- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 1624
Moje Kresy. Agnieszka Lenard cz.2
/ Najstarszy przyrodni brat Agnieszki - Józef Policht
Biegnąca przez Janów linia kolejowa była bardzo skromna. Jednym torem woziła lwowskich mieszczuchów nad janowski staw, do lasu nad rzeczką Wereszycą i do Szkła, niewielkiego uzdrowiska z wodami mineralnymi. Ze Lwowa do Janowa było 24 kilometry. Wzdłuż trasy kolejowej miejscowi ludzie nosząc swoje towary na lwowski targ wydeptali ścieżkę która rywalizowała z wyboistą, pokrytą kurzem szosą janowską. Mama opowiadała, że poczciwa ciuchcia jadąca z Dworca Głównego we Lwowie przez Kleparów do Janowa i dalej do Jaworowa była tak „szybka”, że do dzisiaj towarzyszy mi śmiech z powodu anegdoty, którą kiedyś przekazywano sobie z ust do ust. Wydeptaną ścieżką obok torów szła piechotą starsza kobieta. Nadjechał pociąg, maszynista proponuje kobiecie „wsiadajcie babciu, podwiozę was do Lwowa. E tam, nie! – odparła babcia, ja się bardzo śpieszę na lwowski targ”.
Dzisiaj Janów to Iwano – Frankowe. Kiedyś piękny kurort nad uroczym jeziorem, teraz małe zaniedbane miasteczko z butwiejącymi zaroślami na środku wysychającego zbiornika wodnego. Trochę dalej, parę kilometrów za miastem, proszący o czułą rękę dobrego gospodarza niezapomniany czarnoziem. Gdzieniegdzie ruiny kościoła i resztki porośniętych zaroślami naszych krzyży. To znak, że przed wojną był tutaj polski cmentarz. W 1945 roku po zamknięciu janowickiego kościoła przeznaczono go na magazyny. Władze zwróciły go resztkom polskiej ludności dopiero w 1990 roku. Został pięknie odrestaurowany. W ołtarzu umieszczono kopię cudownego obrazu Matki Boskiej Janowskiej z Dzieciątkiem (oryginał znajduje się w kościele pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela w Prochowicach koło Legnicy). 28 sierpnia 1994 roku metropolita lwowski arcybiskup Marian Jaworski poświęcił odrestaurowany kościół Trójcy Przenajświętszej w Janowie. Świat się zmienił. Czy tak już pozostanie na zawsze? Sądzę, że nie.
/ Kościół parafialny Trójcy Przenajświętszej w Janowie Lwowskim
Taki był obraz przepięknej okolicy w której się urodziłam, spędziłam dzieciństwo i początek młodzieńczej przygody. Niebawem musiałam stamtąd uciekać – na zawsze. Ludzie we wsi pomiędzy sobą mówili, że niebawem wybuchnie wojna. 17 września 1939 roku do Walddorfu weszli Sowieci. Przyszła sroga zima i pamiętny dzień 10 lutego 1940 roku. Na Sybir wywieziono mamy brata – wujka Antoniego z zawodu kolejarza. Wujek dawny legionista Piłsudskiego był osadnikiem w kolonii Zarzyszcze. Była to malutki folwark, zaledwie kilka domostw. Otrzymał tam parcelę i zaczął się budować, dlatego wywieźli go na Sybir. W głęboką tajgę wywożono przede wszystkim urzędników państwowych, gajowych i leśniczych, zarządców oraz byłych żołnierzy Piłsudskiego. Podobny los spotkał rodzinę mojej byłej koleżanki Stasi Pająk, której ojciec