej jak 8 – 10 km drogi przez las, a jechaliśmy prawie 4 godz. Stajemy w Wołczaku, zbieramy się do kupy i jazda dalej. W Rewuszkach (czy Derewuszkach) (Prawidłowo – Rewuszki, czasem występują jako Rzewuszki.) stoimy prawie pół godziny i jedziemy dalej. Po lewej stronie, niedaleko widać łunę, nasi wykańczają rezunów. Jedziemy dalej. Budki Osowskie (Prawiowo – Budy Ossowskie.). Zatrzymujemy się na nocleg. Dostajemy kwaterę na skraju wsi. Robimy porządki i szykujemy się do spania. Tak bardzo przemęczeni nie jesteśmy, większą część drogi jechaliśmy. Wchodzi Kabel. Dwóch na ochotnika na wartę! Id ę ja i Klepka. Meldujemy się na wartowni. Mam pierwszą zmianę – 9 – 11. Biorę karabin, amunicję i na posterunek (Tej mroźnej gwiaździstej lecz bezksiężycowej nocy, podczas warty, widziałem zorzę polarną. Wyglądała jak falująca się wielobarwna kotara lub firana. Trwało to kilka minut.). Zimno, nogi mokre, trzeba uważać bo burki blisko. Niedaleko słychać strzały; z ręcznych, maszynek, automatów. Gdzieś się biją. Przychodzi zmiana, idę na wartownię. Kładę się tak jak stoję. O 3-ciej znowu warta. Nie wiem ile spałem. Budzą nas, wstawać, ostrzeliwują nas z lasu. Zrywam się, budzę Klepkę, wychodzimy na dwór. Strzelają przeważnie z zapalających. Sypią z początku prosto na nas, potem więcej w środek wsi. Chowamy się za budynkami i szykujemy do odwrotu, do kupy. Wracam chyłkiem na kwaterę. Sypią teraz prosto na nas, zdaje się z odległości kilkudziesięciu metrów. Furmani zaprzęgają konie, ładujemy manatki i czekamy. Kule świszczą między budynkami na różne tony. Jedne gwiżdżą, drugie bzykają. Słychać raz po raz: pac, pac, po drzewach, po płotach. Strzelanina coraz gęstsza. Sanie jadą w drugi koniec wsi. Nasi chłopcy chyłkiem, chowając się za saniami też. Troszeczkę przycicha. Naraz nowy kawał. Jeszcze jedne sanie niezaprzęgnięte. Furman, młody chłopak płacze, boi się iść zaprzęgać. Nikt nie chce mu pomóc. Kabel popędza, nikt nie słucha. Kabel każe mnie. Pomóc zaprzęgać. Cholera, kule gwiżdżą po podwórzu, a ty idź. Co robić? Wołam furmana, chyłkiem, rakiem idziemy do stajni, wyprowadzamy konie. Jeden psiakrew złapał mnie za rękę, chciał ugryźć. Strzały przycichają, zaprzęgamy i jazda. Czepiam się z boku i jedziemy na miejsce, prawie ostatni. Ale po strachu. Nasi rozwijają się w tyralierę i naprzód. Wracam jeszcze na kwaterę i zabieram słoninę, którą myśmy zapomnieli. Za jakieś pół godziny spokój. Wracamy na kwaterę. Id ę znowu na wartownię. Jest blisko 4–ta. Biorę karabin i stoję do 6–tej. Spokojnie.

Środa – 9–II. Śpię trochę i id ę na śniadanie. Nogi całe mokre, zmęczony jestem porządnie. Stoję jeszcze na posterunku od 10 – 12 i wolne. Zreperowałem sobie spinacze, marynarkę, suszę obuwie i korzystam z wolnej chwili dopełniam pamiętnik. Wyśpię się później, jak będzie czas. Maleńkie pytanie. Czy to był nasz „chrzest bojowy”. Bo właściwie myśmy nie strzelali, aleśmy w ogniu byli, wcale to nie takie straszne, aby gorzej nie było. Dzisiaj nasi złapali sześciu Burków. Jednego puścili za to że przechowywał Polaków w czasie rzezi, reszta dostała w łeb. Jak wojna to wojna.

