Logo

Po 60 latach- wspomnienia

Bezbłędnie wskazuję drogę do domu moich dziadków, chociaż w najbliższym sąsiedztwie zaszły również pewne zmiany. Nie ma już budynku szkoły naprzeciwko domu dziadków, do której chodziłem jako dziecko. Nie ma remizy strażackiej, w której odbywały się zabawy. Nie ma alei bzów prowadzącej do dworu pana Iwanickiego, (dawnego właściciela Iwanicz, w którym mieszkały przed wojną cztery rodziny Czechów), nie ma także dworu. Po dużej stodole, należącej niegdyś do zabudowań dworskich, pozostał tylko wysoki słup z bocianim gniazdem. Widocznie z rozebranej stodoły przeniesiono je w tym samym miejscu na słup. Ku mojemu zaskoczeniu w gnieździe widzę bociana – jest zatem zajęte! Ileż to pokoleń bocianich przewinęło się przez tych 60 lat, jakie upłynęły od opuszczenia przeze mnie Iwanicz. Bociany wracają do rodzinnych stron, mają tu swoje gniazda. A ludzie? Nie mogą, i nie mają do czego wracać. Wchodzę na podwórze. W ogrodzie pracują dwie kobiety, proszę jedną z nich. Podchodzi starsza, przedstawiam się i mówię, że w tym domu mieszkali moi dziadkowie i tu się urodziłem, a tam na Osieczniku był nasz dom. Słyszę, o Boże, ja pamiętam pana ojca – był tu nauczycielem, a także was i waszą siostrę. Zaczęliśmy rozmawiać, kobieta wiele pamiętała, choć była sporo młodsza ode mnie. Ja też, jak przez mgłę pamiętam jej rodzinę. I tak rozmawiamy spokojnie, bez żadnych emocji. Wtem nadchodzi sąsiadka – patrzy na mnie jakoś dziwnie, przygląda się i przygląda, i nagle woła na mnie tak, jak wołała mnie zdrobniale moja matka – Dusiek! Przez całą drogę i po przyjeździe tu na miejsce panowałem nad emocjami i wzruszeniem. Ale to, co się stało, zupełnie mnie rozkleiło, i nie tylko mnie, ale i ją, i moich ukraińskich kolegów. Rzuciliśmy się w objęcia, a łzy polały się same. Okazało się, że nazywa się Pryśniocha, jest rówieśnicą mojej siostry i razem chodziły do szkoły. Poznała mnie ponieważ w starszym już wieku jestem bardzo podobny do ojca.  Rozmowa nabrała dynamiki. Mówiliśmy bezładnie, po polsku, po ukraińsku. O wszystkim: o młodości, o wojnie, o naszych rodzinach, o dzieciach. Wspominaliśmy tamte dawne lata młodzieńcze, wspólne niezapomniane przeżycia, jak chodziliśmy wieczorami i śpiewali ukraińskie dumki, a także polskie i czeskie pieśni. Pamiętała wszystko: moich rodziców, siostrę, a nawet to, że moja babcia Maria Szymunkowa zamawiała kurzajki. Padały pytania o powojennych losach naszych znajomych - mieszkańców Iwanicz. Okazuje się, że tylko nieliczni z dawnych czasów mieszkają w Iwaniczach. Serdeczna i niewymuszona atmosfera naszego spotkania przypominała przedwojenne zgodne współżycie na tym terenie Polaków, Ukraińców, Czechów. Nie dzieliła nas ani narodowość, ani religia. Wydawało się, że ta rozmowa nie będzie miała końca. Pytałem, dlaczego tyle nieszczęścia stało się w 1943 roku. Co się zatem zdarzyło, że dzika nienawiść wzięła górę i doprowadziła do zbrodni? Kto ponosi winę za rozpętanie krwawej czystki na Wołyniu, w której masowo ginęła niewinna ludność nie tylko polska ale i ukraińska? Nie umieliśmy jednoznacznie wytłumaczyć to sobie.

Nastroje antypolskie miejscowej ludności ukraińskiej nasiliły się zaraz na początku okupacji sowieckiej. Podsycane przez propagandę sowiecką wystąpiły z całą siłą konflikty na tle narodowościowym i klasowym. Utożsamianie tzw. „polskiego jarzma” z pojęciem Polski i Polaków wytwarzało atmosferę wrogości Ukraińców do wszystkiego co polskie. Rozpoczął się terror i prześladowania Polaków (aresztowania, wywózki na Sybir). Nastroje prosowieckie ludności ukraińskiej trwały jednak krótko, bowiem represje ze strony władzy sowieckiej z czasem objęły nie tylko Polaków ale także Ukraińców. Nacjonaliści ukraińscy, którzy z zadowoleniem przyjęli klęskę państwa polskiego, spotkali się z brutalnym prześladowaniem. Narastały wśród nich tendencje antysowieckie o wyraźnym zabarwieniu nacjonalistycznym, które zaczęły obejmować coraz szersze rzesze ludności ukraińskiej. Coraz więcej zwolenników zaczęła uzyskiwać Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) głęboko zakonspirowana na terenie Wołynia.

