- Kategoria: Historia
- Bogusław Szarwiło
- Odsłony: 2072
Dominopol. Przykład współpracy ukraińsko-polskiej
Dominopol polska wieś na Wołyniu, w gminie Werba pow. Włodzimierski. Mieszkało w niej 60 rodzin ( ok 400 osób) polskiej szlachty zaściankowej i 2-4 rodzin ukraińskich. W maju 1943 r., a więc za czasów okupacji niemieckiej, ukraińscy nacjonaliści z Wołczaka koło Dominopola twierdząc, że zostało zawarte porozumienie polsko-ukraińskie, rozpoczęli akcję agitacyjną wśród Polaków nawołującą do wspólnej walki przeciwko Niemcom. Udali się do polskich wsi i osiedli: Turia, Marszałkówka, Mikołajówka, Swojczów i innych, nawołując do wstępowania do organizującej się wspólnej partyzantki ukraińsko-polskiej. Oczywiście warunkiem przyjęcia było posiadanie własnej broni palnej lub granatów w większej ilości. W ten sposób zwerbowano znaczną ilość młodych chłopców w wieku 15-20 lat.
Dla uwiarygodnienia informowano, że ustalona została odznaka na czapce w kształcie koła przedzielonego po połowie barwami narodowymi Polski i Ukrainy (jedna połowa biało-czerwona, druga niebiesko-żółta) wielkości dużego guzika. Nad tą odznaką Ukraińcy mieli mieć ponoć umieszczony tryzub, a Polacy orzełka. Dla większego nagłośnienia akcji pierwsi zwerbowani w ten sposób polscy partyzanci rozsyłani byli do polskich wsi i osiedli w celu zwerbowania następnych ochotników oraz dla zbierania żywności dla organizowanego oddziału. Czesław Życzko z Kisielówki wspomina: "Początkiem 1943 r. pojawił się na terenie Swojczowa i w okolicznych miejscowościach jakiś kpt. Dąbrowski, który zaczął organizować polską młodzież. Jego agitacja polegała na tym, aby gromadzić broń do rzekomego powstania. Do pomocy miał kaprala Gronowicza z Oździutycz i Stanisława Sawickiego ze Swojczowa oraz wielu innych współpracowników. Z rozmowy z kpt. Dąbrowskim i okazanej listy „wykazu” jego członków wynikało, że było około 40 ludzi, byli to przeważnie młodzi zapaleńcy. Budziłem obawy, co do jego organizacji i pomimo rozpowszechniania ulotek o treści: „Bracia do walki, Ojczyzna wzywa nas. Za Jej wolność oddamy wszystko.” , nie widziałem perspektywy jej bytu." W efekcie powstał znaczny ( 90 -120 ludzi) polski oddział partyzancki pod dowództwem kpt. Stanisława Dąbrowskiego współpracujący z UPA. Wołyński Okręg AK jednak nic z tym nie miał wspólnego. Do dziś nie ma dokładnych informacji o kpt. Dąbrowskim, który ponoć był z zawodu nauczycielem i rezerwistą WP. Ukraińcy wykorzystali jego nazwisko w celach propagandowych. Tymczasem sami zajęli szkołę w Dominopolu, organizując tam swoją kwaterę, poza tym wielu z nich kwaterowało w wielu prywatnych domach mieszkańców tej wsi. Rozniosła się również pogłoska, że w lesie dookoła całej wsi Dominopol, od strony północnej i wschodniej, na samym skraju, upowcy zbudowali wiele potężnych bunkrów. Młodzież polska słysząc jednak o pierwszym polskim oddziale była bardzo zainteresowana wstąpieniem do niego, ale nie wszyscy Polacy byli bezkrytyczni.