20. II – 1944 r. Niedziela. Na dworze mróz, jak cholera trochę nawet zmarzłem. Miałem całą noc wartę (3 zmiany po 2 godz.) Zjadłem porządne śniadanie, niema co robić, trzeba coś pisać. Tyle czasu nie miałem ołówka w ręku. Nasi idą do kościoła, zostałem tylko ja i Jastrząb. Ten się wziął za krajanie tytoniu. Ja sam pomału przyzwyczajam się do palenia. Ale to nie ważne. Całe dnie mamy teraz zajęte. Przeważnie zajęcia gospodarskie i warty. Przez cały czas mieliśmy dwie budowy ( Budy Ossowskie – Ossa i Ossa, Kolonia Ossowska, Rewuszki. ). W Rewuszkach  są nasi chłopcy z okolic Sarn. Są między nimi także dziewczęta, prawdziwe dziewczyny kresowe. Ma tam też służbę dwóch z naszego plutonu. Racja, zapomniałem jeszcze. Był u mnie w tamtą środę Olek ( Środa – 16 II, Aleksander Bargiełowski.). Jeździł on do Kowla i Chełma. Wrócił niedawno. W Kowlu zaostrzenia. Niemcy wściekają się, łapią ludzi, rewizje, po prostu przejść nie można. Był też u mnie w domu i u Irki. Wszystko tam w porządku. Dalej! Dowiedzieliśmy się, że ma przyjść to, czego nam najwięcej brak. Aby tylko prędzej (Chodzi o broń. Ciągle trwa tu naiwna wiara, że spadnie nam gwiazdka z nieba. Tymczasem prawda była taka, że broń można było zdobyć tylko na wrogu. Późniejsze – w kwietniu – dwa zrzuty nie miały większego znaczenia, bo wtedy broni (zdobycznej) nam nie brakowało.). Cały czas warty i warty, aż się znudziło, ale nie można jeszcze narzekać. Z drugiej strony dobrze, bo życie wygląda na bardziej wojskowe. Bezczynnie siedzieć też nie jest dobrze. W niedzielę (poprzednią) ( 13 lutego.) byliśmy na mszy św. w szkole, bo kościoła tu nie ma. Mszę miał ksiądz D. (Ks. Antoni Dąbrowski ps. „Rafał”.) z Kowla.

/ Ks. Antoni Dąbrowski ps. "Rafał", kapelan Zgrupowania "Gromada" 27 WDP AK

 Kazanie także. Po mszy śpiewaliśmy „Boże coś Polskę”, pierwszy raz od 4 i pół roku. Jednak doczekaliśmy się (nie wszyscy) tej chwili, że możemy śmiało okazywać się Polakami (ale jeszcze nie wszędzie). Była teraz maleńka wyprawa. Ale nic specjalnego, mimo, że zdobyli sporo broni (Bardzo duży błąd. Był to bój pod Ośmiogowiczami, zakończony niepowodzeniem z naszej strony. 16 lutego 1944 r.). Dałem już parę dni temu kalesony do uszycia jednej kobiecie i nie mam czasu pójść i zabrać. Zaczyna się monotonne życie. Lepiej by było znowu gdzieś dalej. Wczoraj podobno było w rozkazie, że już przyszło „to” cośmy czekali i mamy dostać, może nie wszyscy, ale choć co drugi. Żeby tak mnie się popadło (Nie wiem czy to prawda, czy nas kiwali). U nas pomału zaprowadza się porządek. (Meldowanie się itd.). Niektórzy z naszych (przeważnie starzy wojskowi) awansowali ( M.in. „Zapalniczka” na plutonowego, „Kabel” na sierżanta.). Dziś (Tj. 20 lutego.) mamy 5 tygodni jak poza domem. Ileż jeszcze nas czeka, to dopiero początek. Sowieci zajęli Łuck. Ciężkie walki we Włoszech (Niemcy atakują). Dziś w nocy (gdy stałem na warcie) słychać było jakby bombardowanie, gdzieś w stronie Włodzimierza (dosyć daleko), a potem leciał samolot gdzieś nad nami. Nawet go widziałem, bo był oświetlony. Wieczorem. Nie jestem zabobonny ani nie wierzę w żadne przywidzenia, a jednak dzisiaj, sam nie wiem jak to nazwać. Siedziałem na wartowni, późno już po południu, zmęczony byłem, spać mi się chciało i nie wiem dalej jak to było, (widocznie musiałem się zdrzemnąć) widzę najwyraźniej (jeszcze teraz mam przed oczami) twarz mamusi, pochyloną nade mną, ale tak wyraźnie, jak żywą. Wpatruje się we mnie, potem uśmiecha jakoś smutnie, oczy zaszły Jej łzami, pochyla się jeszcze niżej, jakby chciała mnie pocałować i ... wszystko znikło. Zerwałem się z krzesła, sam nie wiedziałem co się ze mną stało. Widzę jeszcze te załzawione oczy. Opamiętałem się raz dwa. Co to mogło być (Po latach Matka mówiła, że wtedy ktoś doniósł, że zostałem zabity.). Mamo droga! Czyś ty była wtedy myślami przy mnie? Czy ci co złego się stało? Dlaczego ten smutek? Czego te łzy w Twoich ukochanych oczach? Przebacz mi proszę jeśli to ja Ci ten smutek sprawiłem. Bądź dobrej myśli, módl się za nas, a wrócę do Ciebie jak Bóg pozwoli. Będziesz szczęśliwa, obiecuję Ci to. Pamiętaj o mnie, tak jak ja o Tobie pamiętam. Nie wiadomo kiedy będę mógł wrócić, ale wrócę, wrócimy wszyscy! Przyniesiemy wam Wolność! Ufajcie.