Terror wobec ludności polskiej nasilił się podczas okupacji niemieckiej. W polityce narodowościowej na Wołyniu Niemcy oparli się na elemencie ukraińskim, wykorzystując antagonizmy istniejące między Ukraińcami i Polakami. Stąd też ludność polska Wołynia poddana była nie tylko terrorowi okupanta niemieckiego ale także zdecydowanie antypolskiej administracji i policji ukraińskiej w służbie niemieckiej. Nacjonaliści ukraińscy rozpoczęli zakrojoną na dużą skalę agitację antypolską wśród ludności ukraińskiej w ramach  przygotowań do „rewolucji narodowej”, mającej doprowadzić do niepodległej Ukrainy. W swej propagandzie nawiązywano do tradycji buntów chłopskich i powstań kozackich w XVII-XVIII ww., wskazując na Polaków jako głównych wrogów stojących na drodze do niepodległej Ukrainy. Na skutki tak prowadzonej agitacji nie trzeba było długo czekać. W 1942 roku na Wołyniu początkowo zaczęły się zabójstwa Polaków zatrudnionych w leśnictwie i administracji rolnej, a następnie dotknęło to także pojedynczych rodzin polskich. Zagrożenie ludności polskiej narastało. Od marca 1943 roku nastąpiły już zorganizowane napady UPA i bojówek OUN na wioski i osady, podczas których miały miejsce masowe rzezie bezbronnej ludności polskiej. Rozpoczęte we wschodnich powiatach Wołynia, stopniowo objęły wszystkie powiaty. Rok 1943 - to apogeum bestialskich rzezi na Wołyniu, to rok pogromu i niszczenia wszystkiego co polskie.                    

 Tragiczne wydarzenia dotarły również do naszej miejscowości. Byliśmy w środku tych wydarzeń. W owym czasie mieszkałem z rodzicami w Iwaniczach leżących na linii kolejowej Włodzimierz Wołyński – Sokal i przeżyłem grozę narastania zagrożenia ze strony nacjonalistów ukraińskich oraz rzezie wsi polskich w lipcu w powiecie włodzimierskim. Wszystko zaczęło się od przedwiośnia 1943 roku, które przyniosło niepokojące wieści o napadach na Polaków dokonywanych przez zbrojne oddziały nacjonalistów ukraińskich. Początkowo mówiono o zabójstwach pojedynczych osób i ich rodzin gdzieś daleko od nas na wschodnim Wołyniu, później coraz częściej o masowych rzeziach całych wsi, i coraz bliżej i bliżej. To siało grozę, powietrze stawało się bardziej gęste, a my zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Gdzieś na początku marca poszła do lasu stacjonująca w Iwaniczach policja ukraińska. Został tylko posterunek niemiecki przy stacji. Niemcy pilnowali kolei i młyna, nie zapuszczali się w teren. W końcu i u nas w najbliższym sąsiedztwie były pierwsze ofiary. Zamordowani zostali: w nocy z 18 na 19 marca 1943 roku w Zabłoćcach (gm. Grzybowica) - zarządca majątku Jan Figiel i organista parafii rzymsko-katolickiej Józef Łebkowski (odnaleziono ich związanych drutem kolczastym, pokłutych nożem po całym ciele, z wydłubanymi oczami i poobrzynanymi członkami – dopiero po 10 dniach); 19 marca w Żdżarach (gm. Grzybowica) – nauczyciel Kazimierz Maderski (zastrzelony 8-ma kulami); 20 marca w Lachowie (gm. Poryck) -  leśniczy Jerzy Dołhmut (porucznik WP) oraz zarządca majątku Piotr Berhat; 28 marca w kol. Nowiny (gm. Grzybowica) – Franciszek Baran i dwóch jego synów: Eugeniusz i Feliks. Mordów dokonali policjanci ukraińscy, którzy zbiegli ze służby niemieckiej. Sytuacja w naszym rejonie stawała się groźna, należało się liczyć, że w najbliższym czasie może dojść i u nas do masowych mordów. Na naradach w naszym domu, które prowadził por. Jerzy Krasowski, komendant konspiracyjnej siatki AK, często zastanawiano się nad tym, jak zapobiec nieszczęściu i obronić rozrzucone w terenie rodziny polskie przed napadami. Brakowało broni, a jedyna rozsądna propozycja, aby zgromadzić ludność w kilku większych wsiach i zorganizować tam samoobronę nie znalazła zrozumienia wśród zdecydowanej większości Polaków. Zbliżały się żniwa i przed zebraniem plonów nikt nie chciał opuścić swojego gospodarstwa. Ludzie pokładali nadzieję w ukraińskich sąsiadach licząc, że nie dopuszczą do zbrodni i obronią. Po marcowych zabójstwach w naszej okolicy było na ogół spokojnie, i to uśpiło naszą czujność. Jeszcze wtedy, mimo atmosfery strachu, nic nie zapowiadało nadejścia tego strasznego 11 lipca.

  Na początku lata w naszym rejonie rządziła już UPA. Pamiętam, jak parę dni przed 10 lipca 1943 roku uzbrojeni upowcy, poruszali się swobodnie, jeździli furmankami od domu do domu, zbierali kontyngent, tłuszcze, chleb, samogon. Uspokajali wszystkich zapewniając, że są silni i nie boją się Niemców. Na drogach rozstawili patrole, które nie pozwalały przechodzić ze wsi do wsi. Nad ranem 11 lipca ktoś gwałtownie zastukał do okna. To znajomy ojca przybiegł z pobliskiej kolonii Gurów z wiadomością, że Ukraińcy napadli na śpiącą wieś i zabijają wszystkich bez wyjątku. A więc przyszło to najgorsze. Pospiesznie zebraliśmy się i pobiegliśmy do czeskich Iwanicz Nowych, pół kilometra od naszego domu. Od strony Gurowa słychać było strzały. Ukrywaliśmy się u czeskich gospodarzy dzień i następną noc. Do nas dołączył także Jerzy Krasowski. Andrej Martyniuk, dobry znajomy ojca, i kilku innych Ukraińców z Iwanicz Starych przyszło, żeby nas uspokoić.  Pilnują, osłaniają, ale radzą jak najszybciej wyjechać do miasta.

