- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 1738
Moje Kresy -Alfred Michalak cz.2
/ Alfred (siedzi z prawej) ze znajomymi z Dobrzynia, Foto Pionier ul. Spacerowa Brzeg
Moja dalsza nauka nie przebiegała już tak pomyślnie jak do tej pory, początek szkoły to tragiczny 1 września 1939 roku. Zamiast do szkoły, z trwogą obserwowałem niebo nad Lwowem, trzymając się matczynej pazuchy. Taty już nie było we wsi, jak większość mężczyzn z Prus został zmobilizowany i brał udział w działaniach obronnych. Do żony i dzieci powrócił z chwilą wejścia Sowietów do Polski. Zanim to nastąpiło od wczesnego ranka 1 września obserwowałem to co się dzieje wokół nas. Lwów, stolica regionu i ważny węzeł komunikacyjny, początkowo znajdował się na głębokich tyłach. Stacjonujące i zorganizowane tam jednostki oraz oddziały wojskowe były kierowane na front i w głąb kraju. W mieście zostało Dowództwo Okręgu Korpusu Nr VI, którym dowodził gen. bryg. Władysław Langner, ten sam który dwa lata wcześniej wraz z całą lwowską świtą był na otwarciu Kasy Stefczyka w Prusach. Już od pierwszego dnia wojny samoloty niemieckie bombardowały Lwów, a duży napływ uciekinierów stwarzał poważne problemy z zaopatrzeniem i wyżywieniem ludności. W związku z szybkim posuwaniem się wojsk niemieckich i zbliżaniem frontu do Lwowa, już 7 września gen. Langner zaczął organizować obronę na linii Wereszycy.
Przygotowanie zaś obrony samego miasta polecił płk. dypl. Bolesławowi Fijałkowskiemu, rodzinnie powiązanemu z rodowitymi mieszkańcami Prus. Według instrukcji i w ślad za nimi odpowiednich rozkazów płk Fijałkowski miał na zewnętrznym obwodzie miasta zbudować barykady i rowy przeciwpancerne (przy pomocy miejscowej ludności), a wewnątrz miasta, podzielonego na samodzielne sektory i bloki obronne, zbudować barykady oraz przygotować składy amunicyjne, żywnościowe i sanitarne. Niestety brakowało ludzi do pracy. W nocy mieli przybyć cywilni robotnicy, ale zjawiło się ich niewielu. Dowódcy poszczególnych odcinków meldowali, że roboty posuwają się niesłychanie wolno, jednakże podjęto energiczne starania, by zmontować kolumny robotnicze. W trakcie organizowania tej obrony nastąpił pierwszy atak oddziałów niemieckich. Pod Lwowem zjawiła się czołówka zagonu płk. Schoernera, oczywiście nie od naszej północno wschodniej strony Lwowa gdzie leżały Prusy, lecz od zachodu na rogatce Gródeckiej od strony Zimnej Wody. W wyniku ciężkich walk udało się oddziałom niemieckim przełamać polską obronę i dotrzeć aż do kościoła św. Elżbiety. To przecież o krok do lwowskiego dworca kolejowego. Wraz z przybyciem dalszych oddziałów niemieckich rozpoczęło się oblężenie naszego kochanego Lwowa. Miasto było ciągle bombardowane zarówno z powietrza, jak i przez artylerię. Zostały uszkodzone wodociągi i elektrownia, wybuchały pożary. Były duże ofiary w wojsku i wśród ludności cywilnej. Nisko nadlatujące od strony Lwowa niemieckie samoloty zawracały nad Prusami, by powtórnie lecieć nad miasto i prowadzić ostrzał polskich pozycji obronnych z maszynowej broni pokładowej. Taka sama sytuacja powtórzyła się 5 lat później w 1944 roku, kiedy Sowieci zaciekle atakowali Lwów, bombardując pozycje niemieckie na lwowskim lotnisku w Skniłowie. W nocy z 18 na 19 września 1939 czołówka wojsk sowieckich i czołgów dotarła na rogatki ulicy Łyczakowskiej od strony Winnik. Doszło do starcia i rozpoczęła się walka lwowian przeciwko dwóm najeźdźcom. 22 września po południu rozpoczęła się sowiecka okupacja Lwowa.