22–II – Wtorek. Nie specjalnego nie ma. U nas teraz cały monopol. Robi się wódkę jak cholera. Do obiadu popili sobie i zwykle humor jak po wódce. Pojechało kilku po siano, owies, może gdzie jak ą świnkę skombinują. Przed chwilą były strzały w tamtej stronie i pali się. Może to oni natknęli się na kogo. Nie, przyjechali szczęśliwie.

23–II – Środa. Z samego rana mieliśmy wykłady o załączaniu aparatów. Mamy budować jakąś dłuższą linię, trzeba jechać do Świniarzyna po przewody. „Kto na ochotnika? Tam bezpiecznie”– mówi porucznik, wszędzie placówki. Ja pierwszy, Pudełko za mną. Dają nam pięciu ludzi na ubezpieczenie i jazda. Mamy kawał drogi. W obie strony przeszło 30 km, a jest już godz. 1–sza. Sanna dobra, jedziemy przez Werbiczno,  Czerniejów  na Świniarzyn. W Czerniejowie pusto, w Świniarzynie jeszcze gorzej. Cholera, jakby nas Burki zobaczyli, gdzie z lasu, byłoby krucho. Nasze ubezpieczenie w strachu. Ja nadrabiam miną, co robić. Podobno wczoraj Burki prawie cały dzień byli tutaj. Zabieramy przewody, haki na starej kwaterze. Trzeba jechać zabrać resztę daleko aż za wiatrakiem, Ci z ubezpieczenia nie chcą jechać. Udało mi się z trudem ich namówić, pojechaliśmy, zabrali co trzeba, (ciągle w strachu) i jazda do domu. Jechaliśmy jak cholera, godz. 6–ta, jesteśmy na miejscu. Miałem mieć dziś wartę, przepada. Jutro idziemy na budowę.

26–II – Sobota trzy dni budowaliśmy tę linię, ale już skończona. Niektórzy zostali w Kupiczowie.  Reszta powróciła. Ciężką mieliśmy robotę. Zimno, gruda, musieliśmy rąbać słupy, z ciągać przewody ze starych linii, ale jest (Linia półstała Ossa – Kupiczów.). Czego my nie zrobimy.

27–II – Niedziela. Myślałem, że sobie odpoczniemy, ale gdzie tam. Jutro dalej w drogę. Trzeba się przyszykować. Robię pranie a także obiad dziś do mnie należy. Reszta naszych powróciła. Wszyscy się szykują.

/ Grupa żołnierzy z kompani łączności 27 WDP AK

 28–II – Poniedziałek. Cały dzień w drodze. Przeważnie na piechotę. Maszerujemy w marynarkach, w kożuchach za ciężko. W Kupiczowie jemy obiad i jazda dalej (ale już nie wszyscy) wozy i trochę ludzi zostało. Przed wieczorem jesteśmy w Zasmykach. Po drodze spotykamy ludzi z Kowla. Dzisiaj już parę razy bombardowały sowieckie samoloty. Ale nie bardzo, tylko mosty i koszary. Zatrzymujemy się w Zasmykach i nocujemy.