 Stojąc tu na podwórku przed domem, w którym się urodziłem, i jednocześnie w miejscu, które przed sześćdziesięciu laty opuściliśmy z całą naszą rodziną pozostawiając wszystko ratując tylko życie, w myślach moich odżyły wydarzenia z ostatnich chwil mojego pobytu tu, w tej rodzinnej wsi. Pamiętam, jak w pierwszym dniu ukrywania się u Czechów odszukał nas Ukrainiec Aleksy Finiak, teść Jerzego Krasowskiego, i przed nadchodzącą nocą zaproponował swemu zięciowi i mnie nocleg u niego w domu. Uzasadniał to tym, że bezpieczniej będzie jeżeli rozdzielimy się i nie będziemy wszyscy w jednym miejscu. Propozycja wydawała się logiczna więc wyraziliśmy zgodę. Przypominam sobie, że tylko moja matka miała do tego zastrzeżenia i była przeciwna rozłączeniu rodziny. Ale ojciec ją przekonał. Po zapadnięciu zmroku ścieżkami przez łąki udaliśmy się do domu Aleksego Finiaka, odległego około pół kilometra. Gospodarz ulokował nas w małym pokoiku, w  którym okno wychodziło na podwórze, skąd było widać główną drogę biegnącą przez wieś. Rozmowa z gospodarzami jakoś nie kleiła się, wszyscy byliśmy jacyś spięci. Kiedy zostaliśmy sami Krasowski postanowił, że będziemy na zmianę czuwać. Ale jakoś nikomu z nas nie spieszyło się do spania. Było już po północy, kiedy nagle usłyszeliśmy turkot jadących wozów i rozmowy. Na drodze ujrzeliśmy furmanki, które zatrzymały się przed podwórzem oraz uzbrojonych mężczyzn kierujących się w stronę domu Finiaka. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości – byli to upowcy, którzy za chwilę wejdą do domu. Decyzja była natychmiastowa – może nas uratować tylko ucieczka. Na zapleczu domu wpadłem w gąszcz konopi, dobiegłem do łąki, pokonałem rów z wodą i znalazłem się wśród łanów zbóż. Ale nie zwolniłem biegu, biegłem dalej, aby tylko oddalić się od ewentualnego pościgu. W końcu bardzo wyczerpany zatrzymałem się. Wokół mnie tylko zboża i cisza, nie ma Krasowskiego, który widocznie obrał inną drogę ucieczki. Nie wiedziałem gdzie jestem, miałem tylko świadomość, że znajduję się na rozległych polach, które ciągną się między Iwaniczami, Romanówką i Gurowem. Zamierzałem wrócić do Iwanicz czeskich i dołączyć do rodziny, ale straciłem zupełnie orientację i nie wiedziałem w jakim kierunku się udać. Obawiałem się, że mogę wyjść na Romanówkę lub Gurów i tam natknąć się na upowców. Kiedy tak rozmyślałem doszło do mnie z oddali szczekanie naszego psa „Miśka”, który pozostał przy domu. Był to duży pies, a jego charakterystyczny głos poznałbym wszędzie. Obrałem kierunek na nasz opuszczony dom. Z zachowaniem ostrożności, powoli i w skupieniu doszedłem do miejsca skąd widać było zarysy zabudowań. Byłem zatem już prawie w domu. Nie miałem jednak odwagi, aby wejść chociaż na chwilę na podwórko i podziękować „Miśkowi”. Obawiałem się, że upowcy mogą tam na nas czekać. Z ciężkim sercem, dużym łukiem obszedłem zabudowania i znanymi ścieżkami przez łąki udałem się w kierunku czeskich Iwanicz. Zaczęło już świtać. Wchodząc na podwórze domu, w którym przebywali rodzice i siostra zobaczyłem jakąś poruszającą się postać. Była to moja matka, która niepokoiła się o mnie, nie spała i czekała na mój powrót. Wróciłem szczęśliwie, cały przemoczony (przy pokonywaniu rowu i od rosy zbóż), wyczerpany i załamany psychicznie. Po pewnej chwili pojawił się także Jerzy Krasowski, cały i zdrowy. Byliśmy zatem znowu w komplecie.

 Po śniadaniu, odbyła się krótka narada z udziałem Andreja Martyniuka. Z naciskiem nalegał, aby niezwłocznie wyjechać do miasta, bo oni tu nie będą w stanie obronić nas przed obcymi. Nie wróciliśmy już do naszego domu. Z małymi tylko węzełkami z żywnością na drogę poszliśmy łąkami wzdłuż skraju wsi do stacji kolejowej. Andrij Martyniuk z innymi Ukraińcami szli opłotkami, równolegle z nami, jako nasza obstawa.

 Na stacji w Iwaniczach były już tłumy uciekinierów. Dopiero tu zorientowaliśmy się, co naprawdę się dzieje. Opowiadali przerażające rzeczy. Relacje świadków rzezi były straszliwe, jeszcze gorące, świeże, w wyobraźni słychać było w nich krzyki mordowanych. Wtedy dotarła do nas świadomość, że żyjemy dzięki zdecydowanej postawie Andreja Martyniuka, który zorganizował ochronę i wyprowadził nas z miejsca bezpośredniego zagrożenia. Tu dowiedzieliśmy się o szczegółach krwawych wydarzeń. Otóż, o północy w noc poprzedzającą napady, w ukraińskich wsiach odbyły się zebrania mieszkańców. Zwołali je przybyli z lasu uzbrojeni upowcy, którzy kazali mężczyznom stawić się we wskazanym miejscu z bronią, siekierami, kosami, z czym kto miał. Tłumaczyli, że jest to próbna mobilizacja przed atakiem na stację kolejową Iwanicze, obsadzoną jeszcze przez Niemców, i na pobliskie posterunki graniczne z Generalną Gubernią. Kiedy już wszyscy zebrali się oświadczono im, że dla wywalczenia wolnej Ukrainy trzeba zlikwidować Polaków. Uchwalili w tej sprawie rezolucję, i poprowadzili wszystkich na polskie wsie. W ten sposób, podstępem zmuszono ich do zbrodni - mordów i gwałtów na swoich polskich sąsiadach. Jestem pewien, że wielu z miejscowych Ukraińców uczestniczyło w napadach pod groźbą śmierci z rąk upowców. Nie wykluczam oczywiście, że wśród nich byli także Ukraińcy – nacjonaliści, powiązani z OUN, że niektórzy mogli mieć osobiste porachunki z Polakami lub chcieli się wzbogacić.