/ Chata w Prusach pod Lwowem
Gdy początek wojennej zawieruchy ucichł rodzice posłali mnie do szkoły. Początkowo uczyłem się w pomieszczeniu klasowym obok kościoła, lecz chwilą wejścia do Prus Sowietów przeniesiono nas do budynku w Kasie Stefczyka. Zmuszeni byliśmy chodzić do sowieckiej szkoły. Uczył nas wojskowy ruski nauczyciel, zwał się chyba Dziuba czy jakoś tak. Religii uczył nas ks. wikary katecheta Alfons Gogół oraz nauczycielka, katechetka Mańka Deszkiewicz. W czasie panowania władzy sowieckiej Prusach istniał nałożony na gospodarzy obowiązek kopania torfu. Tato zdążył już po cichutku wrócić z wojny i od czasu do czasu kopał ten torf . Wydobycie odbywało się specjalnymi widłami na tzw.„Błotach”, usytuowanych za Górką w Prusach, daleko za polami jadąc w stronę Zapytowa. Jak opowiadają inni odwiedzający te strony, w tamtym rejonie do dzisiaj istnieją jeszcze potężne rozlewiska, pozostałość po wydobyciu torfu. Sowieci zabierali torf i wywozili w nieznanym kierunku. Domyślać się należy, że używali go do palenia w parowozach, trwała wojna więc brakowało węgla. Sowieci używali też prastare samochody, pozostałość chyba jeszcze carskich czasów, których silniki napędzane były chyba gazem powstałym ze spalania drzewa. Palić w nich można było torfem. Widywałem w Prusach takie auta z kominami nad kabiną kierowcy lub na skrzyni ładunkowej. Prawdopodobnie w czasie II wojny światowej miał miejsce duży rozwój technologii zasilania silników spalinowych gazem generatorowym, produkowanym z drewna (głównie liściastego - kostki cięte w kształcie sześcianu o boku ok 4–5 cm), a także węgla drzewnego, antracytu i innych paliw. Wynikało to z dużego zużycia benzyny na potrzeby prowadzenia działań wojennych, zwłaszcza przez broń pancerną, czołgów i lotnictwo. Przykładowo czołg T 34 model 1940 spalał 460 litrów paliwa pokonując na drodze 300 kilometrów, następne modele spalały jeszcze więcej, T 34 model 1943 790 litrów przy zasięgu na drodze do 465 kilometrów. Stąd na zapleczu frontu, w samochodach dostawczych i ciężarowych masowo stosowano zasilanie gazem drzewnym, rezerwując benzynę na potrzeby frontu. Na holzgas można było przerobić prawie każdy ówczesny samochód, wymagało to zamontowania generatora gazu przypominającego zewnętrznie bojler. Za najlepsze drewno uważano bukowe, z którego uzyskiwano gaz. Gdy we wsi zapanowali już Niemcy, było to chyba już w 1942 roku, prawie pośrodku naszej dużej wsi w miejscu gdzie przed 1 wojną światową stała stara karczma, zbudowano baraki dla potrzeb niemieckiej placówki Todt. Organizacja została utworzona w 1938 roku w nazistowskich Niemczech i miała za zadanie budowę obiektów wojskowych. Początkowo zatrudniała Niemców niezdolnych do służby wojskowej oraz przedpoborowych, którzy podlegali obowiązkowi pracy w organizacji. W czasie wojny musieli w niej przymusowo pracować robotnicy z okupowanych krajów. To, że w Prusach istniała baza Todt z jednej strony było źle, z drugiej zaś dobrze. Dobrze dlatego, że ukraińskie bandy nie odważyły się znacznymi siłami zaatakować naszej wsi, obawiając się właśnie przebywających tu uzbrojonych Niemców. Pominę tu wątek, gdzie mieszkańcy Prus dogadywali się z Niemcami i w czasie występowania największego zagrożenia ze strony UPA, pożyczali „po cichu” od nich broń, by ją następnego ranka zwrócić prawowitym właścicielom. Z drugiej strony źle, gdyż zawsze po wsi kręcili się niemieccy żołnierze. Zmieniono wójta, funkcję tę pełnił nasłany przez Ukraińców niejaki Letki.