29–II – Wtorek. Dzisiaj znów budowa lecz tylko parę km. ( Zasmyki - Gruszówka).  Kupiczów Niemcy bombardowali. Musieliśmy i my przerwać pracę i chować się, chodził psiakrew nad nami. Skończyliśmy robot ę, wracamy do Kupiczowa  jest nas nie dużo, jedziemy wozem. Sanie zostawiliśmy, zła droga.

4–III – Sobota. Brak czasu, nie mam kiedy pisać. Cały czas mieliśmy robotę jak nigdy (Dalszy odcinek: Gruszówka – Kupiczów.), ale to wszystko dla Polski. Kwaterujemy u Czechów.

5–III – Niedziela. Odchodzimy ze swoją drużyną (reszta zostaje do Siwego). Wczoraj była maleńka awantura. Sam ją wywołałem. Z początku byłem zły na siebie, ale potem nie. Wszyscy mi przyznali słuszność, a nawet zyskałem uznanie kolegów. Bo złodziejstwa nie powinno być. O mało nie okazałem się na żandarmerii (nie chciałem robić większej awantury i powiedzieć co widziałem) ale w końcu powiedziałem bo byłoby podejrzenie na niewinnych. A takiemu gościowi (chociaż on kapral) trzeba utrzeć nosa. Wiem, że on będzie się mścił, ale ja gwiżdżę, moja prawda. W plutonie była jeszcze III – drużyna, gospodarcza. Jej dowódcą był kpr. „Iskra”. Do drużyny należało dbanie o zaopatrzenie w żywność pozostałych dwóch drużyn polowych, które z racji pełnionych zadań nie zawsze mogły tego prowadzić samodzielnie. Drużyna ta przeważnie stacjonowała w Kupiczowie, a podstawowe produkty otrzymywała z kwatermistrzostwa, powinna je również zdobywać we własnym zakresie. Zauważyliśmy, że kpr. „Iskra” ukrywał część zapasów przed nami, a potem wymieniał je na wódkę u ludności cywilnej. Dopóki nam niczego nie brakowało – nie reagowaliśmy. Ale tamtego dnia, a właściwie wieczoru, gdy przyszliśmy zmęczeni i głodni na tymczasową kwaterę do Kupiczowa, a „Iskra” nie chciał dać nam żadnego prowiantu – twierdząc, że wszystko wyczerpane – zarzuciłem mu wprost nieuczciwość, może nawet złodziejstwo. On w odwecie wezwał żandarmerię (była taka w dywizji) twierdząc, że buntuję wojsko, grożę podoficerowi itp. Powtórzyłem zarzuty, chłopcy mnie poparli, potem przyszedł dowódca plutonu i sprawę załagodził. Znalazło się wtedy trochę chleba i wędzonej słoniny. To zdarzenie utrwaliło jeszcze bardziej opinie o mnie, jako niezdyscyplinowanego i nieszanującego szarży. Przed południem wymaszerowujemy. W Zasmykach jemy obiad i jazda na Radomle.  Spotykam znajomych. Dostajemy kwatery u cywilów. Jednak przekonałem się, że Czesi są daleko lepsi dla Polskiego żołnierza od naszych rodaków. Bardzo przykra to rzecz. Zapomniałem zaznaczyć. Z czwartku na piątek jeździliśmy w nocy na uszkodzenie (Na linii Kupiczów – Zasmyki.), (ja i Pudełko). Dzwoniliśmy z linii do naszych znajomych z pierwszego pobytu do Zasmyk do Jagódki i Paprotki. Po drodze wywaliliśmy się z wozem, ale zatem dobrze. Uszkodzenie naprawiliśmy. Nocujemy. Cholera, po tą kolację trzeba chodzić prawie kilometr. Przyszedłem z kolacją, słyszę gospodarze śpiewają „Gorzkie żale”. Co u licha? Czy to już post? Tak! Jasny gwint, przeszło miesiąc czasu nie widziało się ludzi, człowiek zdziczał i nie wie co się dzieje. Dzisiaj korzystam z okazji i wróżę sobie. (Ma się rozumieć na stypę). Dowiaduję się, że mam być ranny, popaść gdzieś w rządowe ręce, a potem jak zwykle u wróżek wesele. Ot takie bzdury.

