Dzisiaj jest: 28 Marzec 2024        Imieniny: Aniela, Sykstus, Joanna
Moje Kresy – Anna  Muszczyńska cz.8 -ostatnia

Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.8 -ostatnia

W kilka dni później w niedzielę 20 lutego 1944 roku do Firlejowa zjechała liczna grupa niemieckiego wojska w granatowych mundurach, podjechali pod ukraińską cerkiew Zesłania Ducha Świętego. Wyprowadzili ludzi pod…

Readmore..

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem  narodu ukraińskiego.

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem narodu ukraińskiego.

/Elementarz "Bandera i ja" również tłumaczony na jęz. polski Miało być inaczej , jak zapowiadali Hołownia i Tusk, a jest jeszcze gorzej. W programie nauczania historii przygotowanym obecnie przez MEN,…

Readmore..

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego  ludobójstwa

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego ludobójstwa

Fundacja Wołyń Pamiętamy po raz kolejny przed 11 lipca w 2024 roku organizuje akcję wyklejania miejscowości plakatami upamiętniającymi Ofiary ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1947.W…

Readmore..

ALEKSANDER SZUMAŃSKI  POLSKI POETA ZE LWOWA

ALEKSANDER SZUMAŃSKI POLSKI POETA ZE LWOWA

Autorzy Zbigniew Ringer,Jacek Trznadel, Bożena Rafalska "Lwowskie Spotkiania","Kurier Codzienny", Chicago, 'Radio Pomost" Arizona, "Wiadomości Polnijne" Johannesburg. WIERSZE PATRIOTYCZNE, MIŁOSNE, SATYRYCZNE, RELIGIJNE, , REFLEKSYJNE, BALLADY, TEKSTY PIOSENEK, STROFY O TEMATYCE LWOWSKIEJ…

Readmore..

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji  Tarasa Szewczenki

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji Tarasa Szewczenki

/ Członek Zarządu Fundacji Niepodległości Jan Fedirko Prezes Towarzystwa Ukraińskiego w Lublinie dr. Grzegorz Kuprianowicz oraz Andrij Saweneć sekretarz TU w dniu 9 marca 2024 r po raz kolejny zorganizowali…

Readmore..

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

/ Profesor Andrzej Lisowski, zdjęcie ze zbiorów syna Andrzeja Lisowskiego" Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek, wybitny znawca górnictwa, wielki patriota.…

Readmore..

„Zbrodnia (wołyńska)  nie obciąża państwa  ukraińskiego!    Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

„Zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego! Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

Paweł Kowal, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych w rozmowie z Interią powiedział, że: „zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego” i „państwo ukraińskie nie ma za wiele z rzezią wołyńską, bo…

Readmore..

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

Tytuł książki: "Moje życie nielegalne": Autor recenzji: Mirosław Szyłak-Szydłowski (2008-03-07) O księdzu Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim było ostatnimi czasy bardzo głośno ze względu na lustracyjne piekiełko, które zgotowali nam rządzący. Kuria bardzo…

Readmore..

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się  zbudować na kłamstwie  i przemilczeniu

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się zbudować na kłamstwie i przemilczeniu

Posłowie PiS zapowiadają wniosek o odwołanie Pawła Kowala z funkcji szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych w związku z wypowiedzią nt. rzezi wołyńskiej –informuje dziennikarz Dorzeczy. Dlaczego tak późno. Paweł Kowal…

Readmore..

Pod wieżami Włodzimierza.  Ukraińcy 1943 – 1944

Pod wieżami Włodzimierza. Ukraińcy 1943 – 1944

Praca literacka i fotograficzna przy książce trwała kilka lat. Fotografie ze zbiorów bohaterów świadectw i ich rodzin pochodzą z całego XX wieku. Fotografie współczesne to efekt ponad czterdziestu podróży Autora…

Readmore..

230. rocznica Insurekcji  (powstania) kościuszkowskiego.

230. rocznica Insurekcji (powstania) kościuszkowskiego.

/ Autorstwa Franciszek Smuglewicz - www.mnp.art.pl, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=297290 Tadeusz Kościuszko, najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, generał lejtnant wojska Rzeczypospolitej Obojga Narodów, generał major komenderujący w…

Readmore..

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach:  10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku  oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach: 10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

W XVII wieku Andrzej Potocki, hetman polny koronny, rozbudował miasto Stanisławów i założył Akademię. Było to jak na owe czasy coś tak niezwykłego, że przejeżdżający przez Stanisławów w 1772 roku…

Readmore..

"Kakaja wasza nacjonalność?" Z cyklu wspomnienia wyciągnięte z szuflady ...

/ Władysław Jackowski  autor wspomnień

Sergiusz Jackowski brat autora prezentowanych wspomnień napisał tytułem wstępu (red).

Podczas odwiedzin swojego Brata staruszka lat 88 natrafiłem w jego szufladzie na wojenny pamiętnik. Po pobieżnym zapoznaniu się z jego treścią stwierdziłem, że to jest unikalny, wojenny dokument, którego nie potrafiłem z powrotem włożyć do szuflady. Uznałem go za dokument prawdziwej, ciekawej rzeczywistości, której nie wyczyta się w żadnym, szkolnym podręczniku. Brat przez 5 wojennych lat był bezdomnym tułaczem i bohaterem wojennych bitew. (...) A co jest najbardziej wzruszające, że On nigdy nie miał porządnego notatnika… .

Wszystko spisywał kopiowym ołówkiem w przypadkowych notesach i na różnych kartkach papieru, a nawet na papierze workowym kiedy chciał coś ciekawego zanotować. Wszystkie, swoje zapiski niczym największe skarby przechowywał w kopertach na dnie plecaka. Dźwigał je i nie rozstawał się z nimi do końca wojny, a zakończył ją w 1947 roku (...) Nie miał czasu na zrobienie porządku ze swoimi, wojennymi zapiskami, które zajmowały jedynie miejsce w szufladach. (...) Zapraszam więc Państwo przeczytać „niezwykły pamiętnik” mojego brata. Zdecydowałem się poświęcić, by jego dokładniej opracować, by on nie zbutwiał w szufladach swoich Przodków. Wszystkim Czytającym życzę wiele wrażeń podczas podróży w przeszłość z prawdziwym Bohaterem, który cierpiał, walczył i opisał w niezwykłych warunkach swoje, wojenne, niezwykłe przygody dla swojej Rodziny i dla Przyszłych Pokoleń.