Mieczysław Leśkiewicz wspomina: "Ja osobiście w ciągu miesiąca spotkałem się trzy razy z tymi „partyzantami” – dwa razy w Turii i raz w Swojczówce – gdzie przebywałem w niedzielę u mego stryja Bronisława Leśkiewicza. Wśród przybyłych tam partyzantów byli osobiście mi znani koledzy: Henryk Brzózka, Grzegorz Błędowski z Mikołajówki, Stanisław Lachowski z Czernówki i Buczek (imienia nie pamiętam) z Jasionówki. Z ich relacji dowiedzieliśmy się, że są zakwaterowani w stodołach w Dominopolu wartę zaś w nocy pełnią tylko Ukraińcy. Posiadaną broń, nawet niekompletną na noc zdają do magazynu pilnowanego wyłącznie przez bulbowców. Razem ze stryjem wysunęliśmy propozycję, aby porozmawiać z innymi partyzantami Polakami i dyskretnie namówić ich do dezercji do domów lub do Włodzimierza, bo to wyglądało na „śmierdzącą” i bardzo podejrzaną sprawę. Grzegorz Błędowski, najstarszy wiekiem z tej grupy, bardzo się uniósł i powiedział, że jeżeli jeszcze ktokolwiek przedstawi podobną propozycję, to on osobiście zamelduje o tym w sztabie, a my będziemy mieli wielkie nieprzyjemności. Jak go bowiem poinformowano w sztabie, wkrótce z Kowla mają przybyć polscy oficerowie, którzy będą ich szkolić. Sprawę załagodziła butelka bimbru i po wymianie zdań „partyzanci” odeszli, uważając zachętę do dezercji za niebyłą. W lipcu lub sierpniu 1943 r. spotkałem byłego partyzanta z Dominopola Stanisława Lachowskiego we Włodzimierzu, który usłuchał przestrogi i zdezerterował." Dzięki takim działaniom, w tym również rodzin tych "partyzantów" oddział zamiast się powiększać topniał jak śnieg na wiosnę. Banderowcy zorientowali się i postanowili przeciwdziałać.
Leokadia Michaluk z d. Południewska z kolonii Jesionówka wspomina : " Już po świętach Zmartwychwstania Pańskiego nasi ludzie zaczęli opowiadać sobie, że Ukraińcy postawili wartę na moście na rzece Turii i zaczęli zawracać wszystkich, którzy szli do wsi, bądź bez ważnej przyczyny, chcieli wieś opuścić. Na początku ludzi tylko zawracali tłumacząc się, że wieś należy do obszaru wojskowego, objętego ścisłą tajemnicą." Ukraińcy zachowywali się we wsi spokojnie i nadal szerzyli propagandę przyjaźni i wzajemnej walki z Niemcami. Większość mieszkańców niestety, albo wierzyła w te zapewnienia, albo nie miała innego wyjścia. W nocy z 10 na 11 lipca 1943 r. polscy partyzanci, pod pozorem ćwiczeń bez broni, zostali wyprowadzeni do lasu i rozstrzelani, a mieszkańców Dominopola wymordowano w okrutny sposób. Mieczysław Leśkiewicz : "Wśród nich [ partyzantów] zginęli osobiście mi znani koledzy : Henryk Brzózka, Jan Sobiepan, Grzegorz Błędowski i Józef Falkiewicz - obaj z Mikołajówki, Stanisław Gaczyński z Ossy i wszyscy pozostali w liczbie około dziewięćdziesięciu. „Partyzanci’ rekrutowali się ze wsi : Ossa, Budki Ossowskie, Kisielówka, Jasionówka, Czernówka, Mikołajówka, Kowalówka, Leżachów, Swojczów, Swojczówka i wielu innych. " Zbrodni dokonali upowcy z "Siczy Świniarzyńskiej" Bohuna Porfirego Antoniuka ps. "Sosenko". Mogli również uczestniczyć w tej zbrodni członkowie bojówki SB OUN. Bronisław Nieczyporowski ps. „Krępy”, z oddziału kpt. Dąbrowskiego wspomina: "W końcu czerwca 1943 r. dowiedziałem się, że w polskiej wsi Dominopol, leżącej przy rzece Turii i lesie Świnarzyńskim, w