6–III – Poniedziałek. Myśleliśmy, że dziś odpoczniemy, gdzie tam! Popołudniu gonią nas dalej do roboty. Tym razem dają nam sporo ludzi z komp. gosp. do pomocy. Dzisiaj chcieli nas z kwatery wyrzucić. Cholera, jaka niegościnność. Wyszliśmy sami.

9–III – Czwartek. Linia skończona ( Linia półstała Zasmyki – Radomle.).Wyszliśmy jeszcze dzisiaj po ciemku, aby prędzej skończyć. Zostajemy w Zasmykach. Tu będziemy jakiś czas kwaterować  (Przy kompanii por. „Prawdzica” z bat. „Siwego”, w szkole.). Psiakrew, piszę tak na grandę i przepuszczam niektóre wypadki. W niedzielę przejeżdżając spotkałem na punkcie  sanitarnym Cześka Ż. ( Czesław Żelechowski ps. „Grudzień”). Jest ranny w nogę. Dowiedziałem się od niego, że Jadzia była blisko, chciała mnie odnaleźć. Myślą wszyscy o mnie, że już nie żyję, a ja jeszcze nie miałem porządnej okazji tego życia się pozbyć. (Ale kawałki na bok). Wszyscy znajomi powracali do domów, tylko ja nie, więc stąd zmartwienia. Podobno w domu bieda, a ja nawet nie mogę pomóc, choć miałbym czym. Byłem dziś z Pudełkiem u jego siostry aż w Piórkowiczach. Kawał drogi, wróciliśmy wieczorem. Wczoraj zaczynając swoją karierę słupołaza, na początek poleciałem razem ze słupem na ziemię z wysokości blisko pięciu metrów, ale na szczęście nic sobie nie zrobiłem. Jednak początek jest. Papier się skończył, trzeba myśleć o drugim. Cdn.

Od redakcji: P/w  relacja jest to opowieść o autentycznych wydarzeniach, faktach, ludziach i miejscach, zawierająca ogromny i nadzwyczaj precyzyjny materiał historyczny, w szczególności dotyczący działań wojennych na Wołyniu. Jest to autentyczny dziennik prowadzony przez autora w okresie, gdy był on żołnierzem 27 WDP AK w plutonie telefonicznym. A wszystko widziane i zapamiętane oczyma młodego człowieka. Czytelnikowi należą się jednak pewne wyjaśnienia dotyczące faktów historycznych nie pokrywających się z w/w relacjami. A dotyczy to notatki autora :   "19 stycznia 1944 r. wysłali z Kowla oddział rozpoznawczy w sile około 100 żołnierzy Wehrmachtu w kierunku Zasmyk. Przed tą miejscowością został on zatrzymany ogniem przez placówkę samoobrony pod dowództwem por. „Znicza”. Do walki włączyły się następnie stacjonujące w pobliżu kompanie. (...)  Dla nas był to sukces moralny, bo przekonaliśmy się, że Niemców można skutecznie bić." Niestety prawda jest nieco inna, żadne kompanie partyzanckie AK nie wzięły udziału w potyczce, taki był rozkaz komendanta Okręgu AK Wołyń.

W boju wzięły udział  oddziały samoobrony zarówno z samych Zasmyk jak i pobliskiej Janówki oraz Radomla. Szerzej na ten temat można przeczytać: >>"NIESTETY, NAM STRZELAĆ NIE KAZANO ". ATAK NIEMCÓW NA ZASMYKI  << (https://wolyn.org/index.php/informacje/894-qniestety-nam-strzela-nie-kazano-q-atak-niemcow-na-zasmyki) Sam autor zaznacza, że wiadomość ta jest zasłyszana, zatem nie jest to żaden zarzut, a jedynie wyjaśnienie. Należy wyjaśnić, że p/w fragment wspomnień pochodzi z bardzo nietypowej książki Eugeniusza Rachwalskiego "Kartki wydarte z życiorysu", które wybrał i przygotował do publikacji w KSI : B. Szarwiło. Właśnie w tym roku 28 maja , dotarła do nas smutna wiadomość, że   Eugeniusz Rachwalski ps. "Kotwica" odszedł na swoją ostatnią wartę.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.