Dopiero na podstawie relacji uciekinierów – świadków rzezi, zebranych na stacji, można było zorientować się co naprawdę się stało, jaka jest skala tych krwawych wydarzeń. Rzeź 11 lipca 1943 r. w powiecie włodzimierskim rozpoczęła się około godz. 3-ciej rano od polskiej wsi Gurów obejmując swoim zasięgiem: Gurów Wielki, Gurów Mały, Wygrankę, Zdżary, Zabłoćce, Sadową, Nowiny, Zagaje, Poryck, Oleń, Orzeszyn, Romanówkę, Lachów, Gucin i inne. O rozmiarach zbrodni dokonanych w powiecie włodzimierskim świadczą następujące dane: we wsi Gurów na 480 Polaków ocalało tylko 70 osób; w Porycku wymordowano prawie całą ludność polską - ponad 200 osób; w kolonii Orzeszyn na ogólną liczbę 340 mieszkańców zginęło 270 Polaków; we wsi Sadowa spośród 600 Polaków tylko 20 udało się ujść z życiem; w kolonii Zagaje na 350 Polaków uratowało się tylko kilkunastu. Wsie i osady polskie ograbiono i spalono.[1] W dniu 11 lipca 1943 roku wymordowano ludność polską zebraną na Mszy św. w kościołach: w Porycku, Krymnie, Kisielinie. W samym powiecie włodzimierskim w lipcu 1943 roku zamordowano około 3000 osób i spalono kilkadziesiąt wsi.[2] W tym samym okresie w powiecie horochowskim spalono 29 wsi polskich, w powiecie łuckim - 8, w powiecie dubieńskim - 16.[3] Do września 1943 roku na terenie diecezji łuckiej UPA zniszczyła 11 kościołów rzymsko-katolickich w: Hucie Stepańskiej, Sokólu, Chrynowie, Porycku, Kisielinie, Zaturcach, Stepaniu, Kazimiercach, Wojtkiewiczach, Wyrce, i Swojczowie oraz 1 kościół grecko-katolicki w Żabczach.[4]