był gajowym u hrabiego. Razem z nim zabrano żonę oraz trzech jego synów. Stasia ich ubiegła, zmarła w październiku 1939 roku na czerwonkę, mając zaledwie 18 lat. Władza sowiecka postanowiła, że dla potrzeb wojskowych na naszym terenie począwszy od osady Stelmachy poprzez Gerusy, Walddorf aż po Majdan zrobią poligon. Większośc domostw wyburzono, nam kazano wynosić się daleko za las, za Lelechówkę aż do kolonii Kopanka zwanej też Pod Buczkiem. Osadę stanowiło tu około 10 domostw zbudowanych wcześniej przez osadników wojskowych i zabranych stąd pamiętnego ranka 10 lutego 1940 roku. Kopanka położona była jakieś 1,5 kilometra od dużej wsi zwanej Kertyna. Zmuszeni do wyjazdu dotarliśmy tutaj na początku wiosny 1940 roku w okresie wielkich roztopów i powodzi po mroźnej i śnieżnej zimie. Przydzielili nam niewielki domek zbity z desek, kryty strzechą. Jak wiał zimny jeszcze wiosenny wiatr, to wszystko zimno wchodziło do środka. Nie chcąc zamarznąć na tym wygwizdowie dziury w deskach łataliśmy gliną. To w minimalnym stopniu pomagało przetrwać te najgorsze dni. Ziemia tutaj była jeszcze gorsza niż w naszym Walddorfie, moczary i torfowiska, same nieużytki. Sowieci w Walddorfie większość domostw poniszczyli, olbrzymimi „stalinowcami” zrównali z ziemią. Niczego pożytecznego w tym miejscu dla siebie nie zrobili, bo niebawem pod koniec czerwca 1941 roku musieli stąd uciekać.
Przyszli Niemcy i poligon zlikwidowali, bo i po co był im potrzebny, kiedy armia hitlerowska parła na Moskwę. Tato zaczął myśleć o powrocie na ojcowiznę do Walddorfu, pojechał zobaczyć jak to wszystko wygląda. To co zobaczył przyprawiało go o rozpacz. Gdzie mieliśmy wrócić, gdy nasza drewniana kryta strzechą chałupa została jednym rzuconym do środka sowieckim granatem doszczętnie zniszczona. Niedaleko nas stały dobrze jeszcze zachowane mury po domu ukraińskiej rodziny Kseni Zadorożnej. Mąż Kseni zmarł, Ksenia mając na wychowaniu czworo małych dzieci nie chciała wracać z powrotem z Kopanki do Walddorfu. Któż miałby jej pomóc w wyremontowaniu zniszczonego domu? W Kopance miała dość dobre warunki bytowania, więc tam z małymi dziećmi pozostała. Po powrocie dom jej doprowadziliśmy do jako takiego użytku i za jej zgodą z nim zamieszkaliśmy. Nie nacieszyliśmy się zbyt długo, bowiem bandy ukraińskie już wiosną 1943 roku zaczęły grasować na naszym terenie dając temu wyraz w pojedynczych mordach na Bogu ducha winnych Polakach. Naszą rodzinę także dotknęła największa tragedia. Zaczęło się od tego, że ojcu padł starszy już koń. To dla chłopa na 13 morgach pola wielka tragedia, bez konia ani rusz. Nadeszła pora siewów, trzeba było posadzić ziemniaki. Wybrał się tato polami, na skróty przez las na kolonię Hucisko do znajomego rolnika pożyczyć konia do roboty. Niedaleko to było najwyżej ze 4 kilometry. Dobrze Józef, dzisiaj robię u siebie w polu, przyjdź jutro z rana i weźmiesz sobie te konie.
