Logo

Z cyklu wyciągnięte z szuflady: " Przeżycia rodziny Bartoszewskich z Radowicz "

WOŁYŃ 1943

W rok 1943 wkroczyliśmy pełni smutku i napięcia. Sytuacja jaka zaistniała trzymała nas w niepewności, co dalej będzie ? Mało tego, że trzech braci: Adolf, Piotr i Antoni są już dawno poza domem i swoimi rodzinami to w święta Bożego Narodzenia 1942 roku zostaje aresztowany brat Edward ps. „Figa”. Poszedł do Różyna do państwa Przybycieniów, bo był łącznikiem między Różynem a Radowiczami. W czasie kolacji weszła ukraińska żandarmeria, która była na usługach Niemców i po sprawdzeniu dokumentów brata kazali się ubierać mówiąc, że jest aresztowany. U państwa Przybycieniów był też jeszcze łącznik z Kowla i drukarz, który obsługiwał drukarnię. Wszyscy trzej zostali aresztowani i przewiezieni do Maciejowa. Tam byli przekazani Niemcom. Brat został przewieziony do więzienia w Kowlu. W mieszkaniu państwa Przybycieniów była drukarnia zamontowana w jednym z pomieszczeń chyba w nowym domu mieszkalnym.

Przed kolacją tego dnia skończono drukować ulotki i inne pisma. Druki były porozkładane na stołach i suszyły się. Całe szczęście, że nie zrobiono rewizji. Po ich odejściu Edward Przybycień i jego siostra Stasia wszystko to, co było wydrukowane ukryli, a drukarnię rozmontowali i schowali w swoich budynkach gospodarskich. To, że nie robiono rewizji uratowało mojego brata. On oczywiście o tym nie wiedział, ale pani Stasia nim zaczęło się śledztwo dała znać bratu do więzienia, że nie było żadnej rewizji. Po trzech tygodniach brata zwolniono. Po tym zajściu drukarnię przewieziono z Różyna do Radowicz do państwa Leśniewskich. Tu w Radowiczach miała dalej drukować wszystkie pisma związane z organizacją, ale jak mi wiadomo nie doszło do jej uruchomienia. W nocy 10/11 kwietnia 1943 roku zostaje zamordowany ojciec Marceli Leśniewski i dwóch synów Eugeniusz i Antoni. Ukraińcy przyszli do nich w nocy i wyprowadzili z domu w  kierunku wsi Żuków. Tam na polach między Żukowem a Radowiczami zostali zabici.  Marceli Leśniewski widocznie chciał się bronić ucieczką, bo jego ciało leżało ok. 100 metrów od ciał synów. Jego zwłoki leżały nie zakopane, a zwłoki synów leżały w płytkim rowie częściowo przysypane. Gdy wiadomość dotarła do nas poszliśmy tę tragedię obejrzeć. Było to ok. 2 km od nas. Na miejscu byli też Ukraińcy z Żukowa i Radowicz. Przy zabieraniu zwłok nie przeszkadzali, ale dało się odczuć, że nic sobie nie robią z tego zajścia. Wracaliśmy mocno przygnębieni. Wszyscy Polacy stali się bardziej czujni i zjednoczeni. Pogrzeb odbył się w Turzysku na cmentarzu parafialnym. Byliśmy swoimi końmi. Prawie wszystkie polskie rodziny brały udział w tym pogrzebie. Po pogrzebie w dalszym ciągu była cisza ze strony Ukraińców, ale zachowanie się sąsiadów ukraińskich nawet tych najbliższych świadczyło o tym, że coś musi się stać.  Któregoś dnia przyszedł do nas sąsiad Miron i rozmawiając z moim bratem Leonem ps. „Oracz” niby od niechcenia mówi:” Panie Bartoszewski to już wam i tak to nic nie pomoże, bo to takaja nasza prohrama wsiech Lachiw wyryzać. No a wy jako dobry sąsiad to dajte nam odnu korowu i jakiś pidżak, bo po co ma zabrać kto inny”. Wzięliśmy to za głupie gadanie, ale dało nam to do myślenia, że skąd u tego raczej spokojnego chłopa wzięło się takie powiedzenie. To jeszcze wzmogło naszą czujność.