pow. Włodzimierz Wołyński, niejaki kpt. Dąbrowski organizuje polską partyzantkę. Po zastanowieniu, zdecydowałem wraz z Edwardem Kosiorem, moim bratem ciotecznym, że udamy się tam razem i wstąpimy do tego powstającego oddziału i tak się też stało. Było nas tam 12 młodych chłopaków i byliśmy łącznikami bowiem kpt. Dąbrowski miał popisanych wielu członków tej konspiracji z okolicznych wsi i kolonii, którzy posiadali broń. Razem miało być nawet 120 osób, między innymi Czesław Życzko i Wacław Pogorzelski. Kapitan Dąbrowski nie wierzył w dobre intencje bandy UPA, a my jako łącznicy pewnej nocy mieliśmy powiadomić wszystkich posiadających broń o możliwym niebezpieczeństwie. To w przypadku gdyby trzeba było się bronić przed bandą i organizować nowe oddziały. 10 lipca 1943 r. kapitan Dąbrowski coś wyczuł i puścił nas na przepustki, powiedział: „Jak w poniedziałek będzie cicho, to stawić się tutaj z powrotem, a ja i kapral Gronowicz pozostaniemy tutaj w Dominopolu”. Niestety wszyscy, którzy stawili się na most, na zbiórkę zostali bezlitośnie wymordowani z kpt. Dąbrowskim włącznie. Nie wiedzieli, że w nocy upowcy przy wsparciu "czerni" (ludności ukraińskiej) wymordowali śpiących mieszkańców Dominopola. Zrobiono to po cichu, bez użycia broni palnej, mordując przy pomocy siekier i innych narzędzi. Wymordowano całą ludność wsi, od 220 ( IPN) do 260 (inne źródła) Polaków, 4 Ukraińców i jedną rodzinę polsko-ukraińską. Bronisław Nieczyporowski : " Uczyniono to tak sprawnie, że na wybudowach około 1 km nikt nie słyszał i nie wiedział, co w Dominopolu stało się tej nocy.
Zatem w poniedziałek wszyscy wracali pewni siebie z przepustek, nie spodziewając się niczego nowego, tymczasem tam wszyscy byli już pomordowani. Mój brat mając 12 lat koniecznie chciał mnie odwieźć końmi, bo chciał zobaczyć polskich partyzantów, więc zaczął prosić rodziców, aby go puścili i rodzice wyrazili zgodę. Wraz z bratem Tedeuszem zaprzęgliśmy konie i żegnając się z rodzicami ruszyliśmy w drogę, było to około 10 km. Około godziny 11.00 dojeżdżamy do mostu 12 na rzece Turii, tam stała warta UPA i zatrzymali nas. Jeden z nich wsiadł na wóz i mówi, że chce podjechać do wioski. Wjeżdżamy już na wieś, a ja zaraz zorientowałem się, że wpadliśmy w zasadzkę! Oto z ludności już nikogo nie widać, a tylko bulbowcy latają do mieszkań i rabują zdobycz po Polakach i w tym momencie ten Ukrainiec mówi do mnie: „Stój!”. Ja stanąłem, a z mieszkania wybiega czterech jeszcze i wynoszą szpadel, a do mnie tak mówią: „Wykopiesz jamę, bo mamy parę Żydów do zakopania”. Myślę sobie, to już koniec, z początku nie chciałem, to jeden z nich mnie kolbą po ramieniu, nie było wyjścia, wyszliśmy na ogród za budynki i kazał mi kopać. Zacząłem kopać, z początku chciałem szpadlem rąbnąć choć jednego, już mi ręce drgnęły, ale jakby mi ktoś je zatrzymał i mówił do mnie: „Uciekaj!”. A ja sobie zaraz w sercu pomyślałem: „Jak z tej obstawy można uciec?”, czterech ich było z ręcznymi karabinami, jeden z ruskim r.k.m. i szósty z pistoletem w ręku. A pomimo to w dalszym ciągu czułem jakby za mną ktoś stał i mówił: „Uciekaj!”