Urodziłem się 17.12. 1923r. We wsi Dziahile pow. Postawy woj. Wilno. Moje dzieciństwo w siedmioosobowej rodzinie nie było zbyt ciekawe. Rodzice na dziesięcio hektarowej gospodarce i dzięki małemu, wiejskiemu sklepikiowwi z podstawowymi artykułami jakoś sobie radzili. Starszy brat Arseniusz uczył się krawiectwa i nie opuszczał ręcznej maszyny. Ja krótko przed wojną ukończyłem 7 klas Szkoły Podstawowej. W tym czasie naszą wieś rozparcelowano na kolonie, a po wybudowaniu zabudowań i zagospodarowaniu dodatkowych nieużytków zaskoczyła nas wojna. Ojciec ze sklepiku na kolonii musiał zrezygnować, a agresję sowiecką w 1939 roku przeżyliśmy w rodzinnym komplecie. Starszego brata w 1940 roku zabrano do Armii Czerwonej, a Dziadek zmarł. W ten sposób nasza Rodzina zmniejszyła się o dwie osoby. Swoim dzieciństwem, młodością i wolnością cieszyłem się tylko do osiemnastego roku życia. Nie zdążyłem jeszcze bliżej poznać swojej pierwszej dziewczyny, nacieszyć się Nią i pobawić, a już musiałem uczestniczyć w wojnie. Trwała ona dla mnie od lata 1942 roku z przerwami pierwszych lat, a skończyła się 12 lutego 1947 roku w Bieszczadach.

NIEWOLA W PUŁKU SMOLEŃSKIM
– Agresja sowiecka na Polskę 1939 roku zniszczyła mi dojrzewającą młodość, a druga agresja niemiecka na Rosję w lipcu 1941 roku przysporzyła jeszcze więcej smutku wszystkim rodzicom i całej społeczności na Kresach Wschodnich przedwojennej Polski. W nieustających, długich walkach o Moskwę Niemcom udało się odciąć rosyjski, „smoleński pułk” od frontu. Ten pułk nie mając możliwości połączenia się ze swoim frontem, bez zapasu żywności i amunicji zmuszony był wycofać się, aż na byłe Kresy Wschodnie. Można sobie wyobrazić jego tak długi przemarsz jedynie po nocach by uniknąć potyczek z Niemcami, z powodu całkowitego braku amunicji. Na oczekiwanie zrzutu dowództwo pułku wybrało nasze okolice z dala od tras kolejowych i od ważnych, chronionych traktów którymi poruszały się zaopatrujące front wojskowe transporty niemieckie. Ten pułk, by nie zostać rozbitym z powietrza i aby nie ogołocić biednego narodu z reszty żywności, rozproszył się po kilku wsiach. Na naszej kolonii też rozgościło się czterech żołnierzy. Widziałem na własne oczy wąsatego i brodatego dowódcę tego pułku, jak pewnego ranka przyjechał na naszą kolonię bryczką z obstawą kilku żołnierzy. Jego celem było, by od ojca uzyskać jak najwięcej informacji na temat naszych okolic. Nasza kolonia znajdowała się przy samych rozległych moczarach. Po kilku dniach pobytu nieproszonych lokatorów pewnej nocy nad ranem usłyszeliśmy odgłosy nadlatujących samolotów i było jasne, że pomoc z powietrza nadeszła. Żołnierze szybko wstali, ubrali się i wyruszyli na umówione miejsce. Przed południem zjawiło się dwóch żołnierzy którzy nakazali przygotowanie furmanki wraz ze mną przygotowanym do podróży. To było moje pierwsze pożegnanie z Rodziną. Zaniepokojeni rodzice nie mieli wyjścia i musieli mnie z torbeczką żywności wysłać nie wiadomo dokąd i na jak długo. Po godzinie dojechaliśmy z żołnierzami do miejsca zrzutu niedaleko wsi Badzienie. Dwie furmanki załadowane skrzyniami i jakimiś workami odjeżdżały w kierunku wschodnim. Przy drodze przez moczary pod karłowatymi drzewami była jeszcze ogromna kupa skrzyń, worków, pozwijane sznurami spadochrony, karabiny maszynowe na kółkach ponakrywane zielonym płótnem i inny wojenny sprzęt. Przy tej kupie było około dziesięciu żołnierzy. W moment załadowali moją furmankę, a na wierzch ustawili karabin maszynowy i nakryli zielonym płótnem. Kiedy odjeżdżałem z ładunkiem dostrzegłem, że na moje miejsce podjeżdża furmanką mój kolega z sąsiedniej kolonii Mieczysław Sidorowicz. Ucieszyłem się, że będę miał kolegę w tułaczej, nieznanej podróży będzie nam raźniej. Kiedy odjechałem ze 100m zauważyłem, że mój kolega też z załadowanym towarem wyruszył za mną. Przed następną wsią Mozalewszna żołnierz stojący na drodze wskazał kierunek w las. Po ujechaniu kilkudziesięciu metrów leśną dróżką dostrzegłem załadowane furmanki porozrzucane po lesie i ponakrywane zielonym płótnem, a w zielonych namiotach porozrzucanych po lesie odpoczywali żołnierze. Wszystko zrozumiałem, że oni byli zamaskowani przed nalotami. Kiedy wyprzągłem konia zaraz podszedł do niego żołnierz i nałożył mu woreczek z obrokiem na głowę. Zaraz nadjechał także mój kolega. Po jego obsłużeniu przez żołnierza podszedłem do niego. Rozmawialiśmy i podziwialiśmy jak wojenny tabor był tak precyzyjnie zorganizowany. Dostrzegliśmy także, że w tym taborze są także i kuchnie polowe, które dla żołnierzy całego pułku i dla nas przygotowują obiad. Podczas wydawania obiadu wydano dla wszystkich menażki i łyżki. Po obiedzie dyżurny żołnierz kazał nam położyć się do spania gdzie tylko chcemy i