Każdy dzień przeżyty w takim napięciu stawał się koszmarem. Praca nikomu nie szła i nie dawała zadowolenia. Chora siostra Władzia czuła się coraz gorzej. Trudny kontakt z lekarzami i te wszystkie przeżycia sprawiły, że nastąpił zgon. Parę dni przed pogrzebem siostry Ukraińcy spalili most na rzece Turii, dlatego od strony Radowicz, Ossy czy Łuczyc trzeba było przejechać wozami przez rzekę poniżej spalonego mostu przez łąki z prawej strony. Ojciec prowadząc konie bał się, by trumna ze zwłokami nie wpadła do wody. Cała przeprawa skończyła się szczęśliwie. Nikt nas nie zaczepiał i nie zatrzymywał. Na pogrzebie było sporo młodzieży, bo siostra miała zaledwie 22 lata. Była pielęgniarką w szpitalu polowym w 1939 roku. Wtedy się przeziębiła, zapalenie płuc i do zdrowia już nie wróciła.    W pierwszej połowie czerwca 1943 roku zostaje zatrzymany koło jeziora za lasem radowickim Kazimierz Daszkiewicz. Szedł on z meldunkiem na Ossę, był łącznikiem Radowicze –Ossa. Widziano, jak Ukraińcy prowadzili go związanego drutem kolczastym przez Zygmuntówkę. Gdzie został zamordowany tego nikt nie wie. Domyślano się, że w Świnarzynie. Noce spędzaliśmy przeważnie w schronach, które trzeba było kopać i dobrze maskować, bo byliśmy stale obserwowani. Wśród  nas w schronie był Wiesław, 3 miesięczny syn brata Leona, który później w 1985 roku był kandydatem na posła z ziemi toruńskiej. W dzień trzeba było coś robić. Ojciec jak mógł i co zdążył to na wiosnę pozasiewał i posadził kartofle, choć często mówił, że ciężko będzie tego dopilnować i sprzątnąć, kiedy urośnie. Przy wszystkich tych pracach Edek i ja pomagaliśmy ojcu.  Ojciec w tym czasie był nerwowy i bardzo boleśnie przeżywał te zajścia. Trzech synów poza domem, pogrzeb córki i nas trzech synów w domu, ale też zagrożenie koniecznością jego opuszczenia. O sobie nie myślał, a stało się, że pierwsi rodzice zginęli. Synowie Adolf, Piotr i Antoni przez Związek Radziecki, a potem Irak, Iran i Egipt przeżyli wojnę na Zachodzie w Armii Andersa. Nas trzech Leon ps. „Oracz”, Edward ps. „Figa” i ja Henryk ps. „Chrzan” przeżyliśmy wojnę w partyzantce i w 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Brat Antoni zmarł w Anglii w 1948 roku. Pozostali, gdy w latach osiemdziesiątych piszę te wspomnienia, żyją. Ukraińcy coraz otwarciej występowali ze swoim programem. Na przełomie czerwca i lipca 1943 roku dokonują mordu na końcu wsi Radowicze w kierunku na Lityń. Pod lasem lityńskim ginie kilka rodzin polskich w tym dwie rodziny Daszkiewiczów i znana mi osobiście 17-18 letnia Leokadia Daszkiewicz, zakłuta widłami w oborze. Zamordowane rodziny to kuzynostwo Henryka Daszkiewicza ps. "Zorza”. Żyjąc w takiej atmosferze napięcie rosło z dnia na dzień. Najgorsze były noce, gdyż wokoło widać było łuny pożarów. Były to na razie pojedyncze porachunki, ale coraz częstsze. Postanowiono nie czekać dłużej. 13 lipca 1943 roku ( była tu wymieniona błędna data 15 lipca, dodam, że była to nie tylko grupa uzbrojonych chłopców, ale jeszcze 8 wozów z rodzinami pośród których 2 wozy, to moja rodzina  -Romankiewicze - SB)  z Radowicz i okolicznych miejscowości ruszyła do Zasmyk grupa chłopców z bronią. Dowództwo nad tą grupą objął Henryk Nadratowski ps. „Wilkoń”, vel „Znicz” Z tą grupą ruszyła część ludności cywilnej, w tym mój brat Edward. Szli przez Radowicze, Abramowiec  i Piórkowicze. W Piórkowiczach rozpędzili ćwiczących tam Ukraińców. Gdy Ukraińcy ociągali się , kiedy kazano im się rozejść, pada komenda Nadratowskiego „chłopcy do ckm-u”. Natychmiast pomogło. Dalej spokojnie dotarli do Zasmyk. Rodziny polskie na chwilę złapały oddech. Do Zasmyk ze wszystkich stron zaczęła napływać młodzież jak i mężczyźni średnim wieku, wchodząc w skład pierwszego partyzanckiego oddziału AK na tym terenie, którego zalążek stanowiła grupa radowicka. Dowódcą tego bojowego oddziału był Władysław Czermiński ps. „Jastrząb” – porucznik rezerwy z zawodu nauczyciel. Pan Nadratowski objął sprawy gospodarcze i administracyjne. Znałem go jeszcze, gdy był komendantem Związku Strzeleckiego w Osieczniku. Przyjeżdżał do brata Adolfa, który był komendantem Związku Strzeleckiego w Radowiczach. Mieli wspólne sprawy. Por. Władysław Czermiński był osobiście znany w rodzinie Bartoszewskich. Był kilka razy u nas  w Radowiczach, często i długo rozmawiał z siostrą. Nieraz, kiedy siostra była jeszcze zdrowa, spotykali się w Kowlu. Brat Edek ps. „Figa” odchodząc do partyzantki do Zasmyk umawia się z ojcem, że tata z mamą przyjadą do kościoła do Zasmyk i wtedy przywiozą mu niezbędne rzeczy osobiste. W niedzielę 22 sierpnia 1943 roku ( był błędny zapis 30 sierpnia, a data osobiście mi znana albowiem następnego dnia czyli 23 sierpnia, w tej samej okolicy zamordowano członków mojej rodziny: Bronisławę i Matyldę Szarwiło oraz  4 inne osoby-SB) wóz został załadowany tym, co było najbardziej potrzebne dla brata, a oprócz tego zboże, mąka i tłuszcze. Ojciec przewidywał, że niedługo chyba też trzeba będzie uciekać do Zasmyk. Pojechali ojciec Adam Bartoszewski, mama Weronika Bartoszewska i sąsiadka Ludwika Daszkiewicz matka Henryka Daszkiewicza ps. „Zorza”. Miała też z nimi jechać córka sąsiadów Danuta Kostrubiec, bo chciała się widzieć ze swoim ojcem Władysławem Kostrubiec ps. „Grzmot”, który był u „Jastrzębia” pierwszym rusznikarzem tworzącej się partyzantki a potem w większym składzie prowadził naprawę broni. Jednak przechodząc koło naszej pasieki ukąsiła ją pszczoła w policzek. Spuchła jej twarz i z tego powodu nie pojechała. Żyje do dzisiaj, mieszka w Zamościu, uratował ją zwykły przypadek – mała pszczółka. Rodzice jechali w kierunku Zasmyk przez las lityński na Gruszówkę. Było gorąco i ojciec wybrał drogę przez las, żeby konie za bardzo się nie zmęczyły. Nie przeczuwał, że była to droga na której czyhała śmierć. Jechał też sąsiad Stanisław Malinowski z żoną, jechała z nimi pani Kułakowska wiejska akuszerka i ich sąsiadka pani Kiełbasa. ( według Feliksa Budzisza:  pani Kiełbasa jechała z synem Marianem lat 14 i Ewa  Młynek lat 13 -S.B) W domu Malinowskich zostało sześcioro nieletnich dzieci. Pan Malinowski jechał przez Abramowiec i Piórkowicze i do Zasmyk dojechał, ale wracał przez Gruszówkę i do domu już nie dojechał. W Gruszówce zostali zatrzymani i wszyscy zginęli.  Od rodzin które jechały i wracały trasą przez Abramowiec i Piórkowicze dowiedzieliśmy się, że Bartoszewscy nie dojechali do kościoła ani w ogóle do Zasmyk. Czekaliśmy z niecierpliwością cały następny dzień, niestety ani rodzice, ani inni jadący tą drogą, nie wrócili. 30 sierpnia to była straszna noc, nikt nie śpi ani nie chowa się do schronu. Każdy rozchodzi się do rozmaitych kryjówek. Były to kopy siana czy zbóż, kupy gałęzi, krzaki bzu, jaśminu względnie jakieś inne zarośla. Mija noc, żyjemy. Gdy rozważamy nad przetrwaną pełną grozy nocą z kierunku lasu lityńskiego słyszymy strzały oraz silne wybuchy. Zaczęły krążyć różne pogłoski, z których można wywnioskować, że Ukraińcom coś tam jest nie w smak. Jakiś chłopak ukraiński jest ranny lub zabity i Ukraińcy poszeptują  o ogromnej sile Polaków. W tym samym czasie zostaje zamordowany w lesie radowickim 13 letni Henryk Skrzat. Poszedł do kolegi i tam go złapali. Zemsta za to, że jego starszy brat Stanisław ożenił się z ładną Ukrainką, która przeszła na katolicyzm. Stanisław był wówczas nieosiągalny, więc śmierć poniósł młodszy brat Henryk. Wtedy też zostają zamordowane dwie starsze panie. Są to pani Isańska, matka nauczyciela Isańskiego, który był już w tym czasie w partyzantce u „Jastrzębia” i jego teściowa pani Tokarska. Mieszkały na tzw. Polskiej Kolonii u państwa Molendów. Gdzieś pod wieczór 1 września 1943 roku łącznik z Zasmyk przynosi wiadomość, aby kto tylko może uciekał do Zasmyk. Te rodziny, które próbowały iść w kierunku Zasmyk znajomi Ukraińcy uspokajali, że nic im nie grozi i nakłaniali do powrotu do domu. Kilka rodzin poszło. Były to przeważnie rodziny zamieszkujące domostwa w pobliżu Abramowca i Kluska. Nasza rodzina jeszcze została lecz nie na długo. Od gońca dowiadujemy się, że odgłosy strzelaniny, które słyszeliśmy była to pierwsza i udana walka z bandą ukraińską.  ( Bitwa ta odbyła się 31 sierpnia 1943 r.-S. B) Zdobyto kilka karabinów i jeden rkm.  To „Jastrząb” po wyśledzeniu i rozpoznaniu, co dzieje się na Gruszówce zbiera swój jeszcze mały, ale pełen zapału oddział. Partyzanci nocą obchodzą Gruszówkę, atakując okopanych Ukraińców od tyłu. Likwidują wartowników i zabijają obsługę rkm-u. Po stronie ukraińskiej powstaje panika i popłoch. Zdezorientowani nie wiedzą co robić, niektórzy uciekają w samej bieliźnie. Nim się zorientowali, co zaszło było już za późno, by mogli stawić silniejszy opór. Po krótkiej ale zawziętej walce „Jastrząb” odnosi w pełni udane zwycięstwo. Po stronie ukraińskiej jest kilku zabitych i rannych, po naszej stronie zginął Stanisław Romankiewicz ps. „Zając”. Pierwszy bój zakończony sukcesem, zmącony jednak stratą jednego ze współtowarzyszy. W trakcie walki wyjaśnia się sprawa moich rodziców. Kiedy Ukraińcy zaczęli w popłochu uciekać nastąpiła pogoń i mój brat Edek zauważył i poznał nasze konie. Konie były przywiązane do drzewa. Wszystko na wozie było jeszcze nie ruszone. Brakowało tylko właścicieli, których nie znaleziono w najbliższej okolicy ani żywych ani martwych. Dopiero pod koniec października odnaleziono groby zamordowanych. Oprócz tych co wymieniłem mieszkających w Radowiczach, byli jeszcze zamordowani z innych miejscowości, w sumie jak sobie przypominam ok. 16-17 osób. Wszyscy zostali stamtąd zabrani i i pochowani na cmentarzu w Zasmykach.  Byłem z bratem Leonem przy odkopywaniu tych ciał. Przy oglądaniu zwłok można było zorientować się jak zostali zabici. Ginęli przeważnie od kul. Mój ojciec Adam Bartoszewski został zastrzelony strzałem w piersi, matka Weronika Bartoszewska strzałem z tyłu głowy. Również Ludwika Daszkiewicz, pani Kułakowska i pani Kiełbasa zostały zastrzelone. Stanisław Malinowski ręce miał związane drutem kolczastym wraz z żoną i zostali zastrzeleni. Grobów było dwa lub trzy i znajdowały się w głębi lasu ok. 2 km od leśniczówki w Gruszówce. Były zamaskowane gałęziami. Znalazł je prawdopodobnie pan Kułakowski. Ciała były zakopane bardzo płytko ok. 30 cm. Przy odkopywaniu panował straszny zaduch, gdyż były już w częściowym rozkładzie. Leżały tam około siedmiu tygodni.  Zwłoki owijano w prześcieradła i kładziono do wcześniej przygotowanych trumien. Pogrzeb odbył się tego samego dnia. Dowództwo oddziału partyzanckiego przeczuwając, jak mogą zareagować Ukraińcy na odniesione przez nas zwycięstwo w Gruszówce, postanawia ratować pozostałą po wsiach ludność polską. Nocą „Jastrząb” ładuje na kilkudziesięciu wozach swój oddział i wyrusza do Bud Ossowskich.  Po drodze rozmawiają tylko po ukraińsku. Pojechali jednak za późno. Było już po wszystkim, wszędzie pełno trupów, swąd spalenizny. Dużo trupów wrzucono do studni. Była to polska wieś, mieliśmy tam wielu krewnych i znajomych, gdyż mama pochodziła z tej wioski z Dąbrowskich. Z naszej rodziny uratował się tylko jeden wujek Stanisław Turowski –mąż siostry mojej mamy. W nocy wyprowadził konie na pastwisko, a w tym czasie Ukraińcy napadli wieś mordując i paląc wszystko. Wujek dobiegł do lasu, wlazł na drzewo i musiał przyglądać się na okropności, które działy się we wsi. Później nie był w stanie za długo tego opowiadać. Po paru dniach dotarł do Zasmyk i był przy naszej rodzinie. Bardzo to przeżył i już nigdy nie wrócił do stanu w jakim był przed tym wydarzeniem. Oddział „Jastrzębia” wracając z powrotem zabierał wszystkie polskie rodziny. Ukraińcy w końcu spostrzegli się i zaczęli ścigać ostrzeliwując tak oddział, który był rozproszony w tyralierze, jak i nas uciekających i goniących przed sobą inwentarz. Ludności było coraz więcej. Uciekaliśmy w kierunku na Abramowiec i Piórkowicze do Zasmyk. Ukraińcy najbardziej aktywni byli od strony Wierzbiczno-Tuliczów, tam też była największa strzelanina. Ginie Tadeusz Golik ps. „Gwiazda”, który jest ciężko ranny. Nie chcąc być wziętym żywcem - zastrzelił się. Była to druga ofiara z pierwszej grupy partyzantów z Radowicz.  Uciekająca ludność  szczęśliwie bez komplikacji dociera do Zasmyk ( Tu autorowi wspomnień pomyliły się zarówno wydarzenia jak i  miejscowości. 3 września, o zmroku oddział pod dowództwem por. „Jastrzębia” i por. „Sokoła” wymaszerował , by ratować przed zagładą ludność polską Osiecznika, odległego od Zasmyk o 20 kilometrów oraz zbiegłej tam ludności z sąsiedniego Werbiczna, ocalałej z rzezi, której dokonali tam dzień wcześniej banderowcy. W godzinach popołudniowych 4 września kolumna wozów dotarła do Zasmyk. Większość ewakuowanych zatrzymała się w kościele. Nie wrócił z wyprawy Tadeusz Golik „Gwiazda” i Franciszek Siatka, mieszkaniec Osiecznika. Niestety nie było czasu na odpoczynek bo 5 września wstrząsnęła ludnością Zasmyk wieść o wymordowaniu mieszkańców polskiej wsi Budy Ossowskie. Przyniosła ją kobieta z dwojgiem dzieci, które cudem ocalały z rzezi i dotarły do Zasmyk. „Jastrząb” natychmiast wyruszył z oddziałem, by ratować ocalałych mieszkańców wsi. Gdy przybył tam ze swoim oddziałem, zastał jedynie  widok zmasakrowanych ciał. W polach i zaroślach odszukano zaledwie kilka dorosłych osób oraz kilkoro dzieci, które zdołały się ukryć przed bandytami. -SB za Feliksem Budziszem i Józefem Turowskim ps. "Ziuk")  Rodziny w Zasmykach były sobie życzliwe i nie zwracając uwagi na trudy dnia codziennego pomagały sobie wzajemnie. Nasza rodzina została zakwaterowana we wsi Janówka 2 km od Zasmyk. Przyjęli nas państwo Sakowicze.  W jednym dużym pokoju było nas kilkanaście osób. Przeważnie kobiety i dzieci. Po śmierci rodziców cały obowiązek i odpowiedzialność za losy rodziny spadł na najstarszego brata Leona ps. „Oracz”. On właśnie ulokował nas w Janówce. Ja po rozmowie z nim następnego dnia odchodzę do oddziału partyzanckiego. Rodziny były też ulokowane we wsi Radomle i Stanisławówka. Dużo rodzin kopało sobie ziemianki bliżej Zasmyk i w samych Zasmykach. Nadchodziła już dżdżysta jesień, a potem sroga i ostra zima. Każdy jak mógł już teraz zabezpieczał się na nieznane jutro.  W międzyczasie byliśmy raz lub dwa razy z bratem Leonem w Radowiczach. Można było jechać, gdyż stacjonował tam silny oddział niemiecki, który zajmował się omłotem zboża. Pojechaliśmy końmi. Wiedziałem, gdzie zakopane są skrzynie z rozmaitymi rzeczami i odzieżą. Kopaliśmy kartofle oraz organizowaliśmy rozmaitą żywność, bo szła zima. Wszystko przewoziliśmy do rodziny w Janówce.  Niemcy zajęci swoją pracą nie zwracali uwagi na to, co robią Polacy. Zanim jednak weszli do Radowicz młócić zboże i organizować żywność musieli stoczyć z Ukraińcami ciężką walkę. Były to oddziały ukraińskie przygotowane do rozbicia zgrupowania polskiego w Zasmykach. Zamiast z nami musieli walczyć z Niemcami. ( Na dzień 8 września 1943 r. J. Stelmaszczuk ps. "Rudyj" szykował atak na Zasmyki i sąsiadujące polskie wioski, zbierając siły co najmniej 1000 upowców. Sotnia "Bajdy" maszerująca w kierunku Kowla, mająca odciąć drogę ucieczki Polakom, natknęła się na kompanie Wermachtu i zaatakował Niemców. W konsekwencji Niemcy rozpędzili całe zgrupowanie.-S. B)