. Miałem na sobie buty oficerki, które kupiłem od żony oficera i pomyślałem sobie, że w tych butach mnie nie zabiją. Brat Tadeusz stał obok i płakał, żeby go puścili do mamusi. Gdy wykopałem dół głębokości sobie po piersi, jeden z nich mówi do mnie: „Wyłaź i ściągaj buty.” i zacząłem ściągać buty. Jednego już zdjąłem, a drugi noga jeszcze była w cholewie, jak dałem susa pomiędzy nich, odbiegłem około 50 m. i o coś się zaczepiłem, przewróciłem się. W tym samym momencie oddano do mnie serię z erkaemu, także tylko mi furażerkę zbito z głowy, ale podnosząc się złapałem furażerkę i zacząłem dalej uciekać. Wtem na koniu zauważyłem jakiegoś oficera, gdyż miał jakieś odznaki, jedzie obok mnie jakieś 50 m. i krzyczy do nich: „Nie strzelać!”. Ponieważ ja biegłem do zabudowania, o mało mnie nie rozjechał koniem, na szczęście furtka była otwarta. Wpadłem na podwórze, wszystko zabudowane i tylko między stodołą a oborą był płot z desek, taka ściana wysoko ponad 2,5 metra. W tym czasie ten na koniu podjechał i z pistoletu do mnie, ale trzeci raz jak strzelił, to ja byłem już po drugiej stronie i dalej uciekałem ile miałem sił w nogach. A ci z tyłu dalej lecą za mną i strzelają, ale oni byli już za mną w odległości około 300 metrów, także ten na koniu nie daje za wygraną, goni mnie zawzięcie dalej. Patrzę, a on jedzie obok mnie, już chciałem stanąć, ale znów ktoś jakby mówił do mnie: „Uciekaj!”. Przede mną rosły nieduże krzaki, a po drugiej stronie pasło się parę koni, pomyślałem sobie, abym dostał się do tych koni. Gdy przebiegłem przez te krzaki, obejrzałem się, a tego na koniu nie było widać i nie wiem, co się z nim stało. Tak sobie przypuszczam, że jak on jechał pędem to koń musiał ugrząźć, bo jak ja biegłem, to też wpadłem po kolana w błoto. Gdy zbliżałem się do tych koni, ten z erkaemu puścił serię po koniach, a te galopa w dalsze zarośla. Tych z tyłu zaś mam około 500 m za sobą i dobiegam do rzeki, ale już nie tylko w płucach, ale i w żołądku miałem sucho. Wskoczyłem do wody i połknąłem kilka łyków, to dodało mi sił i otuchy do dalszej walki. W tym miejscu rzeka była płytka w pas, przebrnąłem rzekę, a tu trafia się równina, łąki wykoszone, tymczasem ci z tyłu wciąż mnie nękają. Na szczęście mam ich już 800 m za sobą z tyłu, uciekam dalej padając w różne strony jak tylko umiałem. Oglądam się, przez rzekę przeprawia się trzech na koniach, ale konie nie chcą iść. Ja zaś mam już bardzo blisko do polskiej kolonii Popówka, nawet widzę jak uciekają przede mną zaalarmowani ludzie. Przede mną w polu jakieś zabudowanie pomyślałem, że teraz mam zasłonę i nie potrzebuję, coraz to padać. Przede mną duży obszar majątkowego żyta, biegłem ile miałem tchu, wybiegłem na taki wzgórek, oglądam się, a tych trzech na koniu jedzie za mną, ale już ze dwa km . Odruchowo oceniam sytuację, co mam teraz robić, jak nie uda mi się ich zmylić, to mnie zaraz mają. Dobiegłem do bruzdy gdzie jest małe żyto, aby zgubić ślad i udaję się na lewo do kolonii, ale gdy tylko zbiegłem w dół, tak by ścigający mnie nie widzieli, chyłkiem wycofałem się z powrotem na wzgórze. Ryba wzięła przynętę i jeźdźcy skierowali się na kolonię, aby w ich zamyślę zaskoczyć mnie drogą, spodziewali się, że na kolonii Popówka, będę szukał teraz schronienia i wsparcia. Ja tymczasem uciekam dalej dokładnie w przeciwnym kierunku, dobiegłem do tej samej rzeczki Turii i przepłynąłem na drugą stronę.