pouczył nas, że na sygnał trąbki o zmroku mamy zgłosić się na kolację, a po kolacji przygotować furmanki w dalszą drogę. Na następny sygnał wszyscy wyruszymy jednocześnie. Wszyscy młodzi furmani, a było nas ponad dwudziestu czuliśmy się tak, jak byśmy również byli partyzantami. Niemcy dobrze wiedzieli, że ten pułk jest na tyłach ich frontu, ale nie wiedzieli w jakim znajduje się miejscu, przez to tak precyzyjne maskowanie przed nalotami. Wiedzieli także , że otrzymał zrzut z dobrym uzbrojeniem, przez to mniejsze jednostki niemieckie unikały z nim potyczek. By silnie obstawić front od Leningradu po morze Czarne trzeba było mieć ogromne ilości wojska. Przez to ten pułk na tyłach był bardzo groźny dla Niemców na terenach Białorusi. Niemcy także wiedzieli, że w odpowiedniej chwili ten pułk może uniemożliwić dostawy drogą kolejową na front wschodni w środkowych rejonach Rosji. Było to bezpośrednią przyczyną tak skrytego przemieszczania się pułku przy trasie Wilejka – Połock. Kiedy się ściemniło, tabor wyruszył z Mozalewszna w kierunku wschodnim dość marną drogą. Mijając wieś Kołczany położoną koło wsi Haby Stare, przecinaliśmy główniejszą trasę. W połowie drogi przed następną wsią Grzybki, zaczął zapadać zmrok i napotkaliśmy odpowiedni las w którym dowódca taboru zarządził odpoczynek po nocnym marszu. Po krótkim wypoczynku spożyliśmy śniadanie składające się z suchego prowiantu zapijając go czajem, nie z samowaru lecz z kotła. Po śniadaniu wojsko w roli partyzantów miało swoje zajęcia, a ja z kolegą położyliśmy się do spania i przestrzegając pouczenia dyżurnego nakryliśmy się zielonymi pałatkami. W czasie odpoczynku dyżurny zatroszczył się o obsługę koni. Po obiedzie padał deszcz, więc pozwolono nam odpoczywać w namiotach razem z żołnierzami. Z niektórymi nawet zaprzyjaźniliśmy się opowiadając kawały z czasów, dzieciństwa i dorastającej młodości. Często nad nami latały stękające od ciężaru bomb eskadry bombowców, ale dzięki dobremu maskowaniu byliśmy dla nich niewidoczni. Następnej nocy przejeżdżaliśmy przez wieś Kulikowo, a dalsze wsie były nieznane, ponieważ w nocy nie było możliwości odczytania tablic informacyjnych. Kiedy budził się świt, byliśmy już w lesie i przygotowywaliśmy się do odpoczynku. Po zamaskowaniu się usłyszeliśmy nadjeżdżający pociąg, a byliśmy wtedy w pobliżu trasy Wilejka – Połock. Sapiący, obładowany pociąg podążał być może przez Dynaburg do Leningradu lub przez Witebsk pod Moskwę. Po odpoczynku dziennym robiła się szarówka, a my  przygotowaliśmy się do wymarszu. Robiło się ciemno, jednak sygnału do wymarszu nie usłyszeliśmy. W nocy nadleciały rosyjskie samoloty i bombardowały pobliską stację kolejową. Nad ranem słychać było następny przejeżdżający pociąg. Nie wiedzieliśmy jaką taktykę zastosowało dowództwo. W ciągu dnia przejechały dwa pociągi w stronę Rosji, a w odwrotnym kierunku jeden. Wyglądało na to, że dowództwo pułku oczekuje jakichś rozkazów z frontu. Następną noc też nie opuszczamy lasu. Po północy usłyszeliśmy znowu nadlatujące samoloty od strony Rosji. Zrozumieliśmy, że pułk czekał na następny zrzut na umówionym miejscu. W odległości o kilometra czy dalej od torów kolejowych, dla pułku spadła następna pomoc z nieba. Kazano nam szybko założyć konie do wozów i wyruszyć po cenny ładunek który już wcześniej wysłani żołnierze przygotowywali do zabrania. Do świtu cały ładunek zdążyliśmy przywieźć i umieścić w lesie. Przez cały dzień zamiast wypoczywać, wszyscy furmani liczyli przejeżdżające pociągi i przywidywali, że tu na tej trasie kolejowej coś groźnego się wydarzy. Kiedy robiła się szarówka zrobiono zbiórkę furmanów. Przyszedł do nas kapitan i podziękował nam za okazaną pomoc. Kazał nam zabrać przygotowany prowiant na dwa dni i natychmiast odjeżdżać do domów. Jego ostatnie słowa brzmiały:
– Siewodnia noczju zdieś nastupit żestokaja borba. (Dzisiaj w nocy tu nastąpi groźny bój). Więc czym prędzej zabraliśmy prowiant, założyliśmy konie i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze gdzieś po północy w cichą i pogodną noc usłyszeliśmy nieustającą, głośną kanonadę wybuchów i łuny oświetlające niebo. Przypuszczaliśmy, że ten „smoleński pułk” wysadził podążający na front pociąg obładowany  amunicją i sprzętem wojennym. Po tygodniu nieobecności w domu opowiadałem rodzinie swoje przygody w wojennym taborze z „pułkiem smoleńskim”. Wszyscy je podziwiali i dziękowali Bogu, że szczęśliwie wróciłem do domu. Mieliśmy także co opowiadać z kolegą Mieczysławem swoim rówieśnikom. Po powrocie z taboru, kiedy partyzantka na dobre się rozpowszechniła wielokrotnie mnie i rodziców zadręczała bym wstąpił do jej szeregów. Byłem jeszcze za młody i jak mogłem, jak tylko potrafiłem odmawiałem nawet dowódcom tej, godnej służby.