W PARTYZANTCE

4 lub 5 września 1943 roku zgłosiłem się i zostałem mimo młodego wieku przyjęty do oddziału. Zasługa to pana Nadratowskiego i „Jastrzębia”, którzy znali mnie osobiście. „Jastrząb” wiedział też od mojego brata Edka „Figi” o śmierci rodziców. Zostałem przydzielony do drużyny, która pomagała przy kuchni. Zaraz też ćwiczono nas najprostszych rzeczy (padnij, powstań, kryj się, okopywania się leżąc, maskowania swego stanowiska, czołgania się z bronią, musztry). Obchodzenie się z bronią i jej konserwacja należały do stałych naszych ćwiczeń. Czas rekrucki trwał chyba trzy tygodnie a potem była uroczysta przysięga. Ćwiczenia każdy wykonywał sumiennie i z zapałem. Powaga chwili i czasu w jakim to wykonywaliśmy udzielała się wszystkim jednakowo, zarówno młodym jak i starszym. Wykonując to wszystko i mając już za sobą tyle strasznych przeżyć poczułem się potrzebny. Po ćwiczeniach zostałem na stałe przydzielony do kucharza jako pomocnik. Obrałem sobie pseudonim „Śliwa”. Pracowałem na kuchni gdzieś do połowy listopada, staliśmy wtedy w koloni Stefanówka. Tworzono nowy oddział bojowy, którego dowódcą miał być por. „Sokół”.  W tym czasie ciężko zachorowałem. Miałem silną gorączkę i obawiano się, że może to być zapalenie płuc. Kazano mi stanąć do raportu z prośbą o urlop zdrowotny. Udzielono mi go na okres dwóch miesięcy. Udałem się do Janówki, gdzie w domowych warunkach szybko wracałem do zdrowia. Już przed Bożym Narodzeniem byłem zdrowy. Brat Leon „Oracz” należał do samoobrony w Janówce. Będąc już całkiem zdrowym chodziłem za brata pełnić wartę zgodnie z planem dowódcy wsi Janówka, którym był por. Prawdzic. ( Tu pamięć zawiodła autora, dowódcą samoobrony Janówki był ppor. Tadeusz Paszkowski ps. "Jawor". Natomiast  por. Mścisław Sławomirski ps. „Prawdzic" pojawił się w Zasmykach w styczniu 1944r. jako oficer 27 WDP AK-S. B) Tragiczne święta Bożego Narodzenia 1943 roku przeżywałem wraz z rodziną. Byliśmy na pasterce w Zasmykach, która była odprawiana o 6.00 rano. Młodzi poszli na pasterkę pieszo, starsi pojechali wozem z bratem Leonem. W domu zostali wuj Turowski, pan Daszkiewicz i bratowa, żona Leona z dzieckiem. Jest prawie koniec pasterki, a tu od strony Janówki i Stanisławówki słychać strzały. Bardzo dużo ludzi pobiegło w tamtym kierunku. Inni biegli w stronę Radomla. Dobiegamy do pierwszych zabudowań Stanisławówki ale trzeba wracać z powrotem. Janówka już się paliła.  Samoobrona nie wytrzymując naporu Ukraińców ostrzeliwując się, a zarazem ponosząc duże straty w ludziach też się wycofała. ( Tu również sprawa miała się trochę inaczej, niż pisze autor. Tych strat w ludziach nie było wcale tak dużo, ale atakujący byli w przewadze, dlatego w samoobrona musiała się wycofać z Janówki na skraj Stanisławówki i przedpole Zasmyk. -S.B)  Na pomoc poszli ludzie z samoobrony z Zasmyk. Ukraińców jest wielka siłą, strzelają nawet z dział. W dość szybkim tempie podeszli do Zasmyk. Jestem z powrotem w pobliżu kościoła. Ksiądz proboszcz Żukowski bierze monstrancję z Przenajświętszym Sakramentem, wychodzi z kościoła w procesji i idzie w kierunku Gruszówki. Wszyscy, którzy są blisko księdza kierują się za nim. Powstaje panika i chaos. Goniec, który wysłany był do Kupiczowa, gdzie stały główne siły partyzanckie, musiał zawrócić nie sprowadzając pomocy. Zostaje wysłany inną drogą, dociera do Kupiczowa i sprowadza pomoc. Ukraińcy są już około 300 metrów od kościoła. Z Janówki ginie 1/3samoobrony, między innymi  16-letni Staszek Sakowicz syn państwa Sakowiczów u których mieszkamy. Ginie też Antoni Romankiewicz ojciec Stanisława Romankiewicza „Zająca”, który zginął w Gruszówce.( Autor patrzył na to z odległości Zasmyk, być może stąd taka ocena sytuacji. Przybycie samoobrony z Zasmyk i w tym samym czasie atak od tyłu, na atakujących Ukraińców, samoobrony z Zielonej, spowodował zamęt w szeregach ukraińskich. Ze strony samoobrony Janówki i Zasmyk nastąpił kontratak i ukraińscy gieroje zaczęli się cofać. Oddział  por. Kani, który przebił się z Kupiczowa dokończył dzieła. Partyzantów samoobrony zginęło 7-miu.  Antoni Romankiewicz, nawiasem mówiąc mój wujek, zginął po walce. -S.B) Natarcie Ukraińców załamuje się dopiero wtedy, gdy dopadają ich nasze oddziały z Kupiczowa. Szybko przejęły one inicjatywę w swoje ręce. Po stronie Ukraińców powstał popłoch i chaotyczna ucieczka. Wycofywali się z powrotem tą samą drogą, to jest przez Janówkę w kierunku lasu zadybskiego. Ofiar i zniszczeń było bardzo wiele. Janówka prawie doszczętnie spalona, zostało parę domów. Podobnie Radomle i Stanisławówka. ( Gwoli ścisłości w Janówce spłonęła prawie połowa zabudowań, w Radomlu może nieco więcej jak połowa, ale nie w Stanisławówce -S.B)  Zginęło 48 osób, najwięcej z Radomla. Wszystkich zabitych zwieziono do Zasmyk, umyto i układano na klepisku jednej ze stodół. Rodziny poznawały tu swoich bliskich, zabierano ich i chowano na cmentarzu w Zasmykach.  Wśród starszych wiekiem można było usłyszeć słowa krytyki, że tak silne oddziały dopuściły do takiej tragedii. Trochę było w tym prawdy, bo całe wojsko jak nazywano oddziały partyzantów, było zgrupowane w Kupiczowie. Od strony lasu zadybskiego wszystko było odsłonięte i zdane tylko na samoobronę. Wykorzystali to Ukraińcy, pomogły święta i stało się. Sytuacja mieszkaniowa była tragiczna. Ludzie znowu zaczęli kopać ziemianki i chować się pod ziemię przed zimnem. Nasza rodzina należała do tych szczęśliwców, którym dom nie spłonął i nikt nie został zabity. Większość była na pasterce, a pozostali schowali się w piwnicy i przetrwali do przyjścia z pomocą naszych oddziałów Zaraz za nacierającymi naszymi oddziałami szli ludzie ratując z ognia wszystkie przydatne rzeczy. Kiedy wszedłem z kilkoma znajomymi do Janówki, prawie wszystko wokół paliło się. Panował okropny zaduch. Część żywego inwentarza, która nie spłonęła latała luzem po polach. Zaraz do mnie przyszedł brat Leon wraz z resztą rodziny. Cieszyliśmy się, że wszyscy są zdrowi i cali. Reszta dni świątecznych minęła spokojnie, jak również Nowy Rok 1944. Taka cisza i spokój trwały do 19 stycznia. Pamiętam ten dzień, bo mam na imię Henryk, a to moje imieniny i kończył mi się urlop zdrowotny. Pan Harter z Radowicz, który wiedział, że odchodzę do oddziału robił mi nowe buty, prawdziwe wojskowe saperki. Szewc słowa dotrzymał i buty, z których się bardzo cieszyłem, czekały na właściciela. Kiedy wracałem od tego szewca nagle rozpoczęła się strzelanina. Słychać było strzały z broni maszynowej i kilka wybuchów pocisków artyleryjskich. Okazało się, że samoobrona z Zasmyk chwilowo podjęła walkę, ale nie miała szans, bo strzelali do nas Niemcy. Od pocisków artyleryjskich spaliły się budynki, były też ofiary w ludziach. Ludność wiecznie żyjąca w strachu wpadła w panikę. Niemcy zabrali parę krów i wycofali się w kierunku Kowla. ( Tu również sytuacja wyglądała nieco inaczej. Kompania Wermachtu zaatakowała samoobronę Zasmyk zmuszając ją do wycofania się do połowy wioski. Przybyła jednak z pomocą samoobrona Janówki. co pozwoliło na utrzymanie tych pozycji. Niebawem polska linię obrony wzmocniła samoobrona Radomla. W nowej sytuacji Niemcy stracili kilku żołnierzy i zostali zmuszeni do wycofania sie w kierunku Kowla. -S.B) Po tym zajściu w Zasmykach udało mi się zdobyć broń. Po urlopie już z własnym karabinem wróciłem do oddziału. Zabrałem się z jakimś starszym kolegą, który był wozem w Zasmykach i dowiózł mnie na miejsce postoju w Suszybabie. Po zameldowaniu się poinformowano mnie, że muszę zmienić swój pseudonim. W oddziale z którym przyszedł z Różyna nasz dowódca „Sokół” jest pod tym samym pseudonimem kpr. „Śliwa”. Oddział ten tworzył zalążek batalionu „Sokoła”. Wówczas zmieniłem swój pseudonim na „Chrzan”. Jak sobie przypominam zostałem przydzielony do kompanii, której dowódcą był por. „Kania”. Znalazłem się w II plutonie, którego dowódcą był sierż. „Iks”. Ponieważ mówił gwarą śląską i był ubrany w czarny mundur nazywaliśmy go „Ślązak”. Od tego czasu jestem wszędzie tam, gdzie był batalion „Sokoła”. Szlak bojowy tego batalionu będzie długi i ciężki. Jednak wytrwaliśmy.