Jan Cichocki, nauczyciel w Żdżarach, w sprawozdaniu sporządzonym dla Komendy AK we Lwowie z września 1943 roku tak oto opisuje tragiczne wydarzenia 11 lipca 1943 roku, jakie spotkały ludność polską w naszym rejonie:”(…) O godz. 11 w nocy [10 lipca] przyjechali z lasu milicjanci, względnie partyzanci, uzbrojeni od stóp do głów, broń mieli ręczną. Po spożyciu kolacji w oznaczonych domach, zrobili zebranie, na którym oświadczyli, że chcąc mieć wolną Ukrainę, należy w pierwszym rzędzie wytępić wszystkich Polaków. (…) Ta rezolucja była uchwalona po wszystkich wsiach o jednej i tej samej porze. Zaraz po zebraniu udały się hordy chłopów wraz z bandytami do polskich domów i na polskie kolonie. Na dwie polskie kolonie Gurów i Wygrankę położone w południowej części pow[iatu] włodzimierskiego szli chłopi ze Żdżar, Iwanicz i Romanówki, z północy z Myszowa, z zachodu z Zabłociec i Bielicz. O godzinie 2 minut 30 po północy w dniu 11 lipca 1943 r. rozpoczęła się rzeź. Każdy dom okrążyło nie mniej jak 30-50 chłopów z tępym narzędziem i dwóch z bronią palną. Kazali otworzyć drzwi, albo w razie odmowy rąbali drzwi. Rzucali do wnętrza domu ręczne granaty, rąbali ludność siekierami, kłuli widłami, a kto uciekał strzelali doń z karabinów maszynowych. Niektórzy ranni męczyli się po 2 lub 3 dni zanim skonali, inni ranni zdołali resztkami sił dotrzeć do granicy powiatu sokalskiego. Od godziny 2 min. 30 w nocy do godz. 11-ej przed południem były doszczętnie wymordowane położone w pobliżu siebie następujące kolonie polskie: Nowiny, Gurów Duży, Gurów Mały, Wygranka, Zygmuntówka i Witoldówka. Zginęło tam straszną śmiercią ponad 1000 osób. Po morderstwie zaraz po południu tegoż dnia nastąpił rabunek. Chłopi z sąsiednich wsi przychodzili i zabierali konie, wozy, ubrania, pościel, krowy, świnie, kury – inwentarz żywy i martwy. Jeden bogaty chłop ze wsi Zabłoćce mając 40 ha ziemi, zabudowania murowane, zabrał 15 maszyn do szycia. Po rabunku jedli obiad na tejże kolonii. Po spożyciu obiadu przeszli drogą przez kolonię i śpiewali, że Lachów wymordowali. Do kilku domów pozwlekali z drogi i podwórzy zwłoki i zapalili całe zagrody. We wsi Zabłoćce został zamordowany o godz. 9-ej rano ksiądz proboszcz ś.p. Józef Aleksandrowicz. Zginął on śmiercią męczeńską. Prócz niego zginęli: służąca jego staruszka, organista, 30 osób służby folwarcznej, 8 osób rodziny Serwatowskiej, rodziny Kalinowskich, Puszczałowskich, Sadowskich i in., razem około 65 osób”.[5] W sprawozdaniu pisze także o sobie:”(…) Teraz o własnej ucieczce. Nadmieniam, że urodziłem się i wychowałem na Wołyniu w powiecie włodzimierskim. Przez 26 lat pracowałem na niwie kulturalno-oświatowe w tymże powiecie, cieszyłem się wśród miejscowej ludności najlepszym zaufaniem, będąc dla nich ojcem i nauczycielem, doktorem, sędzią, wójtem. Pomagałem na każdym kroku dobrą radą, toteż miałem prawie w każdej wsi znajomych, przyjaciół, kumów, dobrych sąsiadów, którzy wierzyli mi i zawsze zwracali się do mnie o poradę i o wszystkich wypadkach mi donosili, ja zaś starałem się przekonywać ludność, kto jest winien w tych wypadkach i jakie mogą być w przyszłości z tego konsekwencje. Ludność zawsze mnie zapewniała, że nic złego bez ich wiedzy stać mi się nie może. Wszyscy jednogłośnie potępiali rabunki, morderstwa i palenie zagród. Jednak, mimo wszystko, w tragicznym dniu 11 lipca wszyscy wiedzieli o tym co się działo wokół mnie, ale nikt z najlepszych przyjaciół – sąsiadów nie chciał mnie ostrzec. Od 4- ch miesięcy w domu nie nocowałem, tylko po polach w krzakach i tragicznej nocy też nie spałem w domu. Gdy 11 lipca o godz. 2 min. 30 w nocy usłyszałem w pobliskich koloniach strzały, udałem się do sąsiednich domów i pytałem co się dzieje, odpowiedź jednak brzmiała jednogłośnie: <nic nie wiemy>. Ale pół godziny przed napadem na mój dom, człowiek, który był złodziejem, szereg razy karany za różne przestępstwa, w ostatniej chwili przybiegł do mego domu, płacząc jak małe dziecko i o wszystkim mnie opowiadał co było w nocy postanowione na zebraniu i co dookoła się dzieje – prosił mnie, by o ile mi się uda ujść z rodziną żywym, bym kiedyś w życiu i o nim wspomniał, mówił mi też, że był pewny, że najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele mnie powiadomili, jednak nic mi do ostatniej chwili nie mówią, więc widzą[c] zbliżającą się śmierć moją i rodziny, spieszył by mnie ostrzec. I tylko zawdzięczając jemu uszedłem z rodziną żywcem. (…) Zostawiłem sparaliżowanego brata w domu, gdyż nie mogłem go ze sobą zabrać. Zostawiłem krowy, świnie, jałownik, indyki, kury, inwentarz martwy jak młocarnie, kieraty, sieczkarnię, pługi, brony itd., 5q pszenicy, 3q żyta, umeblowanie, pasiekę, sad, duży ogród, 25 morgów obsianego pola. Odchodząc powiedziałem: bierzcie wszystko, tylko dajcie jeść memu choremu bratu, którego ze sobą zabrać nie mogę, doglądajcie go a za to macie wszystko – jednak po dwu tygodniach brat mój zmarł śmiercią głodową, gdyż wszystko było obrabowane, a choremu nikt nie chciał nic dać jeść. Tak mi zapłacili Ukraińcy za 26 lat pracy nad podniesieniem kultury, za bezinteresowną pracę społeczną, a w końcu pytanie, które zawsze sobie stawiam, czy można im wierzyć?”[6]               

Do stacji kolejowej w Iwaniczach wciąż przybywało uciekinierów ocalałych z rzezi. Wszyscy czekaliśmy na pociąg, który mógłby nas zabrać do miasta. Szczęśliwie się złożyło, że z kierunku Sokala nadjechał pociąg towarowy. I tym pociągiem, oblepionym dosłownie uciekinierami, pojechaliśmy do Włodzimierza. Tu byliśmy już bezpieczni. Ale już nigdy nie wróciliśmy do rodzinnego domu.