NIEWOLA NA FRONCIE
Na początku października 1943 roku przez naszą wieś przechodziła niemiecka tzw. blokada jednostki pancernej, czyli grupa likwidacyjna siedzib partyzanckich. Z początku myśleliśmy, że jak poprzednio przyjadą i pojadą dalej. Jednak rozgościli się na cały tydzień i przez ten czas zdążyli dużo złego uczynić. Podejrzewali, że na tych terenach grasuje partyzantka. Na postrach spalili kilka gospodarstw na koloniach naszej wsi. Z całej wsi pozabierali świnie, krowy a nawet i kury. Ludzie zostali w rozpaczy obrabowani prawie z całego żywego inwentarza, w dodatku byli w panice, że całą wieś puszczą z dymem. Rodziny pokrzywdzonych, ale i ocalałych gospodarstw cieszyły się, że barbarzyńcy szykują się do odjazdu. Sołtysowi dali nakaz, by zorganizował kilka furmanek do transportu zrabowanych zwierząt. Ojciec także był wytypowany, ale z furmanką wysłał mnie. Musiałem więc drugi raz pożegnać rodzinę i wyruszyć w nieznane. Razem ze mną w tym konwoju było także kilku moich kolegów. Wyruszyliśmy ze wsi z niemiecką dobrze uzbrojoną obstawą w kierunku północnym. Podczas podróży niepokoiło nas, że nie wiemy dokąd podążamy. Dopiero po przeszło tygodniowej, męczącej podróży dowiedzieliśmy się, że zbliżamy się do celu. Była to węzłowa stacja kolejowa Nowe Święciany położona w odległości około 90 km od naszej wsi przy samej, litewskiej granicy. Wraz z Niemcami cały żywy łup z niemałymi trudnościami przeładowaliśmy z furmanek do wagonów. Starszych furmanów z furmankami swoimi i furmankami młodych chłopaków odesłano do domów, a nas siedmiu zabrali ze sobą. Razem ze zwierzętami w wagonach ruszyliśmy w nieznane. Byliśmy bardzo zmartwieni i przestraszeni co ci agresorzy i zaborcy z nami zrobią. Po dwóch dniach pociąg zatrzymał się w miasteczku na Łotwie – Reżika. Tu żywy towar rozładowaliśmy z wagonów na samochody, które od razu z pewnością pojechały do rzeźni. Natomiast z Niemcami pieszo wyruszyliśmy prosto na wschód. Po dziennym marszu dotarliśmy na terytorium Związku Radzieckiego, blisko linii frontu. W tym czasie akurat trwały walki. Niedalekie, potężne i nieustanne wybuchy przerażały nas. Wydawało nam się, że coraz bardziej zbliżają się w naszym kierunku. Myśleliśmy, że za chwilę pociski będą rozrywać się tu i będzie po nas. Mnie chciało się zapłakać jak dziecku i wołać na ratunek rodziców, ale uświadomiłem sobie, że jestem dorosły, mam prawie 20 lat i musiałem to uczucie strachu jakoś opanować. Tu na froncie wykorzystywano nas do różnych niebezpiecznych i ciężkich prac. Niebawem przyszła zima, tęgie mrozy i zawieje śnieżne. Swoje ubrania mieliśmy nie za ciepłe, buty też były liche, więc otrzymaliśmy komplet ciepłego ubrania. Po nocach na froncie kopaliśmy okopy, rowy strzeleckie, budowaliśmy schrony z bali sosnowych i obsypywaliśmy je ziemią. Zdarzała się nocna strzelanina niekiedy pojawiali się rosyjscy zwiadowcy. Był przypadek, że jednego z nich blisko nas zabito. To samo i nas czekało ze strony rosyjskiego frontu. Byliśmy wszędzie na każde zawołanie. Karmili nas nieźle, co jedli żołnierze to i nam dawali. Traktowali nas dość przyzwoicie. Zdarzało się cofanie frontu z dnia na dzień do tyłu. Nocowaliśmy w stodołach lub opuszczonych domach. Cofnęliśmy się aż do miasteczka Reżika skąd na pieszo wyruszaliśmy na front. Pod wieczór nadleciały sowieckie samoloty i bombardowały miasteczko i stację kolejową, a także ostrzeliwały z karabinów maszynowych uciekających Niemców. Było gorąco, każdy się chował gdzie tylko mógł. Niemcy także uciekali nie wiadomo dokąd. Zauważyliśmy jak cywile uciekają do jakiegoś schronu, więc i my biegliśmy za nimi. Bomby wybuchały blisko nas, a domy się paliły. Wszędzie słychać było krzyki rozpaczających ludzi, którzy w pośpiechu opuszczali swoje płonące domy. W schronie przeczekaliśmy, aż bombardowanie ustało. Nie wiedzieliśmy gdzie iść i co robić? Niemców ani śladu, tylko trafiliśmy na dwóch zabitych, a także na dwóch rannych cywilów których zabierali mieszkańcy tego miasteczka. My mieliśmy okazję do ucieczki od Niemców, ale baliśmy się ryzykowania w obcych, nieznanych nam stronach. Postanowiliśmy więc swoich „kameradów” szukać. Kiedy ich znaleźliśmy byli zadowoleni, że wróciliśmy do nich. Dalej przebywając w Reżika spaliśmy na balach słomy w stajni przy koniach gdzie było nieco cieplej. Poza stajnią szalał mróz i zawieje. Po kilku tygodniach niewolniczej służby na froncie, Niemcy zawołali nas wszystkich do sztabu i oświadczyli nam, że mamy szykować się do podróży. Myśleliśmy, że znowu będziemy się cofać, albo chcą nas wywieźć do Niemiec. Z wypowiedzi oficera zrozumieliśmy, że odsyłają nas do swoich domów. Było nie do opowiedzenia jaka radość rozpierała nasze serca, bo tak wielce radosnej nowiny zupełnie się nie spodziewaliśmy. Sporządzono wykaz wszystkich zwolnionych i opatrzono go pieczątką i podpisem sztabowca. Oficer wręczając ten dokument jednemu z nas powiedział:
– To wam na drogę wystarczy, tyko wszyscy musicie się trzymać razem. Jesteście więc wolni i możecie iść na dworzec i spokojnie odjechać do swoich rodzin. Niebawem byliśmy na dworcu. Wsiedliśmy do pierwszego lepszego wagonu i pędziliśmy w swoje, rodzinne strony. Dojechaliśmy do dużego łotewskiego miasta Dynaburg nad rzeką Dźwiną. Była to duża stacja węzłowa, a pociągi odjeżdżały w różnych kierunkach. Tu z większą częścią naszych kolegów nasze drogi się rozeszły. Grupa ta pomyłkowo wsiadła do innego pociągu, który odchodził w kierunku Rygi. Właśnie to oni zabrali wydany przez Niemców dokument z wykazem nas wszystkich. Przed odjazdem z Dynaburgu twierdzili, że to oni pojadą we właściwym kierunku, ale bardzo się pomylili. Ja z kolegą Aleksandrem Smolskim twierdziliśmy, że to my jedziemy właściwym pociągiem w kierunku Nowe Święciany i tak właśnie było. Ledwo zaczęło świtać, a my już tam byliśmy, a do domu „tylko” 90 km. Kiedy się rozjaśniło wyruszyliśmy pieszo w kierunku Stare Święciany oddalone o 12 km. Po przejściu trzech kilometrów napotkaliśmy zaprzęg