SZLAK BOJOWY BATALIONU „SOKÓŁ”

Nie jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie wszystkich bitew i potyczek, których było bardzo dużo. Opiszę tutaj tylko te wydarzenia, które pamiętam. Nie pamiętam dokładnie kiedy i gdzie została przydzielona do nas tzw. kompania „Błękitnych”. Byli to Polacy w umundurowaniu niemieckiej żandarmerii z Maciejowic. Obezwładnili oni swoich niemieckich oficerów, zabrali cały sprzęt oraz broń i przeszli do partyzantki. Był ich chyba batalion bardzo dobrze uzbrojony. Do naszego oddziału została przydzielona jedna taka kompania, której dowódcą był por. ”Motyl”. My w tym czasie stacjonowaliśmy w wielu miejscach z których pamiętam pobyty w Rewuszkach, Stawkach, Staweczkach Czmykosie i Zamłyniu. We wsi Sztuń była 2 kompania „Motyla” z naszego batalionu. W nocy przez nieuwagę chłopcy wpuścili do wsi część jakiegoś oddziału niemieckiego. Tabory niemieckie wjechały już do wsi. Niemcy zajęli dogodne stanowiska w tej części wsi nie dając się z nich wyrzucić. Okopali się też na cmentarzu. Pozostała część batalionu rusza im na pomoc. Niemcy strzelają z kul zapalających, podpalają zabudowania, by widzieć co się dzieje po naszej stronie. Nasz pluton dostaje rozkaz przejścia przez drogę a Niemcy kładą na niej ogień z dwóch ckm-ów. Przed nami pali się stodoła, jest widno jak w dzień. Niemiecki ogień z ckm-ów jest za krótki. Przeskakujemy pojedynczo na drugą stronę drogi i dalej już w ciemnościach zajmujemy stanowiska naprzeciw cmentarza. Niemcy prowadzą ogień z broni maszynowej i moździerzy ale niecelny. Nabieramy odwagi i przekonujemy się, że nie wszystkie pociski zabijają. Walka trwa do świtu, jest ostra wymiana ognia. Niemcy wczesnym rankiem wycofują się z cmentarza. Za wycofującymi się Niemcami ruszamy w pościg. Niemcy mają zamontowane na samochodach ckm-y i od czasu do czasu strzelają do nas. Pościg trwa ok. 2 km. W dali widać było jakieś miasteczko, mówiono, że to Luboml. Wracając oglądamy to nocne pobojowisko. Niemcy nie zdążyli zabrać swoich zabitych i rannych. Wzięliśmy do niewoli dużo Niemców. Nasz pluton trzymał nad nimi wartę. Po tej akcji wróciliśmy do wsi Czmykos. Z tego okresu pamiętam pewne zajście, jakie wydarzyło się 1 marca. Nasz pluton miał służbę. Stałem na posterunku alarmowym przy dowódcy batalionu. Z naszego plutonu pojechał patrol na saniach w kierunku miejscowości Radziechów. Pojechał dowódca naszego plutonu sierż. „Iks”, dowódca drużyny(pseudonimu nie pamiętam), jego zastępca st. szer. „Smok”. Końmi powoził kolega „Wyrwidąb” duże chłopisko. Naraz z kierunku, w którym pojechali usłyszeliśmy strzelaninę. Wpadam do domu i melduję dowódcy batalionu o zauważonej sytuacji. Wszyscy wybiegli na podwórze. Jeszcze strzelanina trwała, ale za chwilę ucichła. „Sokół” zarządził alarm batalionu i tzw. zwiadu konnego. Był w nim mój kolega z Radowicz Mieczysław Łodej od którego dowiedziałem się później o szczegółach. Zwiad konny rusza z kopyta, wyrusza też batalion. Nasz pluton został na swoich posterunkach. Po drodze spotkał jadące sanie z jednym koniem. Furman „Wyrwidąb” leżał na nich ranny w nogę –miał rozprute udo. Dostał postrzał w chwili, kiedy odcinał uprząż rannego konia. Ranny zdołał jeszcze wskoczyć na sanie i zaczął się wycofywać. Pozostali trzej jego towarzysze zginęli. Gdy konny zwiad dopadł zabudowań wsi powstała krótka strzelanina. Nasi zauważyli, ze mała kuźnia obstawiona jest snopami słomy i zaczyna się palić. To Ukraińcy po dobiciu rannych wnieśli zwłoki do kuźni i podpalili. Nasi zdążyli ugasić ogień i ciała wyniesiono na zewnątrz. Mord był straszny. Ranni od kuli zostali zakłuci bagnetami, mieli wydłubane oczy, przebite brzuchy i inne części ciała. Pomocy w organizacji tej zasadzki udzieliła tamtejsza ludność ukraińska. Sam pop odprawiający nabożeństwo też był w to wmieszany. Nastąpił pościg za uciekającymi Ukraińcami i wielu z nich poniosło zasłużoną karę. Zamordowanych przywieziono do batalionu, gdzie ich umyto i oczyszczono. Zwłoki zamordowanych oglądał dowódca radzieckiego oddziału partyzanckiego gen. Fiodorow, który odwiedził nasze oddziały. Niestety ranny w zasadzce „Wyrwidąb” po pewnym czasie również umiera. Po śmierci sierż. „Iks” dowódcą plutonu zostaje plut. ”Szerszeń”, z którym pluton przeszedł w batalionie „Sokoła” resztę drogi bojowej, aż do Kamionki. Była to droga, podobnie jak w przypadku innych oddziałów, niełatwa.  Pewnej nocy wyrusza z bazy cały batalion „Sokoła”. Dla mnie ten teren był nowy i nieznany. Był rozkaz zabraniający mówić po polsku w czasie marszu. Przechodzimy przez jakieś wsie, chyba ukraińskie. Spotykana ludność bierze nas za ukraińskich „striłciw”. Co śmielsi musieli być bez strzału, po cichu likwidowani. Okazało się, że idziemy w stronę torów. Wyznaczona grupa poszła na rozpoznanie, a pozostali czekali w małym lasku. Niedaleko nas była stacja kolejowa, gdzie stacjonowali Węgrzy. Z Węgrami mieliśmy cichą umowę i nieoficjalnie akceptowali naszą działalność. Widziałem jak dość duża grupa Węgrów przechodząc obok nas uśmiechała się i pozdrawiała. Mieliśmy przejąć jakiś transport, ale ponieważ nie nadchodził, musieliśmy wrócić z pustymi rękami. W naszym batalionie było dwóch lub trzech Węgrów. Skąd się oni u nas wzięli tego nie wiem. Prawdopodobnie uciekli od Niemców i przeszli do nas. Czuli się jak wśród swoich. Nie byli pilnowani i razem z batalionem chodzili na akcje. Wiosna była w pełni. Pamiętam, że byłem we wsi Binduga na obstawie mostu, przez który przeprawiał się jakiś specjalny oddział frontowy Armii Radzieckiej. Przeprawiała się też z nimi artyleria, a przecież u partyzantów ta broń była rzadko spotykana. Było bardzo zimno i mokro. Siedzieliśmy wtuleni w stogu siana na łące poniżej mostu. Wszelkie przemarsze odbywały się przeważnie nocą. Trzeba było naprawdę dobrze znać teren, aby się nie pogubić i wiedzieć, gdzie się jest. Należało to raczej do dowódców. Nasza wiara i zaufanie do nich sprawiła, że nie odczuwaliśmy żadnej trwogi lub lęku. Osobiście wierzyłem, że „Sokół” znajdzie wyjście z najgorszej sytuacji. Rzeczywiście tak było do końca. Utwierdzało się to w nas zarówno w okrążeniu w lasach mosurskich, czy też w lasach smolarskich na Polesiu.