Siedziałem w zaroślach i obserwowałem co oni robią, w tym czasie, ci co ścigali mnie na pieszo, osiągnęli punkt, w którym spodziewali się mnie pochwycić. Zjeżdżali tam raz przy razie na koniach i pieszo, tak ze trzy godziny, ale z niczym musieli w końcu wracać do swoich. Uważnie ich liczyłem, czy aby któryś nie pozostał zamaskowany w ukryciu, bowiem tutaj już się nie bałem, gdyż w pobliżu był duży las. Uklęknąłem i wyjąłem książeczkę od nabożeństwa i zacząłem się modlić. Po jakiejś godzinie czasu okrężną drogą, polami wróciłem do rodzinnego domu, tak niemal cudownie ratując własne życie. Niestety mojego brata Tadeusza, tam na Dominopolu zabili.” Petronela Władyga z d. Rusiecka ze Swojczowa : "Pamiętam pierwszą ogromną rzeź, jaka była w naszych stronach w dniu 11 lipca 1943 roku we wsi Dominopol, odległej tylko 4 km od Swojczowa. Nocą i przy pełnym zaskoczeniu, stosując najbardziej makabryczne metody, wybito tam ponad 150 rodzin polskich, był to pierwszy masowy mord na terenie naszej parafii. Zginał tam mój wujek Lipina Franciszek z całą rodziną, która składała się z 6-ciu osób. Ukraińcy opowiadali, że po zabiciu ojca, matki i starszego rodzeństwa, zył jeszcze najmłodszy ich syn, liczył zaledwie dwa latka. Dziecina nie rozumiała co się stało, zrozpaczona, głodna i wyziębiona szarpała zwłoki matki, ojca, brata i siostry, krzyczała przy tym przeraźliwie. Tymczasem ukraińscy zbrodniarze, naśmiewali się z dziecka, tak przez cały dzień, potem to biedne dziecko zabili". Bronisław Kraszewski mieszkaniec Dominopola ( wracał do domu po dwudniowej nieobecności ). Oto jego relacja: " Wczesnym rankiem, przed wschodem słońca, dochodząc do Dominopola, chciałem przebyć rzekę w bród, bo na moście stała warta banderowska, z którą nie miałem ochoty się spotkać, gdy usłyszałem przeraźliwe krzyki i pojedyncze wystrzały. Przeczuwając zło, ukryłem się w krzakach nad rzeką Turią i widziałem jak banderowcy otoczyli widoczne w poświacie brzasku domy zamieszkałe przez Polaków. Niektórzy wśród brzęku tłuczonych szyb wskakiwali przez okna do mieszkań. Z tych domów dochodziły odgłosy uderzeń i mrożący krew w żyłach krzyk mordowanych. (...) Nie wszyscy jednak spędzali noce w domach mieszkalnych, bowiem niektórzy spali w stodołach, na strychach obór itp. i ci mieli szansę na nieco dłuższe życie. Mimo gęstej obstawy, nielicznym Polakom udało się cudem wymknąć z rąk bandyckich i ukryć się w pobliskich zaroślach, ogrodach i kurnikach. Oprawcy po spenetrowaniu domów przystąpili do przeszukiwań pozostałych zabudowań gospodarczych i ogrodów, skąd z okrzykami tryumfu wyciągali ukrytych i bezlitośnie mordowali, najczęściej siekierami lub innymi podobnymi narzędziami. Zdawać by się mogło, że „szczęśliwcy”, którzy niezauważeni zdołali odbiec dalej od zabudowań i ukryć się, po przebyciu łąki w nadbrzeżnych krzakach, mieli szansę na uratowanie życia. Okazało się niestety, że nie na długo. Wschodzące na bezchmurnym niebie słońce oświetliło blaskiem miejsce kaźni, a w jego promieniach widoczne były jak na dłoni smugi rosy, strząśniętej z trawy przez osoby szukające schronienia, pędzone panicznym, obłędnym strachem. Bezlitośni bandyci szybko dostrzegali te ścieżki i jak sprawni myśliwi po świeżych tropach dopadali na koniach swoje ofiary i żądni mordu, z łapami umazanymi po łokcie we krwi, z ochrypłym okrzykiem : „Lachy tut!” mordowali dzieci i kobiety, nie oszczędzając nikogo. Z tego "krwawego żniwa" ocalał jeden chłopiec, który pokonując odległość z Dominopola do Turii (ok. 12 km), dotarł do swojego wujka Dobrowolskiego Józefa opowiadając chaotycznie o tym co się wydarzyło."