w saniach, a w nim dwóch ludzi w bieli. Okazało się, że to byli policjanci litewscy. Zatrzymali nas i zaczęli wypytywać, skąd i dokąd idziemy. Wszystko im dokładnie wytłumaczyliśmy, a w dodatku mieliśmy osobiste, niemieckie dokumenty. Uwierzyli nam i pozwolili iść w dalszą drogę. Koło południa dotarliśmy do Starych Święcian. Tam odwiedziliśmy targ, trochę odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę do Postaw. Niebawem natknęliśmy się na kolejny zaprzęg w sankach. Dobry człowiek zabrał nas i przywiózł, aż do swojego domu. Zaprosił nas na kolację, a jego rodzina przygotowała nam nocleg. Rano poczęstowano nas śniadaniem za co im bardzo podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. W południe dotarliśmy do miasteczka Haduciszki. Tu zdecydowaliśmy się zajść do jednego mieszkania i poprosić o skromny obiad. Trafili nam się dobrzy ludzie. Po zapoznaniu się z naszym niewdzięcznym, chłopięcym losem, poczęstowali nas obiadem i bimbrem. Grzecznie Im podziękowaliśmy i wyruszyliśmy do naszego, powiatowego miasta Postawy odległego o 20 km. Na tej trasie znowu spotkaliśmy dwóch litewskich policjantów i od nowa kłopotliwe tłumaczenia. W Postawach także napotkaliśmy życzliwych nam ludzi, którzy postarali się o kolację dla nas, udzielili noclegu, a rano poczęstowali śniadaniem. Do domu zostało nam jeszcze 30 km. W mroźny dzień brnęliśmy pozawiewanymi drogami, ale byliśmy zadowoleni, że już jesteśmy na ostatnim etapie wędrówki i wkrótce spotkamy się ze swoimi rodzinami. Po drodze znowu niespodzianka. Spotykamy się z rosyjskimi partyzantami jadącymi saniami. Po pierwszych przesłuchaniach kontrola osobista i rewizja plecaków. Znaleźli w nich suchy prowiant wydany przez Niemców na drogę jak: konserwy, margaryna, suchary i papierosy „Juno”, które były przeznaczone na prezent dla ojca, a reszta dla rodziny. Wszystko zabrali i grozili, że jeszcze się zobaczymy w waszych domach…. . Odjechali z łupem nieszczęśliwych biedaków pokrzywdzonych przez los. Kiedy już byliśmy blisko celu, pożegnałem się z kolegą Aleksandrem, który mieszkał przy naszej wsi na koloni Tatarów, a sam znajomym szlakiem na przełaj podążyłem do swojej kolonii. Ciężko było brnąć po głębokim śniegu, na szczęście o zachodzie słońca pokonywałem ostatni kilometr. Ostatkiem sił przekroczyłem próg swojej chaty. Tak zmarnowanego syna Mama jeszcze nie widziała i ze łzami radości powitała mnie wraz z całą Rodziną. Kiedy chwilę odpocząłem, wspólnie z Rodziną zasiedliśmy do kolacji, a ja opowiadałem o tych niezwykłych wydarzeniach i wspominaliśmy również o nieznanym, wojennym losie mojego brata Arseniusza. Po przespanej i spokojnej nocy Mama przejrzała moją bieliznę, która była strasznie brudna i zawszona, natychmiast wrzuciła ją do pieca i spaliła. Kiedy Niemcy zrezygnowali z dalszego natarcia silnie broniącej się Moskwy, zwolnili chłopaków z przymusowego, frontowego obozu do domu. Dowództwo partyzantów drogą radiową dowiedziało się od dowództwa frontowego, że młodzi, cywilni, białoruscy obozowicze spod Moskwy wrócili do swoich rodzin.  Ten ich powrót do domów potwierdzili miejscowi partyzanci. Po trzech dniach od mojego powrotu  późnym wieczorem położyliśmy się do snu. Ja nie zdążyłem jeszcze usnąć, kiedy usłyszałem nagłe stukanie do drzwi. Kiedy Ojciec je otworzył weszło dwóch partyzantów. Rozkazali mi ubrać się, wyjść przed dom i stanąć pod ścianą. Była mroźna noc a księżyc przyświecał tej scenie. Jeden z partyzantów wyjął z kieszeni papier i odczytał na nim rozkaz dowódcy, że za służbę u Niemców na froncie zostałem skazany na karę śmierci przez rozstrzelanie. Drugi z partyzantów zarepetował karabin. Mama wybiegła z domu, upadła do nóg wykonawcy wyroku. Błagała znajomego partyzanta z sąsiedniej wsi i płacząc wołała go po imieniu:
-Miszeńka nie zabijaj swojego kolegi! Przecież on nic nie jest winny! Zabrano Władka pod przymusem! Zlituj się nad cierpieniem matki i nad młodym życiem syna! Misza współczując Mamie opuścił broń. W tym momencie broń zarepetował nieznajomy partyzant, a Misza krzyknął: -Wicia, nie zrobisz tego! Musiałbyś najpierw strzelić we mnie! Po sprzeczce partyzanci broń rozładowali i zarzucili na ramiona. Misza mamie i mnie doradził, bym nie spał w domu i nikomu nie pokazywał się na oczy dopóki oddział partyzantów imieniem „Suworowa” nie opuści tych terenów. Gdyby sąsiedzi zapytali o mnie, to rodzina powinna mówić, że mnie partyzanci zabrali. W przeciwnym razie dowódca by ich sam rozstrzelał. Kazali mi zdjąć ciepłe, niemieckie wojskowe buty, kurtkę i ocieplane spodnie. Te trofea miały udowodnić dowódcy, że wyrok został wykonany. Partyzanci mieli informacje, że ojciec swoim sposobem garbuje skóry, więc domagali się jeszcze, by na polecenie dowódcy oddał wyprawioną skórę byka na ich potrzeby. Ojciec właśnie miał taką wyprawioną skórę i dla spokoju, by już nas nie nękali przyniósł ją z kryjówki i oddał swój skarb. Mama płakała z radości prowadząc do domu bosego i rozebranego syna, a partyzanci saniami z poważnym łupem biednych ludzi odjechali. Musiałem więc przez trzy zimowe tygodnie przebywać w stodole i spać głęboko zaryty w sianie. Mama natomiast podczas mojego ukrywania się musiała wiele się natrudzić i dotrzymać groźnej tajemnicy, aby nikt się o moim ukryciu nie dowiedział. W dniu 6 lipca 1944 roku Armia Czerwona po raz drugi wkroczyła na naszą, białoruską ziemię. Tym razem niby to wyzwalając ją spod okupacji hitlerowskiej…. . Zaczęła się  mobilizacja młodych chłopców, a także  żonatych mężczyzn  wieku do lat 50, nie zważając na sytuację domową rodziny. Ten biedny, bardzo życzliwy i bardzo wrażliwy uczuciowo białoruski naród, chyba najbardziej wycierpiał przez 5 lat wojny… W dniu 16 lipca 1944 roku otrzymałem zawiadomienie doręczone przez sołtysa, o powołaniu mnie do służby w Armii Czerwonej… . Było w nim wyszczególnione, żeby każdy powołany zabrał ze sobą bieliznę i żywność na 5 dni. W punkcie zbornym w miasteczku Miadzioł  miałem stawić się 20 lipca 