W kwietniu 1944 roku pierścień okrążenia wokół nas coraz bardziej się zacieśnia. Od tego czasu jeszcze głębiej zaszyliśmy się w lasy. Najgorzej z rannymi, których jest coraz więcej. Muszą być z nami, gdyż nie ma ich gdzie odtransportować. Tam w lesie jak grom z jasnego nieba dociera do nas wiadomość, że zginął dowódca dywizji pułkownik „Oliwa”. Niemcy niespodziewanie podeszli pod budynek gajówki. Pułkownik wyszedł przed dom i wtedy otworzyli ogień. Pułkownik padł martwy. Znajdujący się w pobliżu batalion „Jastrzębia” odbija zwłoki dowódcy dywizji. Z naszej strony jest kilku zabitych i rannych. Niemcy wycofują się. Dowództwo nad dywizją obejmuje dotychczasowy szef sztabu mjr „Żegota”. Zostaje podjęta decyzja o wyrwaniu się z kotła w lasach mosurskich. Przygotowanie trwa parę dni. Jak tylko pozwala na to możliwość zabezpiecza się rannych budując im szałasy z gałęzi. Lżej ranni są przy nas. Przy chorych na ochotnika zostaje jeden z lekarzy i pielęgniarki. Doktor „Sfinks” idzie z batalionem. Poszczególne oddziały doprowadzono do porządku, ponieważ ostatnio pod wpływem przeróżnych zajęć panował mały bałagan. W końcu nasz batalion jest gotowy do wymarszu. Nocą gdzieś w okolicy wsi Zamłynie przechodzimy cicho przez małą rzeczkę po zrobionych przez saperów kładkach. Nasz batalion idzie na czele kolumny. „Sokół” idzie pieszo na przedzie. Swego konia dał dla  „Zorzy” Henryk Daszkiewicz. Niemcy na razie niczego nie zauważyli. Kiedy odeszliśmy od torów ok.1km otrzymaliśmy rozkaz zatrzymania się w małym lasku. Wtedy rozpoczęła się strzelanina, ale jesteśmy poza zasięgiem strzału. „Sokół” pragnie zebrać wokół siebie jak najwięcej partyzantów. Była większość kolumny, nasz batalion jest w całości. Na domiar złego Niemcy sprowadzili do pomocy pociąg pancerny. Jednak partyzanci za wszelką cenę chcą wyrwać się okrążenia. Szturmem zdobywają tory. Po naszej stronie jest wielu zabitych i rannych. W walce pod Jagodzinem, bo tak nazywała się ta stacja, ranny w pierś został rusznikarz Wł. Kostrubiec „Grzmot”. Inni przedzierali się pojedynczo lub małymi grupkami.  Ci zagubieni nie wiedzieli co dalej począć i gdzie szukać swoich oddziałów. Część zagubionych i błądzących po zaroślach dołączyło do naszej grupy. Niektórzy dostali się do niewoli niemieckiej. Byli to: Józef Mazurek „Ziemba” z Radowicz, Lasak ps. NN z Radowicz, Nieckarz z Abramowca, Sołtysiak „Topola” z Obniż. Wielu z tych, którzy zostali wzięci do niewoli zostało rozstrzelanych. Ale byli tacy co przeżyli. Po wojnie rozmawiałem Józefem Mazurkiem „Ziemba”, który obecnie mieszka we wsi Wielkie Łunawy niedaleko Torunia. „Jastrząb”, który będąc tylnym ubezpieczeniem całej przeprawy został z większą częścią swego batalionu w okrążeniu zebrał większość niedobitków. W lasach mosurskich zostali moi bracia Leon i Edek. Nasz oddział wraz z rozbitkami i zagubionymi wyruszył w dalszą drogę. Po wyrwaniu się z kotła Niemcy przez jakiś czas deptali nam po piętach nie mogli pogodzić się z tym, że zdołaliśmy wyrwać się z kotła. Po kilku dniach dołączyła do nas mała grupa partyzantów zagubionych z różnych oddziałów. Między nimi był goniec „Zorza”, ale bez konia, którego musiał zostawić pod Jagodzinem. Początkowo „Sokół” był zmartwiony utratą swojego ulubieńca i miał pretensję do „Zorzy” za to, że zostawił przed torami ładną kasztankę. Marsz trwał już parę dni i Niemcy przestali nas ścigać. Doszliśmy do lasów smolarskich na Polesiu. Pragnęliśmy odpoczynku. Byliśmy zmęczeni i głodni. Po drodze trzeba było organizować prowiant, każdy starał się zdobyć coś dla siebie: chleb, kurę, ziemniaki, mąkę, mleko itp. Miałem w plecaku parę sucharów i była to żelazna porcja. W manierce zamiast wody miałem przetopiony tłuszcz i oszczędnie nim gospodarowałem. Przygotowanie posiłków nie sprawiało mi trudności.  Pomogło doświadczenie z kuchni, które zdobyłem na początku swej partyzanckiej drogi. Każda nauka przydaje się w życiu. Lasy, bagna i znów lasy to krajobraz Polesia. Brak czystej wody do picia, dowódcy przestrzegają przed piciem wody z bagien lub rowu. Komary, miliony komarów, każdy starał się przed nimi okryć twarz, aby w nocy można było zasnąć. Było ciepło i spaliśmy w zrobionych przez siebie szałasach  z gałęzi. Zbieraliśmy trawę, mech, liście aby zmęczone ciało położyć na czymś miękkim. Często zmienialiśmy miejsce postoju i ostrożnie rozpalaliśmy ogniska, aby coś ugotować. Zaczynają nad nami krążyć samoloty. Najgorsze te przeklęte przez nas „ramy”- samoloty obserwacyjne. Po nich najczęściej przylatywał dwupłatowiec i lecąc dość nisko zrzucał wiązki granatów. Raz w nocy ktoś zostawił nie dogaszone ognisko i przelatujący samolot musiał to zauważyć. Gdy cały oddział wypoczywał spokojnie nagle nastąpił straszny wybuch. O sile wybuchu może świadczyć wyrwa w której z łatwością można było schować czołg. Bomba spadła około 30-40 metrów od pierwszych szałasów, przysypując je ziemią i błotem. Na szczęście nikt nie był ranny. Zmieniliśmy miejsce postoju i znaleźliśmy się w pobliżu torów kolejki wąskotorowej.