Leokadia Michaluk z Jesionówki: Dokładny przebieg zdarzeń znany jest również z ust ; Markiewicza mieszkańca Dominopola, Ukraińca ożenionego z Polką, który opowiadał swojemu teściowi Pieniakowi: „Ukraińcy w nocy napadli na nasz Dominopol, przyszli też do naszego domu. Z miejsca rozkazali mi zamordować moją żonę i nasze dzieci, kazali mi wyprowadzić rodzinę na nasze podwórze i tam ich mordować, następnie wykopać dół i tam też wszystkich zakopać. Ja jednak nie mogłem tego uczynić i uciekłem do ciebie. Teraz trzeba mi wracać na Domimopol, wykopać dół, tak jak mi kazano i tak może ich oszukam, a może dadzą mi spokój.” Lucyna Schiesler z d. Różycka: " Na kilkanaście godzin przed rzezią ludności polskiej, 10 lipca w sobotę, około południa szwagier Jan przyjechał ze Stefką do nas ponownie, coś nie dawało mu spokoju, bał się tego, co jeszcze może się wydarzyć. Raz jeszcze poważnie rozmawiał z naszym ojcem o całej sytuacji na Dominopolu, mówił tak: „Tato coś się szykuje, bo Ukraińcy tak się spieszą, tak się kręcą, tak wszędzie jeżdżą!”. Poprosił także naszą mamę Marię, aby pojechała z nimi na Dominopol (...) I mama Maria poszła z nimi na Dominopol. (...)Nagle w nocy mama usłyszała gwałtowny łomot do drzwi, ktoś dobijał się, chcąc się dostać do środka chaty. Mama Maria b. się wystraszyła i natychmiast drzwiami wyleciała do ogrodu i tam skryła się w jamie, w której Jan pędził uprzednio bimber. Gdy zrobiło się cicho i spokojnie, a było już na świtaniu, mama Maria wyszła z ukrycia i poszła do chaty zobaczyć, co tam się właściwie stało. Drzwi w stronę lasu były otwarte, a w korytarzu na progu, leżała zamordowana jej córka Stefania Turowska, leżała w dużej kałuży krwi. Ciała zięcia Jana Turowskiego nie widziała, ale znalazła ciało matki Jana, a po drugim mężu Marii Potockiej. A pan Potocki leżał w swoim pokoju i była narzucona na niego pierzyna. Przerażona tym, co zobaczyła, uciekła z powrotem i dobrze się ukryła, już w innym miejscu. Rano znów zobaczyła, jak Ukraińcy ściągali wszystkich za nogi, właśnie do tej jamy, w której mama skryła się szczęśliwie uprzednio. Widziała także, że tak porzucone ciała, zarzucili ziemią i bezceremonialnie, po prostu zadeptali. Mama Maria tak się bała, że przesiedziała w tym ukryciu cztery dni, aż do środy 14 lipca.(...) Polka o nazwisku Stachurska. Jej córka lat około 17 (....) była także na Dominopolu, właśnie w tę noc z soboty na niedzielę, kiedy mordowano z zaskoczenia mieszkańców wsi. (...) Stara Stachurska opowiadała: „Moja córka była w tę straszną noc na Dominopolu, gdy Ukraińcy niespodziewanie napadli na mieszkańców wsi i bestialsko, bez miłosierdzia mordowali wszystkich, których zdołali dopaść. Także ona została mocno uderzona przez bandziora, ostrym narzędziem w ramię i mocno pokaleczona. Na szczęście udawała, że nie żyje, a rana była na tyle poważna, że zmyliła czujność napastników. Kiedy oprawcy odeszli, zdołała się poderwać na nogi i ukryć w pobliskich konopiach, tam straciła przytomność. Gdy się ocknęła, przez rzekę Turię, przedostała się z największą ostrożnością do rodzinnego domu. Opatrzyłam ją i ukryłam przed rezunami w naszej komórce. ... " Leokadia Michaluk z kolonii Jesionówka : ....mówili wtedy : „Polacy mieszkańcy