1944 roku, w tym właśnie czasie kończyłem 20 lat i 6 miesięcy. Przez tych kilka dni moja mama przygotowywała i szykowała co tylko mogła, aby zaopatrzyć mnie na długą i nieznaną, ale w domyśle przerażającą i daleką podróż. Co rusz oglądałem Ją stojącą i zamyśloną nad moją podróżną torbą… Po raz trzeci  nadeszła chwila pożegnania rodziny i swojej  kolebki, by już do niej nigdy nie wrócić… Rodzice starali się jak mogli, by nie płakać… . Zapominali nawet, co tradycja czynić każe przy żegnaniu drugiego syna i wysyłaniu go w czeluść wojny. Zrozumiałem, że nie chcieli mnie zasmucać wysyłając w podróż do bitwy o wolność i lepszy byt dla swojej rodziny i swojego kraju. Ucałowałem Ich, młodszą siostrę i młodszego brata. Wziąłem więc torbę na plecy, a kiedy oddaliłem się na kilkadziesiąt metrów, obejrzałem się na swoją chatkę pod strzechą i na stojącą rodzinę na podwórku… . Patrzyli na mnie i wiem co przeżywali. Wyruszyłem więc po swój los, jaki Bóg mi przeznaczył. Podążając z kolonii do punktu zbornego rozglądałem się dookoła, przypominając sobie swoje dzieciństwo i swój pierwszy etap młodości. Spoglądałem hen za pola i za widoczny las, za którym pozostała moja Dziewczyna , moja pierwsza niedojrzała miłość, której nie zdążyłem dobrze poznać…. . We wsi uzbierała się nas spora grupa, załadowaliśmy się na furmanki i pożegnaliśmy swoją wieś i niektóre płaczące matki.  Podążając do miasteczka Miadzioł i pokonując 12 kilometrów, żegnaliśmy znane wioski w których mieliśmy wielu przyjaciół. Żegnając ten piękny świat swojej młodości, nigdy nie przypuszczałem i nie spodziewałem się, że opuszczam te strony, by już nigdy do nich nie wrócić… .  Byłem wtedy młody i niedoświadczony,  myślałem również, że ta podróż po świecie będzie wielką frajdą i zobaczę coś niezwykłego i ciekawego, a po wojnie wrócę w swoje strony, do swoich przyjaciół i do swojej rodziny, by znowu cieszyć się spokojnym życiem i budować lepszą przyszłość
Do Miadzioła przybyło mnóstwo młodych chłopaków, a także i mężczyzn w sile wieku, ze wszystkich stron i znanych mi okolic. Długo nie czekaliśmy w kolejce do badania lekarskiego, czy też jakichś weryfikacji. Żadnych badań nie było, tylko zapisywali imię i nazwisko i na bok do jakiejś grupy, które coraz bardziej się powiększały…. . Minęło zaledwie kilka godzin, a wszyscy już byli zarejestrowani i przygotowani do wymarszu. W drogę wyruszyliśmy w samo południe w kierunku odległej o 40 kilometrów Starej Wilejki, było nas około 300 ludzi. Droga przez cały czas była leśna i piaszczysta, a po  jej obu stronach rósł piękny, sosnowy las. Dzień był ciepły i słoneczny, ale nie powodował naszego zmęczenia, ponieważ często robiliśmy krótkie odpoczynki. Całą grupę prowadziło  dwóch sowieckich żołnierzy. Pod wieczór dotarliśmy do Starej Wilejki i zatrzymaliśmy się nad rzeką Wilejką. Po rozebraniu się, wszyscy rzuciliśmy się w jej nurt, by zmyć z siebie kurz i pot. Po umyciu się, posiłku i odpoczynku, zapadł szybko wieczór i nastała ciepła letnia noc. Każdy z nas  czuł się rześko i zdrowo, a do spania swobodnie ułożyliśmy się pod drzewami. Pierwszy raz w życiu z dala od swojej rodziny przeżywałem przed snem tęsknotę za swoim domem. W dniu 21 lipca 1944 roku rano, wypoczęci i posileni swoimi zapasami wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Mołodeczna, odległego od Starej Wilejki o około 40 km i szliśmy sobie luzem jak kto chciał. Po kilkukilometrowym marszu usłyszeliśmy nagle warkot samolotu, który niespodzianie zjawił się nad naszą, maszerującą kolumną. Z początku myśleliśmy, że to sowiecki samolot zwiadowczy, ale kiedy  z broni  pokładowej zaczął ostrzeliwać naszą grupę  było wiadome, że to samolot nieprzyjaciela. Błyskawicznie ruszyliśmy w las i każdy krył się za pniami drzew. Samolot dwa razy nawracał i dłuższymi seriami ostrzeliwał las w którym się ukryliśmy. Słychać było jedynie świst kul i trzask   ścinanych przez nich gałęzi które spadały obok nas na ziemię. Po kilku chwilach byliśmy pewni, że samolot się oddalił, a gdy już całkiem ucichło, wszyscy wyszliśmy z lasu. Tylko jeden z nas nie zdążył ukryć się w lesie, kiedy go dopadła kula…. . Leżał w przydrożnym rowie i jeszcze żył, ale był już  nieprzytomny. Wkrótce przestał oddychać, nie zobaczywszy nawet ani frontu, ani karabinu. Nie zaczęta wojna dla pięknego chłopaka już się skończyła. Drugi z naszej grupy był ranny w rękę i niegroźną ranę opatrzył sowiecki żołnierz. Na koniec tych smutnych wydarzeń zrobiono zbiórkę, a po przeliczeniu chłopaków dalszy stan grupy się zgadzał. Zmarłego w pałatce donieśliśmy do najbliższej wsi. Sowiecki żołnierz dał sołtysowi nakaz, by tego chłopaka pochowano. Wręczył mu wszelkie dane i nakazał, by koniecznie zawiadomił rodzinę o jego śmierci. Pojawianie się niemieckich samolotów w tych okolicach wskazywało, że front był gdzieś w okolicach Wilna. Zaledwie po dwóch dniach po opuszczeniu rodzinnych domów poczuliśmy smak wojny. Każdy z nas zaczął myśleć poważnie, że wielu z nas z pewnością nie wróci już do swoich wsi i rodzin. Przed następnym miastem znowu rozłożyliśmy się na noc w lesie. Było już o czym pogadać przy rozpalonych ogniskach, ale  najbardziej dręczyła nas myśl, że nie wiedzieliśmy gdzie i po co nas prowadzą…. . W dniu 22 lipca 1944 roku po odpoczynku nocnym i po śniadaniu znowu ruszyliśmy w dalszą, uciążliwą drogę. Myśleliśmy, że w Mołodecznie po przejściu 80 km będzie koniec naszej wędrówki, ale nasze przewidywania niestety się nie sprawdziły. Z Mołodeczna wędrowaliśmy dalej prosto na wschód do byłej granicy polsko – sowieckiej. Przed południem dotarliśmy do miasteczka Krasne położonego 20 km za Mołodecznem, gdzie  rozłożyliśmy się na nocny wypoczynek. Tu  był właśnie kres naszej, pieszej wędrówki i przebywaliśmy w tym lesie cały tydzień. Najgorsze było to, że nasze zapasy żywności były na ukończeniu. Ogarnęło nas zmartwienie i przygnębienie, poza tym byliśmy brudni i wyczerpani fizycznie i psychicznie. Nie było wiadomo kiedy otrzymamy