11 maja 1944 roku z naszego batalionu wyrusza patrol na rozpoznanie terenu pod dowództwem plut. „Zasuwy”. Patrol wpada w zasadzkę zorganizowaną przez Niemców. Ciężko rannych zostaje dwóch partyzantów, którzy wkrótce zmarli. Jeden z nich miał ps. „Kogut”. Plut. „Zasuwa” został ranny w rękę powyżej łokcia. Patrzyliśmy na rannych i mieliśmy łzy w oczach. Tyle trudu, żeby tu dojść tylko po to, aby tak marnie ginąć. Sanitariuszki Antosia i Joasia klęcząc przy nich też płakały. Staliśmy przy nich kołem i modliliśmy się za nich, bo tylko tyle im mogliśmy pomóc. Doktor „Sfinks” był bezradny, bo nie miał ich czym ratować. Moje saperki zaraz na początku poleskich bagien zostały w błocie. Na nogach miałem tylko cholewki, a na stopach prawdziwe poleszuckie postoły z prawdziwego lipowego łyka. Od ciągłego chodzenia i brodzenia po bagnach zrobiły mi się na podeszwach jakieś podskórne żółte wrzody. Nie mogłem chodzić. Dostałem konia i razem z „Zasuwą” przez kilka dni jeździłem konno. Nasz dowódca „Sokół” był zawsze przy swoim batalionie. Często u nas odbywały się narady. Dowódca dywizji mjr „Żegota”, „Sokół”, kapelan Antoni Dąbrowski „Rafał” i inni oficerowie. Patrzyliśmy jak ta grupa studiowała mapę. Zawsze byli spokojni i opanowani, co udzielało się partyzantom. W lasach na Polesiu przebywamy około 6 tygodni. Organizujemy wypady po ziemniaki ale często głodujemy. W okolicy jest dużo partyzantów radzieckich. Spotykamy się z nimi zarówno my, spotykają się nimi nasi dowódcy. Wszyscy są dla siebie życzliwi.  Byliśmy u nich na 1 maja a oni u nas na 3 maja. Przed wymarszem spotkaliśmy duży oddział partyzantki radzieckiej. Dzielili się z nami czym mieli. Dali nam po kilka garści zboża i tym zaspokoiliśmy nasze głodne żołądki. Tuż przed wymarszem zginął od zabłąkanego pocisku artyleryjskiego jeden z naszych oficerów „Wilczur”. Chowamy porucznika wśród lasów Polesia i maszerujemy dalej. Prowadzi nas jakiś miejscowy Poleszuk. Dla rannych robimy nosze z płaszczy lub z kocy. Rannych jest kilku min. por. „Motyl” oraz mój kolega „Złotko”. Konie, które mieliśmy w batalionie już dawno zostały zjedzone. Cały bagaż jest na naszych plecach. Przede wszystkim broń, amunicja, koce, płaszcze – wszystko trzeba dźwigać, a sił już niewiele. Marsz utrudniają bagna i moczary. Często brniemy w głębokiej po kolana bagiennej wodzie i to przez kilka dni, czasem po kilkanaście kilometrów. Co jakiś czas Niemcy oświetlają nas rakietami, wówczas zanurzamy się w wodzie, a jak rakieta zgaśnie brniemy dalej. Od czasu do czasu w pobliżu wybucha pocisk z moździerza lub z działa artyleryjskiego. Przy mnie idzie „Kostek” i mówi, że coś się mu stało w kolano, które strasznie go boli. Nie widać żadnego krwawienia, nie może iść ale musi. Trochę mu pomagamy. Okazało się, że jest ranny od odłamka z moździerza. Por. „Motyl” nie wytrzymuje i każe siebie zostawić na jednej a wysepek. „Sokół’ o tym nie wiedział. Odeszliśmy spory kawał, gdy „Sokoła” poinformowano, że pozostawiono porucznika. Ten zatrzymał cały oddział i rozkazał kilku żołnierzom by go ściągnęli. Dopiero po ich powrocie pomaszerowaliśmy dalej. Świtało już, gdy poczuliśmy twardy grunt pod nogami. I nagle zaczęło beczeć ogromne stado owiec. Niemcy otworzyli ogień lecz owce zmyliły ich czujność. Wykorzystując osłonę owiec oraz gęstą mgłę przeszliśmy niezauważeni niebezpieczny odcinek drogi. Niebawem wpław przeprawiliśmy się przez jakiś kanał i znaleźliśmy się poza zasięgiem nieprzyjacielskiego ognia. Był już dzień, gdy zaszyliśmy się w jakimś opuszczonym tartaku. Było słonecznie, więc trochę osuszyliśmy się i pokrzepili czym kto miał. Siedzieliśmy tam bardzo cicho do popołudnia. Następnie idziemy w stronę rzeki Bug i poinformowano nas, że udajemy się na Lubelszczyznę. Rzekę przekraczaliśmy chyba 10 czerwca. Przez Bug była przeciągnięta lina, co było dziełem lubelskiej konspiracji zawiadomionej o naszym przybyciu. Szedłem trzymając się takiej liny. Woda sięgała do klatki piersiowej. W drugiej ręce nad głową trzymałem broń. Nurt był dość silny. Na ramionach niesiono rannych. Pamiętam, że przed przeprawą zachorował ksiądz kapelan Dąbrowski. Miał gorączkę. Po przejściu na drugi brzeg zostawiono go na pierwszej napotkanej plebanii. Dołączył do nas pod koniec czerwca w okolicy Parczewa. Na nowych kwaterach doprowadzamy się do porządku. Pierwsza czynność to tępienie wszy. Zaszyliśmy się w młodym zagajniku, palimy ogniska. Były dostarczone kotły takie większe do prania bielizny. Wszystko z siebie trzeba było zdjąć i do kotła, bo robactwo siedziało wszędzie, tak  w płaszczu jak i w koszuli. Należało wytrwać w stroju „Adama” na słońcu. Robiono to kilka razy, gdyż trudno w dużej grupie wytępić to robactwo. Siedzieliśmy w tym zagajniku kilka dni i znowu wyruszyliśmy w nieznane. Po drodze mamy potyczkę z Niemcami. Nasz batalion nie bierze w niej udziału, gdyż na Niemców „nadział się” batalion „Trzaski”. Prawdopodobnie ginie w tej potyczce sanitariuszka. Tworzymy jedną grupę z Polesia i dlatego nam jej żal. Nasz batalion spokojnie idzie dalej i zagłębiamy się w coraz większe lasy. Spotykamy tam partyzantów z innych oddziałów min. z AL. Są ciekawi co to są za oddziały wchodzące w „ich lasy”. Przy drogach, w zaroślach tzw. czujki lecz po krótkiej rozmowie z nimi ruszamy dalej. Pewnej nocy nasz batalion był na podjęciu zrzutu. Nie wszystko się udało. Zrzucili trochę stenów oraz trochę letniego umundurowania – bluzy kroju angielskiego. Wyglądało się w tym dobrze. Zazdrościłem tym, którzy otrzymali przydział. Innym razem nasz batalion brał udział w akcji we wsi Wiśniów. Zniszczono dokumenty w gminie oraz innych niemieckich urzędach. Do dyspozycji stał też otworem wielki sklep „Rolnik”. Zaopatrzyliśmy się przeważnie w papierosy „Juno”. Po wykonaniu akcji powróciliśmy bez strat. Jeszcze gdzieś w Zamłyniu pytano mnie czy chciałbym przejść do batalionu „Jastrzębia”, gdyż tam było moich dwóch braci. Odpowiedziałem, że zostaję w swoim batalionie. „Sokół” był przez nas wszystkich bardzo lubiany. Nigdy nie żałowałem, że byłem u „Sokoła”. Więź koleżeńska była bardzo silna i tworzyliśmy zgrany pluton. Było dużo fajnych kolegów z którymi wiele się już przeżyło. Byli to Józef Rak „Klon” z Radowicz, Henryk Daszkiewicz „Zorza” z Radowicz, kolega „Ząb” poznany dopiero w oddziale, „Krzemyk”, który lubił chodzić na dziewczynki i z tego powodu robiliśmy mu różne figle. Był też „Wujek” co w zimie kąpał się w rzece w Zamłyniu oraz „Góra”, który miał zdolności w prowadzeniu śledztwa. Był też nasz poczciwy dowódca plutonu „Szerszeń”. Było wielu innych kolegów lecz czas zatarł ich w mojej pamięci. „Klon” zginął na Polesiu, z „Zębem” spotkałem się po 40 latach na zjeździe w Częstochowie, „Zorza” jest na Pomorzu koło Chełmna. Nocami słyszeliśmy już wielką wojnę. To front się zbliżał. Nasz batalion stacjonował w okolicach Lubartowa. Zajmował kolejne miejscowości w których rozbrajaliśmy niemieckich żołnierzy. Tworzono  z nich grupy i odsyłano w wyznaczone miejsca. Z nazw pamiętam tylko Kamionkę. Później zauważyliśmy potężne samochody i czołgi załadowane wojskiem i sprzętem bojowym. Była to Armia Radziecka, a więc koniec naszego batalionu. W okolicy Kamionki było zgrupowanie wszystkich naszych oddziałów znajdujących się na tym terenie. Doprowadziliśmy się do przyzwoitego wyglądu, bo mówiono, że mamy defiladę. Zauważyliśmy wśród dowódców pewne podniecenie. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Mamy zbiórkę. Przed batalion wychodzi nasz dowódca „Sokół”. Mówi o spełnieniu obowiązku 27 Wołyńskiej Dywizji AK i dodaje, że dziś składamy broń.  Jest 25 lipca 1944 roku. Trudno dziś opisać jak czuliśmy się w tym momencie. Następuje wymarsz do Skrobowa, gdzie mamy składać broń. Podchodzimy spokojnie z powagą i ż żalem oddajemy broń. Jest późny wieczór i już bez broni kierujemy się do jakiegoś większego lasu. Tam spędzamy noc. Rano znów zbiórka, krótkie przemówienie „Sokoła” i rozchodzimy się gdzie kto chce. Ruszamy razem z „Zorzą” przed siebie. „Zorza” posiada mapkę tego terenu, którą dostał od „Sokoła”. Doszliśmy do dużej wsi, były to Niemce. Zajrzeliśmy do pierwszego lepszego budynku. Mieszkał tam nauczyciel. Tam zjedliśmy pierwsze cywilne śniadanie. Ten nauczyciel skierował nas do Kijan i tam przystąpiliśmy do pracy – ja na plebanii, a „Zorza” u państwa Gryglickich, którzy prowadzili duże gospodarstwo koło szkoły ogrodniczej. Kijany znałem z opowiadania, gdyż w tej szkole w latach 1934-1937 uczył się mój brat Antoni Bartoszewski. Na plebanii byłem traktowany jak prawdziwy weteran wojenny. Odpoczywałem i przyzwyczajałem się do innego życia. Młodzież w Kijanach była dla nas życzliwa. Razem ze mną na plebanii byli oficerowie z batalionu „Sokoła”. Przez nich - widocznie na interwencję księdza – zostałem zaopatrzony w bieliznę. Po pewnym czasie rozmawiałem z księdzem o tym nauczycielu, który nas do niego skierował. Śmiał się, że mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na dowódcę AK tego rejonu. W Kijanach byliśmy do września, a następnie przenieśliśmy się bliżej Lublina do Janowic.  Ja zatrzymałem się u państwa Bielaków, a „Zorza” u państwa Giszczaków. Tam byliśmy do końca stycznia 1945 roku.  Właśnie w tym czasie zdobyłem adres rodziny, która była koło Zamościa i w ostatnich dniach stycznia pociągiem przez Krasnystaw dotarłem do Zamościa. Z rodziną spotkałem się we wsi Wysokie pod Zamościem. 10 lipca 1945 roku załadowaliśmy się do wagonu w Zamościu i dojechaliśmy do stacji Płutowo pod Chełmnem. Chwilowo zatrzymaliśmy się w Watorowie, następnie we wsi Wielkie Czyste osiedlił się brat Leon. Zajął poniemieckie gospodarstwo i mieszka tam do dzisiaj.  Ja wyuczyłem się i zostałem organistą w Płużnicy woj. toruńskie, gdzie mieszkam. Wojenne ścieżki brata Leona zakończyły się w lasach biłgorajskich i po spotkaniu z W. Kostrubcem „Grzmotem” udali się do Zamościa, gdzie były już ewakuowane rodziny Bartoszewskich i Kostrubców.  Brat Edward był w okrążeniu w lasach mosurskich. Następnie po nawiązaniu łączności  z konspiracją hrubieszowską został przewieziony przez Bug i skierowany na miejsce koncentracji pozostałych „niedobitków” z dywizji. Wtedy zachorował na tyfus. Miejscowa organizacja skierowała go do Surchowa, a następnie do szpitala w Krasnymstawie (wieziony był pod drzewem i wniesiony przez boczne drzwi). Był nieprzytomny. Po wyleczeniu wrócił do Surchowa i znalazł się pod opieką rodziny Kletowskich oraz ich dzieci. Pod koniec września 1945 roku wyjechał pod Chełmno gdzie objął gospodarstwo poniemieckie we wsi Kijewo Królewskie. Ostatnich kilka lat przed emeryturą pracował w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Kijewie Królewskim. Henryk Daszkiewicz „Zorza” objął gospodarstwo ze swoim ojcem we wsi Wielkie Czyste i obecnie pracuje w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Kijewie Królewskim. Będąc na zlocie w Częstochowie 15 września 1985 roku na uroczystości odsłonięcia tablicy pamiątkowej i słuchając przemówienia pana profesora Filara, który tak dzielnie bronił i broni nas przed oszczerstwem jakoby byśmy byli zorganizowaną zwykłą bandą, postanowiłem się napracować i też od siebie napisać co zapamiętałem. Pisząc te wspomnienia sam dopiero widzę ile się tego nazbierało. Chciałem to zrobić jak najdokładniej. Ostateczny kształt, przepisując na maszynie, nadał im Czesław Rybak ps. „Brzytewka”.