 Niezatarte wspomnienia ostatnich tragicznych dni przed opuszczeniem na zawsze rodzinnego domu prześladowały mnie długo po wojnie. Nie potrafiłem dokonać rzeczowej oceny zachowania się Aleksieja Finiaka wobec swego zięcia Jerzego Krasowskiego i mnie, kiedy przyjął nas na noc w swoim domu z 11 na 12 lipca 1943 roku. Podejrzewałem, że chciał w ten sposób wydać nas w ręce upowców. W 2003 roku nawiązałem kontakt z Jerzym Krasowskim i poprosiłem, aby wypowiedział się w tej sprawie. Oto co napisał w liście do mnie: „Piszesz w liście swoim, abym przypomniał Tobie, co pamiętam z wydarzeń i przeżyć naszych w dniach 10-12.07.[1943 r.] w Iwaniczach. Postaram się odtworzyć chronologicznie moje przeżycia w tych dniach. Noc z 10 (sobota) na 11.07. (niedziela) spędziłem u Szymunka [Jarosława] – moja stała kwatera. Nocowałem tam, ponieważ dziecko grymasiło, to Olga[7] zdecydowała abym tę noc spędził na starej kwaterze. Żona pana Szymunka [Wiera] zbudziła mnie około godz. 23.00, ponieważ jakiś oddział konny przejeżdżał przez Nowe Iwanicze. Ubrałem się i wyszedłem. Spotkałem Łokwenca starszego. Od niego dowiedziałem się, że był to oddział ukraiński, który pojechał w kierunku Nowin. Po pewnym czasie usłyszeliśmy krzyki i strzały oraz turkot furmanek z kierunku Myszowa. Przeprowadziłem rozmowę z Łokwencem, że w razie niebezpieczeństwa przechowa Olę z dzieckiem w swoim domu. Po północy poszedłem zamiast do Was, do Oli. Rano 11.07. (niedziela) Ola zbudziła mnie i powiedziała, że drogą na stację kolejową uciekają kobiety z dziećmi na rękach. Po śniadaniu chciałem pójść do Czerniakowa[8] dowiedzieć się co z moją rodziną. Ola mi odradziła, mówiąc abym poczekał parę dni na wiadomość z domu. Wieczorem tego dnia Ola i ja poszliśmy do brata Martyniuka (starszego), który mieszkał u wylotu ze wsi Iwanicze [Stare]. Był on skrajnym nacjonalistą. Ola od córki Martyniuka dowiadywała się o poczynaniach miejscowych Ukraińców. Na podwórzu Martyniuka zobaczyliśmy furmankę oraz osiodłane dwa konie. Ola skontaktowała się z córką Martyniuka i zdenerwowana przybiegła do mnie i po drodze powiedziała mi „Jura Ty musisz uciekać”. Przekonałem Olę, że w razie niebezpieczeństwa ma udać się do Łokwenca razem z dzieckiem. Po rozstaniu z Olą poszedłem do Was, lecz nie zastając nikogo w domu, poszedłem do Szymunka gdzie spotkaliśmy się. Rodzice Twoi powiedzieli, że zostają w Iwaniczach, natomiast my obaj pojedziemy do Włodzimierza.” To zgadzałoby się też z moimi wspomnieniami tego dnia, bo początkowo moim rodzicom wydawało się, że mogą zostać w Iwaniczach wśród Czechów, a ja z Jerzym Krasowskim musimy wyjechać do Włodzimierza. Dalej Jerzy Krasowski pisze: „(…) Gdy byliśmy już na stacji, do mnie przybiegła Ola mówiąc, że ojciec jej Finiak Aleksy został aresztowany przez UPA, ją wysłali po mnie, jak wrócę zwolnią ojca. Wytłumaczyłem Oli, że mój powrót niczego nie załatwi, zginiemy wszyscy. Powiedziała mi, że matka z dzieckiem udała się do Łokwenca, niezauważona przez nikogo. Powiedziałem Oli, że nie może wracać do domu, niech ucieka do Łokwenca. Ja natomiast jadę do Włodzimierza i za parę dni skontaktuję się z nią. W dniach 15-16. 07. byłem w Iwaniczach. Idąc z oddziałem na Nowiny zaszedłem do Łokwenca i zobaczyłem się z Olą. Czy Finiak mógł nas zdradzić i wydać UPA? Uważam, że nie. W rozmowie ze mną mówił, że coś okropnego się dzieje. A odnośnie moich rodziców to powiedział mi, że będąc na Czerniakowie z Martyniukiem Andrejem rozmawiali z sąsiadami, i że Worobiej [Ukrainiec] zobowiązał się wobec nich do przechowania [rodziców] w schronie, który ma wykopany w stodole.”[9] Po wojnie Jerzy Krasowski nie odnalazł swojej żony. Doszła do niego wiadomość, że Olga z dzieckiem w  grupie innych kobiet została rozstrzelana przez żandarmów niemieckich w Dołhobyczowie, po opuszczeniu Iwanicz. Po latach okazało się jednak, że Olga z synem przeżyli.

 Będąc w Iwaniczach w maju 2003 roku zostawiłem gospodarzom mieszkającym w domu moich dziadków swój adres i numer telefonu. Można sobie wyobrazić, jakie było moje zaskoczenie, kiedy pewnego dnia po powrocie do Warszawy odezwał się telefon i usłyszałem słowa”: „tu Jarema Krasowski”. Pytał mnie, czy nie mam adresu jego ojca Jerzego Krasowskiego. W rozmowie podał wiele szczegółów z życia swego ojca, co przekonało mnie, że rzeczywiście rozmawiam s synem Jerzego. Podałem mu zatem telefon domowy Jerzego Krasowskiego. W ten sposób przyczyniłem się do spotkania po 60-ciu latach ojca z synem, których tragiczne wydarzenia wołyńskie w okresie wojny ich rozdzieliły. Jarema świetnie orientował się w tym, co wówczas działo się w Iwaniczach, znał dokładnie przeżycia swoich rodziców. Widocznie jego matka Olga dokładnie opowiadała o wszystkim, starając się przekazać jemu pełną wiedzę o ojcu i jego pochodzeniu. Przyjazd Jaremy do Polski, spotkanie z ojcem i przeprowadzone rozmowy pozwoliły odtworzyć obraz tragicznych dni lipcowych 1943 roku w Iwaniczach. To od niego uzyskałem nieznane mi dotąd informacje o wydarzeniach, jakie miały miejsce już po opuszczeniu przez nas Iwanicz. Oto jego relacja – wspomnienia z Iwanicz: „Mojego dziadka Finiaka Aleksieja zamęczyli banderowcy w Zabłoćcach. Na podstawie opowiadań ludzi, jemu poobcinali uszy, odrąbali ręce i nogi, wydłubali oczy. Poddany był torturom przez trzy dni, a potem zakopali go w lesie. Ludzie z Zabłocic, którzy to widzieli, opowiedzieli o tym mamie i jej siostrze Sianie, a także wskazali gdzie został zakopany. One pojechały tam ale nie było już ciała dziadka. Banderowcy [w międzyczasie] przenieśli ciało w inne miejsce, a tych ludzi, którzy mamie o tym powiedzieli zabili. Jednak po jakimś czasie odnaleziono ciało dziadka w lesie koło Bilicz. Obecnie jest pochowany na cmentarzu w Iwaniczach Nowych.” Rozmowa z Jaremą i jego relacja o męczeńskiej śmierci Aleksego Finiaka rozwiała moje wątpliwości co do intencji Aleksieja Finiaka w stosunku do swego zięcia Jerzego Krasowskiego i mnie, kiedy nocowaliśmy u niego w domu. Nie chciał nas wydać upowcom – chciał nas ochronić przed nimi. Za to poniósł straszliwą śmierć z rąk tych zbirów.