jakiś prowiant. Przez cały tydzień naszego odpoczynku w Krasnym z różnych stron Białorusi napływały grupy mężczyzn. Zorientowaliśmy się, że w tej miejscowości jest główny punkt zborny i stąd załadują nas do wagonów. W dniu 29 lipca 1944 roku podstawiono olbrzymi transport kolejowy składający się z około 40 wagonów towarowych. Załadowano tam po 40 ludzi do jednego wagonu i rozdano suchy prowiant. Przydzielono nam na wagon po jednym sołdacie z karabinem, na którym był założony bagnet. Późnym wieczorem ruszyliśmy pociągiem na wschód. Przez Mińsk przejechaliśmy nocą i prawie nic nie zobaczyliśmy oprócz łun oświetlających miasto. Na krótko pociąg zatrzymał się na bocznym torze gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę pochodzącą z brudnego parowozu, bo inaczej  było to niemożliwe. Dalej jechaliśmy ciągle na wschód i byliśmy nieomal pewni, że wiozą nas na Sybir w głęboką Rosję. Podtrzymywało nas na duchu to, że traktują nas jako tako i chyba dalej nie będzie tak źle. My chłopcy z jednej miejscowości trzymaliśmy się twardo w jednej grupie. Postanowiliśmy tak trwać do końca o ile to będzie możliwe. Na razie nikt z nas nie panikował i cierpliwie czekaliśmy na nowe wydarzenia. W dniu 3 sierpnia 1944 roku z krótkimi postojami dojechaliśmy do Moskwy. Ciekawiła nas bardzo i chcieliśmy chociaż z daleka ją zobaczyć, bo przecież żaden z naszej grupy nigdy nie widział tak dużego miasta. Staliśmy na bocznych torach i mogliśmy tylko tyle zobaczyć co przez otwarte drzwi wagonu, do których każdy starał się dopchać. Z wagonu tego pod żadnym pozorem nie wolno było nam wychodzić.  Tu znowu otrzymaliśmy suchy prowiant, a była to: duża, sucha i słona ryba, suchary z czarnego chleba  zazwyczaj całkiem pokruszone, oraz koncentrat z prasowanych kostek grochu czy fasoli. Do popicia i do rozpuszczania koncentratu nabieraliśmy wodę z parowozu. Po rozpuszczeniu wychodziła z tego papka lub zupa którą spożywano, chociaż absolutnie nam nie smakowała, a po słonej rybie okropnie chciało się pić. Na pytania, dokąd jedziemy sołdat pod żadnym pozorem nie chciał zdradzić tej tajemnicy. Na każde pytanie odpowiadał: „ to jesć wajenna tajna”. Kiedy  byliśmy już  niedaleko celu powiedział nam, że jedziemy do Archangielska odległego o 1700 km od Moskwy i wyjaśnił nam, że to duże miasto leżące nad morzem Białym. Po drodze mijaliśmy jeszcze wiele innych miast  i miasteczek, gdzie na krótko zatrzymywał się pociąg głównie po to, aby lokomotywę uzupełnić wodą. W tym czasie wybiegaliśmy z wagonu co już było dozwolone i pędziliśmy na dworzec, żeby do manierek nabrać gorącej wody, po rosyjsku nazywanej „kipietok”. Nadawał  się on do rozpuszczania koncentratu i do popijania słonej ryby. Przejeżdżaliśmy przez duże miasta takie  jak: Kaługa, Jarosławl, oraz  mniejsze miasteczka i wioski których  coraz mniej widziało się, jadąc dalej i dalej ciągle na północ. Te zmiany sygnalizowała  również  roślinność, dla której  nie był to także odpowiedni klimat, po prostu tundra i ogrom przestrzeni na której nie było widać żadnego życia. Pomimo tego, że  było to jeszcze lato, tutaj odczuwało się późną jesień, przenikający chłód i poranne przymrozki. W dniu 10 sierpnia 1944 roku wczesnym rankiem dojechaliśmy do Archangielska. Wysiadać! – krzyknęli rosyjscy konwojenci. Chłopaki wysypywali się z wagonów i na peronie zrobiło się bardzo tłoczno. Ten peron ciągnął się wzdłuż zalewu rzeki Dwiny i w tym czasie wyglądał  jak mrowisko poruszone kijem. Jest zimno, przymrozek około – 5 stopni, wieje zimny wiatr od morza, a my przecież jesteśmy ubrani po letniemu, ale w tłoku szło jakoś wytrzymać. Czekając na peronie  na dalsze rozkazy patrzyliśmy na duże fale i ogromny zalew, gdzie nie było widać drugiego brzegu. Szliśmy peronem, aż do portu gdzie już oczekiwał na nas statek. Wciąż patrzyliśmy na prawdziwe morze, którego każdy z nas jeszcze nie widział. Kazano nam wsiadać na statek, a było nas około 1500 chłopaków. Kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca kapitan oznajmił nam, że płyniemy na drugi brzeg zalewu. Była to dla nas wielka frajda i przygoda płynąć takim statkiem, a przy tym przez cały czas podróży na drugi brzeg, przygrywała nam jeszcze marynarska orkiestra. Było dla nas zdumiewające, że tak mile i serdecznie nas przywitano. Każdy z nas zdawał sobie sprawę z tego, że będziemy musieli służyć w Armii Czerwonej.  Gdy wysiedliśmy na drugim brzegu zalewu, to spodziewaliśmy się, że zaprowadzą nas do miasta i zakwaterują w przyzwoitych koszarach,  a my tymczasem zobaczyliśmy jedynie rozległą tundrę porośniętą ubogą roślinnością. Była tu osada drewnianych domków, a także drewniane ulice z bali i chodniki wyłożone deskami na bagnistym terenie. Wyglądało to na wielką nędzę i ubóstwo tego rejonu. Po uciążliwym marszu doprowadzono nas do koszar. Były to zwykłe drewniane baraki pozbawione światła elektrycznego, z drewnianymi piętrowymi łóżkami. Pomimo tego, a było to dla nas bardzo ważne, że po trzytygodniowej tułaczce, obfitości różnych przygód i niewygód, mogliśmy odpocząć w łóżku. Zasnąć w nim było jednak trudno przez wszy, które podczas tułaczki zdążyły się zadomowić w naszych ubraniach. W dniu 11 sierpnia 1944 roku pobudkę zrobiono nam bardzo wcześnie. Nikt z nas nie był przyzwyczajony do wojskowych rygorów, ale musieliśmy do nich czym prędzej przywyknąć. W pierwszej kolejności poprowadzono nas do łaźni, która stała nad brzegiem zalewu. W łaźni wody i pary nikomu nie brakowało, był to prawdziwy relaks dla ciała i duszy. Po tym zabiegu otrzymaliśmy czystą bieliznę, drelichowe umundurowanie i trzewiki. Wyglądaliśmy już jak prawdziwi rosyjscy sołdaci, lecz nie mieliśmy z tego żadnej radości. Tęskniliśmy za swoim krajem tak bardzo od nas odległym. Myślami zawsze byliśmy w domu, w swojej rodzinie i przy swoich, znajomych dziewczynach. Cieszyło nas tylko, że pozbyliśmy się brudów, wszy i że byliśmy traktowani jak zwykli żołnierze. Prosto z łaźni poprowadzono nas do wojskowej stołówki