Henryk  Bartoszewski ps.  „Chrzan”Batalion  I/50 pp. por. M. Fijałki „Sokoła” -

spisane w 19 85 r.

P/w wspomnienia wyciągnął z szuflady, swojego nieżyjącego już teścia, Józefa Bednarka ps. "Granat", pan Tadeusz Kuna. Przepisał je i przesłał na mój adres: Bogusława Szarwiło. Ja z kolei naniosłem wyżej uwidocznione (S. B) poprawki dotyczące powszechnie znanych faktów, z którymi można szerzej zapoznać się czytając n/w materiały.

1) Obrona Zasmyk: http://wolyn.org/index.php/publikacje/1265-rzeczpospolita-zasmycka-niepokonana-baza-polskiej-samoobrony-na-wolyniu

2) Krwawe Boże Narodzenie: http://wolyn.org/index.php/informacje/891-krwawa-joka-dla-radomla-batynia-janowki-stanisawowki-i-zasmyk

3) Atak Niemców na Zasmyki: http://wolyn.org/index.php/informacje/894-qniestety-nam-strzela-nie-kazano-q-atak-niemcow-na-zasmyki

4) Feliks Budzisz: " Łuny nad Wołyniem " http://www.mojewojennedziecinstwo.pl/pdf/13_budzisz_luny.pdf

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.