Przez cały czas trzeba było uważać co i do kogo się mówi, bo niby to był żołnierz niemiecki, a w mundurze ubrany był Ukrainiec. Niekiedy dzieci widząc we wsi zataczających się pijanych niemieckich żołdaków po cichu śpiewaliśmy sobie tak „Nie ma wódki, nie ma wina, do widzenia Ukraina”. Byli też we wsi tacy mieszkańcy, którzy najpierw sprzyjali Sowietom potem Niemcom. Pomagali przy wywozie mieszkańców Prus na Sybir. Osobiście widziałem, jak naszych „Galanów” szarpali usadawiając ich na saniach, które 10 lutego 1940 roku zawiozły ich na punkt zbiorczy przed wysłaniem na Sybir. Potem ci sami ludzie przyjechali z nami na Zachód, wrosli w nasze środowiska, emocje opadły, ale pamięć po tym co robili pozostała. Podczas niemieckiej okupacji nie tylko w Prusach, ale na całej Wschodniej Galicji panował głód. Brakowało przede wszystkim zboża, ponieważ Niemcy nałożyli na gospodarstwa kontrybucję. Trzeba było oddawać okupantowi mięso, żywe zwierzęta, zboże i inne płody rolne. Wszystko szło na front, na wyżywienie setek tysięcy żołnierzy.
/ Najstarsza Janina i najmłodsza Władysława, córki Piotra Smoka - teścia Alfreda
Mielenie zboża w gospodarstwie było zabronione pod karą wywózki na roboty przymusowe do III Rzeszy. Aby wymóc posłuszeństwo niemieckie patrole robiły naloty na gospodarzy, rekrutując i niszcząc żarna którymi posługiwali się mieszkańcy Prus. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie mielił zboża w dzień, kiedy kręciło się po wsi sporo ludzi. Wyciągało się dobrze ukryte żarna i kręciło się nimi zwykle w nocy lub najbezpieczniej o brzasku, kiedy większość mieszkańców i przede wszystkim Niemców jeszcze smacznie spała. Prawdą jest też, że najpierw trzeba było to zboże mieć. Tato parokrotnie chodził aż na Wołyń w poszukiwaniu zboża, kiedy poszedł zawsze coś przyniósł. Nosiło się je w specjalnie uszytych małych woreczkach obłożonych wokół ciała, tak by nie wzbudzać podejrzeń w razie niemieckiej kontroli. Raz jednakże został przyłapany przez Niemca. Umiał się wytłumaczyć i ubłagał go, że na chleb czekają jego głodne dzieci i żona. Niemiec to zrozumiał, puścił go, ba nawet wskazał którędy powinien iść w kierunku Prus, by go inni Niemcy nie zatrzymali. Z tego wynika, że w czasie okupacji byli różni Sowieci, Niemcy, Ukraińcy, także Polacy o których wspomniałem. Czy obecnie coś się zmieniło w tym zakresie, chyba nie. Jeżeli ktoś posiadał takowe zboże i chciał je zemleć we młynie w Prusach, było to przedsięwzięcie całkowicie nieopłacalne co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze wzbudzało zaraz podejrzenie u Niemców – skąd to zboże pochodzi i dlaczego go tyle posiada? Po drugie, po zmieleniu połowę mąki trzeba było oddać Niemcom darmo. Kierownikiem młyna w Prusach był oczywiście niemiecki urzędnik. Pracowali w nim między innymi tacy mieszkańcy Prus jak : Józef Drozd, Franciszek Preis, szwagier wspomnianego już Józka Szewczuka, stryj tegoż Józka – Józef Szewczuk, mieszkający po wojnie w Dobrzyniu na zakręcie drogi do Wójcic, także ktoś od „Pistołka”.
/ Dobrzyń 1951 koleżanki i koledzy Alfreda
Młynarzem był też pan Ilków, który mnie znając bez problemów wpuszczał do pomieszczeń produkcyjnych młyna. Udawałem, że interesuję się procesem mielenia, przemieszczając się po obiekcie co rusz nabierałem do swych kieszeni trochę mąki. Młynarz udawał, że nie widzi co robię, szedł w tym czasie do pomieszczenia socjalnego lub celowo szukał worków. Kiedy prawie biegiem zjawiałem się w domu mama od razu robiła ciasto i piekła z tego przepyszne placki. Za każdym razem kiedy wracałem ze młyna w domu była mała uczta. W 1943 roku w dolnych pomieszczeniach młyna przez jakiś czas mieli swoją noclegownię sowieccy jeńcy wojenni. We wsi mówiona na nich Turkiestany.
Cdn.
Wspomnień wysłuchał;
Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące wymienić doświadczenia o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.