Jesionówki słuchajcie, to prawda że Dominopol cały został wymordowany, ale wy się nie bójcie, bo to była tragiczna pomyłka. Dlatego wy jesteście bezpieczni, my nie będziemy was mordować, a to co tam się stało, już się więcej nigdy nie powtórzy. Nigdzie nie chodźcie, tylko zbierajcie żniwa, bo zboże czas zebrać.” Mieczysław Leśkiewicz : " Tego dnia wyszedłem pieszo z Włodzimierza na rozpoznanie do wsi Turii. Aby ominąć warty ukraińskie, stojące na głównym trakcie Marcelówka – Mogilno, udałem się okrężną drogą przez Ludmiłpol, Gnojno i groblę do Turii. W Gnojnie spotkałem przypadkowo mojego ojca, który w grupie kilku znajomych mu Ukraińców wyznania ewangelickiego żywo dyskutował i wraz z wszystkimi wpatrywał się w widoczne na horyzoncie ogromne obłoki czarnego dymu. Nadjeżdżający wozem wyładowanym sianem mieszkaniec Gnojna, zapytany o przyczynę gęstego, czarnego dymu, unoszącego się ponad konturem lasu, odległego o ponad 10 km, odpowiedział: „każut szczo Nimci napały noczju na Dominopol, mnoho ludej wystrelaiy, a seło pidpałyły i ono horyt do siej pory”. To wyjaśnienie zasługiwało na wiarę i uspokoiło dyskutantów, którzy rozeszli się do domów, a my z ojcem bez przeszkód dotarliśmy do Turii. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to bandyci spod znaku tryzuba, po krwawej masakrze ludności polskiej w Dominopolu i zagładzie partyzantów, podpalili owe zabudowania i winą za to obarczyli Niemców. " Aktualnie fakt ten upamiętnia krzyż ustawiony w miejscu zbrodni.
/ IPN; Wymordowano całą polską ludność Dominpola, tj. co najmniej 220 osób, z czego z nazwiska ustalono 168 ofiar.
Smutne to ale prawdziwe, tak wyglądała współpraca polsko-ukraińska i tyle warte były ich obietnice. W tym miejscu warto przypomnieć jeszcze inny przykład. W powiecie zdołbunowskim została całkowicie wymordowana polska wieś Majdańska Huta, którą wiosną banderowcy namówili do podpisania umowy gwarantującej bezpieczeństwo w zamian za świadczenia w żywności i podwodach. W wyniku zbrodni 12 lipca 1943 r. zginęło 183 Polaków i 1 Ukrainka. Według relacji zgromadzonych przez Władysława i Ewę Siemaszków, wiosną 1943 roku mieszkańcy Majdańskiej Huty otrzymali od dowództwa UPA w Antonowcach gwarancje bezpieczeństwa pod warunkiem świadczenia danin w postaci żywności, drewna, transportu i robotników do rozbiórki domów opuszczonych przez Polaków. Do czasu zbrodni wieś wywiązywała się z danin. Upowcy mianowali sołtysem Adolfa Oborskiego. 12 lipca 1943 roku rano upowcy opanowali wieś, po czym spalili większość jej mieszkańców w stodole. Niektóre ofiary były mordowane w innych miejscach. Przeżyło 11 osób, głównie tych, które były nieobecne we wsi podczas zbrodni. W tym samym czasie doszło również do innego okrutnego mordu na parlamentariuszach polskiego rządu podczas umówionego spotkania polsko-ukraińskiego. Zygmunt Rumel ps. "Krzysztof Poręba" udał się 10 lipca 1943 do kwatery lokalnego dowództwa SB OUN wraz z przedstawicielem Okręgu Wołyńskiego AK Krzysztofem Markiewiczem ps. „Czort” i woźnicą Witoldem Dobrowolskim. Pojechali bez broni i obstawy, a rezultatem tych rozmów była okrutna śmierć , nieopodal wsi Kustycze na Wołyniu. Do dnia dzisiejszego niewiadomo nawet gdzie znajdują się ich szczątki.