Nadszedł wieczór, taty z pola nie ma i nie ma. Nie wiadomo co się stało, na polu nie widać aby ktoś robił. Rano mama wzięła ze sobą młodszą moją siostrę - sama bała się iść przez las, poszły na Hucisko szukać ojca. Gospodyni mówi był, ale koni nie wziął, mąż kazał mu przyjść na drugi dzień, bo sam miał jeszcze coś pilnego do zrobienia w polu. Ożóg zabrał się i poszedł. Może go banderowcy złapali i zamordowali. Mama bała się sama chodzić po lesie i szukać ojca, strach paraliżował poszukiwania taty. Wypytywała ludzi ze wsi, czy ktoś go nie widział. Każdy wzruszał ramionami, wypadało tylko modlić się i czekać na szczęśliwy powrót. Niektórzy ze wsi mówili, że w lesie jest studnia i ktoś z nich widział w niej ciało człowieka. Rzeczywiście w lesie była taka głęboka studnia, gdy we wsi brakowało wody w czasie suszy, ludzie podążali do niej, by zaczerpnąć czystej, wyjątkowo zimnej wody. Ile z tym ciałem prawdy było – nie wiadomo. W każdym bądź razie od tamtego czasu nikt już ojca żywego czy umarłego nie widział. Do dzisiaj nie wiadomo co się ewentualnie stało z jego ciałem, czy rzeczywiście został zamordowany? Gdy banderowskie mordy jeszcze bardziej nasiliły się baliśmy się nocować w naszym domu, pośród ukraińskich sąsiadów. Po jednej i drugiej stronie naszej najbliższej okolicy rozciągały się olbrzymie jary porośnięte krzakami, zwane przez nas debrami. Jar był dość głęboki i gdy stało się w takiej debrze człowieka z zewnątrz nie było widać. Debra stanowiła naszą ochronę w razie ewentualnej napaści. Wiele dni spędziłam na czuwaniu w takim jarze, trzęsąc się z zimna i ze strachu, z każdego poruszającego się listka niczym osika, z każdego trzasku łamanej gałązki, czy już nie nadchodzą nas zamordować.
Pewnego wieczoru zaskoczyli nas, zastali w domu, weszli ławą do chałupy. Kazali domownikom uklęknąć pod ścianą. Grozili niech nikt nie odważy się wychodzić z chaty dopóki oni nie powrócą. To było jednak tylko zastraszenie, czas mijał, nikt nie nadchodził. Słychać było ryk naszej krowy. Mówię do siostry Anny - chodź zobaczymy co się w oborze dzieje. Ostrożnie wyszliśmy, na dworze jaśniutko jak w dzień, pełnia księżyca. Zaglądamy do obory – zabrali krowę i jałówkę, zostaliśmy bez środków do życia. Słychać z daleka odgłosy – banda wraca do wsi. Nie weszłam powtórnie do domu, schowałam się w pobliskich zaroślach w obawie, by czasami któryś z banderowców nie zaczął strzelać jak zobaczą pusty nasz dom. Przerażona siostra jednak wbiegła do domu. Co ona najlepszego zrobiła, jak wrócą to ją zamordują. Było ją wyraźnie widać, gdy biegła przez podwórze w tej jasnej księżycowej poświacie. Coraz wyraźnie słychać było rozmowy, chichoty i stukot końskich kopyt. Zadowoleni z kolejnego nocnego rabunku banderowcy wracali na swoje. Na oświetlonej przez księżyc łączce widać ich jak na dłoni. Pozostawała nadzieja, może gdzieś w pobliżu pozostawili naszą krowę, przywiązali i teraz w drodze powrotnej mają ją zabrać, ależ gdzie tam. Cofnęłam się do jaru i usiadłam pod drzewem. Całą zimną noc przesiedziałam w debrze oka nie mrużąc ani na chwilę. Za kilka dni przyszedł do nas znajomy Ukrainiec ze wsi z Walddorfu. Przyniósł nam trochę chleba, mleko i ostrzeżenie. Słyszałem – oznajmił, jutro wieczorem mają przyjść do was i trzy inne rodziny zamordować, chaty podpalić. Róbcie co chcecie, ostrzegłem was. Najlepiej byłoby gdybyście przez las uciekli do Lelechowa lub do Janowa. Przez las uciekać to przecież strach, banderowcy przede wszystkim ukrywali się po lasach, mogą nas napotkać. Poza tym z nami jest jeszcze małe dziecko. Siostra Wiktoria wyszła za mąż za Józefa Kościńskiego i urodziła córkę. Do Lelechówki przez las także będzie ze 12 kilometrów, do Janowa jeszcze dalej. Może Pan Bóg da, że przejdziecie.
/ 1951 siostra Wiktoria Kościńska i brat Agnieszki Jan Ożóg z rodzinami
Cdn.
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.