Banderowcy mordowali Ukraińców nie tylko za udzielanie pomocy Polakom. Mordowano także mieszane rodziny polsko-ukraińskie. Po rzeziach Polaków w naszym rejonie w lipcu 1943 roku, we wsiach Zabłoćce i Żdżary pozostały polskie rodziny spokrewnione z Ukraińcami. Oświadczono im, że muszą przyjąć wiarę prawosławną, to wtedy zachowają życie. Zmuszeni sytuacją i związkami rodzinnymi spełnili ten wymóg – przeszli na prawosławie. Po dwóch miesiącach, 17 września 1943 roku bojówki OUN i oddziały UPA z udziałem miejscowych Ukraińców otoczyły domy, w których mieszkały rodziny mieszane i wszystkich wymordowano. Ze 117 osób z rodzin mieszanych uratowała się tylko jedna osoba.[10]

Olga Krasowska przeżyła wielką osobistą tragedię – z rąk Ukraińców zginął jej ojciec, nie wrócił po wojnie do niej mąż. Ale zachowała się jak bohaterka. Samotnie stawiała czoła przeciwnościom, jakie ją spotykały. Dzięki jej determinacji przeżyła wraz z kilkumiesięcznym synem trudny okres dominacji OUN i UPA na tym terenie, znajdując schronienie u Czecha Łokwenca w Iwaniczach Nowych. Mimo trudności i grożącego jej niebezpieczeństwa z uporem i różnymi drogami dopięła celu, i w końcu odnalazła zmasakrowane zwłoki ojca. Przyjście władz sowieckich nie rozwiązało wszystkich jej problemów życiowych – pojawiły się nowe związane z wychowaniem syna. Jarema miał ciężkie dzieciństwo i życie. Był szykanowany przez rówieśników tylko dlatego, że miał ojca Polaka, przezywano go „ty Polaczok”. Środowisko, w którym przebywał też go nie uznawało, grożono mu śmiercią. Mając 14 lat został zmuszony do opuszczenia domu rodzinnego i wyjechać w nieznane, daleko od Iwanicz. Znalazł się w głębi Rosji, tam ukończył szkołę i wstąpił do Marynarki Wojennej, w której przesłużył 17 lat. Ożenił się, ma dorosłą córkę, która mieszka w Talinie i z wykształcenia jest stomatologiem. Ma na imię Ola (po babci), i mimo wyjścia za mąż pozostała przy swoim panieńskim nazwisku – Krasowska. Jarema z samozaparciem i wiarą poszukiwał ojca, o którym wiedział tylko z przekazów matki. Tragiczne losy Wołyniaków porozrzucanych po wojnie po całym świecie  układały się rozmaicie. Los dał niektórym szansę na odnalezienie swoich bliskich. Spotkało to także Jaremę. Po 60-ciu latach cudem wprost odnalazł ojca i dotrzymał obietnicę daną matce. Olga – matka Jaremy, niestety nie doczekała się tego dnia, zmarła w 1997 roku i została pochowana na cmentarzu w Iwaniczach Nowych. Całą tę rodzinną historię przekazał mnie Jerzy Krasowski, którego co roku odwiedza nie tylko syn Jarema ale i wnuczka Ola z odległego Talina. Zawsze, kiedy wracałem myślami do tego spotkania ojca z synem po 60 latach, zastanawiałem się czy to był tylko zbieg przypadkowych okoliczności, czy też z łaski Najwyższego jakaś siła nadprzyrodzona w odpowiednim czasie skierowała mnie do Iwanicz, co zapoczątkowało i doprowadziło do połączenia rodziny Jerzego Krasowskiego. Wierzę, że tak było. Bo i jak tu nie wierzyć skoro cała ta historia jest taka niezwykła.

Mojego domu rodzinnego na Osieczniku już nie ma. Przetrwał najgorsze, nie został spalony przez Ukraińców jak inne polskie domy. Po przyjściu władzy sowieckiej w naszym domu mieścił się kołchozowy ośrodek weterynaryjny. Ale rok temu dom został rozebrany, a wokół na przyległych naszych polach stoją już nowe domy i różne zabudowania. Przez pole biegnie linia kolejowa łącząca Iwanicze z Nowowołyńskiem – nowym ośrodkiem przemysłowym, gdzie czynne są kopalnie węgla. Na miejscu naszego gospodarstwa nic dziś nie przypomina dawnych czasów. Tylko dom dziadków, w którym urodziłem się, stoi jak dawniej. Ale tylko dom. Nie ma bowiem dawnego dużego podwórka, stajni, stodoły, spichlerza, kurnika, psiej budy. Nie ma śladu po sadzie i wysokiej starej czereśni-dziczki, która każdego roku rodziła obficie czarne małe ale bardzo słodkie owoce. Jest droga prowadząca przez wieś i spory plac przed domem dziadków. Niby to samo, nawet niektóre domy po obu stronach drogi są te same. Ale czegoś tu brakuje. Tylko łąki ciągnące się pasem szerokim od Zabłocic aż do Porycka są tak samo piękne i urzekające jak dawniej, pełne różnokolorowych kwiatów i zieleni.                                       

 Czesi, dawni mieszkańcy Iwanicz, zaraz po wojnie wyjechali do Czechosłowacji. Za moich czasów Iwanicze była to duża miejscowość, która dzieliła się na Iwanicze Stare zamieszkałe przez ludność ukraińską i Iwanicze Nowe z ludnością czeską. Dziś są to w całości tylko Iwanicze (centrum rejonowe). Około 1,5 km na południe od Iwanicz Starych położona była druga czeska wioska – Dolinka. W obu czeskich wioskach było dużo młodzieży, która często z różnych okazji urządzała wspólne spotkania i zabawy z tańcami, naprzemian w Iwaniczach i Dolince. Byłem z nimi zaprzyjaźniony i mile widziany zarówno przez młodych, jak i starszych mieszkańców. Miałem wśród nich serdecznych przyjaciół: Bohumiła Szymunka, Vladimira Zunę i Jozefa Łokwence. Domyślali się, że należę do jakiejś konspiracyjnej organizacji, chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ani o to mnie nie pytali. Ale pewnego razu w rozmowie z Bohumiłem Szymunkiem doszliśmy do wniosku, aby na spotkaniach młodzieżowych nie ograniczać się tylko do zabawy i tańców, lecz wprowadzić pewne elementy edukacyjne popularyzujące historię narodu czeskiego, kształtujące postawy patriotyczne. Mnie pomysł ten podobał się, gdyż miałem nadzieję na przyciągnięcie i włączenie w ten sposób czeskiej młodzieży do naszej działalności konspiracyjnej. Postanowiliśmy zacząć od opracowania czegoś w postaci gazetki w języku czeskim (pisanej odręcznie), w której zamieszczane byłyby różne (w tym i żartobliwe) informacje z życia miejscowej młodzieży, ale także poważniejsze opracowania. Tekst gazetki miał być odczytywany na spotkaniach w przerwach między tańcami. Opracowanie tekstów z życia młodzieży nie sprawiało większych trudności – materiału było dużo. Natomiast opracowania o tematyce historycznej przysporzyło nam już pewne trudności. Okazało się jednak, że u starszego pokolenia Czechów przechowywane były pieczołowicie przez lata takie materiały, z których nie omieszkaliśmy skorzystać. Pamiętam, że pierwszym moim opracowaniem był tekst o wielkim czeskim kompozytorze Bedrzichu Smetanie. W ten sposób „wydaliśmy” trzy „numery” gazetki. Odczytywane w czasie zabaw spotkały się one z wielkim zainteresowaniem młodzieży. Nie powiodło się jednak wciągnąć młodzież czeską do naszej organizacji. Przeszkodziły w tym tragiczne wydarzenia, które niebawem nadeszły, rozdzieliły nas i zupełnie pokrzyżowały nie tylko takie plany. A może pracę z Czechami zaczęliśmy za późno?

 Wspomnienia tłoczyły się nieuporządkowane jedno za drugim i kotłowały się w mojej głowie. Każdy, nawet mały szczegół zachowany tutaj z lat mojej młodości, a także puste miejsca po tym co kiedyś tu było, pobudzały do refleksji. Nieubłagany czas naglił do powrotu. I z takim bagażem wspomnień o tym co minęło bezpowrotnie opuściłem Iwanicze. W drodze powrotnej wciąż prześladowała mnie myśl, że coś we wsi nie było tak jak dawniej. Droga przez wieś taka sama, domy po obu stronach drogi i mały plac przed szkołą także. A jednak czegoś brakowało. Kiedy tak rozmyślałem – nagle przyszło olśnienie: nie ma stodół, w których każdy gospodarz gromadził skoszone zboża, bowiem w kołchzowej gospodarce nie były gospodarzom potrzebne – zostały po prostu rozebrane. Właśnie, brak stodół i obszernych zagród przy domach nie pasował mnie do zapamiętanego obrazu mojej rodzinnej wsi.

[1] Armia Krajowa Komenda Lwów, Wydział VI, sygn. 203/XV - 42, k. 78-85. (AAN/oddz. VI, Arch. Lewicy Polskiej). W.Siemaszko, E. Siemaszko w swoim opracowaniu „Ludobójstwo ... podają, że w Porycku zginęło 222 Polaków (s. 899), a w miejscow. Orzeszyn – 309 Polaków i 1 Rosjanin (s. 895).

[2] CAW sygn. 371/62/53, k. 5. Dziennik Polski.

[3] AAN, AM 1640/10, t. 202/III/121, k. 300. Sprawozdanie sytuacyjne Sekcji Wschodniej.

[4] „Kraj” nr. 7 z 7.9.1943 r., s. 19. (CAW, sygn. 374/62/53).

[5] Archiwum Adama Bienia, op. cit., s. 323-324.

[6] Archiwum Adama Bienia, op. cit., s. 325-326.

[7] Olga Finiak była żoną Jerzego Krasowskiego i w tym czasie mieli kilku miesięcznego syna Jaremę.

[8] W Czerniakowie mieszkali rodzice Jerzego Krasowskiego.

[9] Rodzice Jerzego Krasowskiego przeżyli – ukrył ich i ochronił Ukrainiec Worobiej.

[10] Archiwum Adama Bienia, Akta narodowościowe (1942-1944), Kraków 2001, s. 325.
Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.