która była czysta i odświętnie udekorowana. Dowiedzieliśmy się, że od kilku dni oczekiwano tu polskiej delegacji, by ją godnie powitać i ugościć jak należy przed ważnymi rozmowami. (Nawet nie widzieliśmy kiedy ta delegacja była i dlaczego i po co odwiedziła Archangielsk. Dowiedzieliśmy się dopiero w Polsce, że to była delegacja oficerów polskich, która na terenie Rosji organizowała I Armię Polską. Przed nami trzymano tajemnicę, by agitacja między żołnierzami nie spowodowało masowego zapisu do Armii Polskiej. Przez tą tajemnicę wiele Polaków nieświadomie pozostało w Armii Czerwonej. Ta delegacja oficerów dobrze wiedziała, że na Białorusi podczas mobilizacji do Armii Czerwonej trafiło dużo Polaków. Dowództwo rosyjskie nie dopuściło do spotkania żołnierzy z Białorusi z delegacją oficerów polskich. Władza sowiecka dokonała mobilizacji młodych mężczyzn na Białorusi, by ich wywieźć do Archangielska na ćwiczenia przygotowawcze dla zasilania i uzupełnienia poległych żołnierzy Armii Czerwonej na froncie). Począwszy od śniadania w jadłospisie nie było nowych dań, tylko to samo co w drodze. Na stół posypano po kupce sucharów przy każdej misce, poza tym zupa rybna z dodatkiem kawałka ryby smażonej lub gotowanej. To samo na obiad i kolację i tak codziennie w kółko, ale cóż, wyboru nie mieliśmy, co dawano to trzeba było jeść. To monotonne jedzenie i stołówka śmierdząca rybą wkrótce całkowicie nam  zbrzydły. Po śniadaniu poprowadzono nas do fryzjera. Strzyżono nas i golono gdzie tylko były włosy, a fryzjerem była ładna, młoda kobieta. Następnie poprowadzono nas do lekarza, a była nim także kobieta. Zarządziła, aby  każdy rozebrał się  i na golasa czekał na korytarzu w kolejce do badania. Po dość dokładnym badaniu i obejrzeniu wszystkiego powiedziała: – Choroszyj z was budiet sołdat – odiewajtieś.
Zarówno w Archangielsku, tak i w całej Rosji sprawowały władzę i pracowały na urzędach tylko kobiety. Mężczyzn w sile wieku nie było wcale oprócz wojskowych, którzy szkolili wojsko i kadry oficerskie. Natomiast dzieci można tu było spotkać wszędzie, wałęsające się bez żadnej opieki, a na dodatek obdarte, brudne i głodne. Szczególnie kręciły się one koło naszej stołówki prosząc o jedzenie:
– Dziadziuszka, daj sucharka – a w zamian dawali nam papier do pisania, koperty i ołówki, była to jakby wymiana towaru za towar. Chociaż sami nie dojadaliśmy, ale suchary braliśmy do kieszeni i rozdawaliśmy dzieciom. Cieszyły się z tego bardzo i szczerze nam dziękowały. Przekonaliśmy się naocznie, że naród rosyjski cierpi  wielką biedę przeżywając w nędzy czas drugiej wojny światowej. Od 12 sierpnia 1944 roku przygotowując nas do walk na froncie  codziennie organizowano  wymarsz na pole i do tundry na ćwiczenia i zapoznawanie się z bronią. Najpierw ze zwykłym karabinem, następnie z bronią automatyczną i granatami różnego typu. Następnie trwały ostre strzelania do różnych celów. Odbywało się to wszystko w tempie przyśpieszonym, aby w jak najkrótszym czasie zdobyć podstawowe umiejętności żołnierskiego rzemiosła  i uzupełnić poległych w jednostkach na froncie. Z pola ćwiczeń musieliśmy zdążyć na wyznaczony czas obiadu. Ciekawe było, że po obiedzie trzeba było kłaść się do spania tak jak na noc. Spanie trwało jedną godzinę, a po pobudce znowu wymarsz w tundrę na ćwiczenia. Po kolacji kiedy przebywaliśmy w koszarach, codziennie odwiedzał nas „politruk”. Spisywał wszelkie formalności personalne, a także wdawał się z nami w różne pogawędki  udając bardzo miłego i grzecznego oficera. Jak dotąd prawie wcale nas nie znali, mogliśmy wymyślać i podawać różne dane o sobie, jeżeli ktoś z tego chciałby skorzystać.  Jednak w tak młodym wieku nikt nie miał w tych sprawach żadnego doświadczenia i podchodziliśmy do tego dość uczciwie. Co kto powiedział, źle czy dobrze, nabierało obowiązującej mocy i było niepodważalne. W naszej sali były cztery łóżka piętrowe, czyli było nas ośmiu dobranych kolegów. Zawsze i wszędzie trzymaliśmy się razem. Najbardziej dotknęło „politruka”, że my podaliśmy polską narodowość, bardzo się tym zdziwił, po prostu to go zaskoczyło i powiedział:
– Jak to możliwe, że wy mieszkaliście na Białorusi, a podajecie się za Polaków?
On myślał, że kto mieszka na Białorusi to musi być Białorusinem. Odpowiedź nas wszystkich była jednoznaczna i stanowcza: – Żyliśmy na Białorusi, ale jesteśmy Polakami i tego nie da się zmienić, nawet nasze nazwiska o tym świadczą.Politruk” jednak do końca nie był przekonany. Jemu chodziło o to,  abyśmy się zapisali jako Białorusini i do tego nas grzecznie namawiał. Obiecywał znacznie lepsze warunki jak: szkoły podoficerskie i oficerskie. Tłumaczył nam, że ich uczono jak władza polska przed wojną na Zachodniej Białorusi gnębiła narodowość białoruską wszelkimi sposobami, to chyba była prawda – tak nam grzecznie oświadczył.  W naszej armii będzie wam o wiele lepiej. Długo jeszcze z nami rozmawiał na różne szczególnie polityczne tematy, a kiedy odchodził życzył nam dobrej nocy. Tego, czym nas agitował nie braliśmy pod uwagę ponieważ wiedzieliśmy dokładnie jak w roku 1939 obchodzili się z Polakami. Ilu wywieźli na Sybir, ilu w więzieniach straciło życie, ilu bez powodu rozstrzelano. To była wielka tragedia dla Polaków żyjących na Białorusi i Ukrainie. Po pewnym czasie chcąc nas psychicznie złamać, oficerowie zaczęli przychodzić w nocy, budzili i rozespanych pytali: – Kakaja wasza nacjonalność? My jednak postanowiliśmy, że co będzie to będzie, a narodowości nie zmienimy. Jak się później dowiedzieliśmy, to samo działo się na innych salach. Gdy byliśmy na ćwiczeniach, to w czasie przerw spotykaliśmy się z innymi chłopakami, którzy również uradzili, by naszego postanowienia o zmianie narodowości nie zmieniać. W naszych głowach kłębiły się różne myśli, a co z tego wyniknie to nikt z nas nie wiedział i niepewność tą przeżywaliśmy bardzo nerwowo. W dniu 16 sierpnia 1944 roku rano o wyznaczonej godzinie idziemy na śniadanie. Bardzo chłodny ranek, przymrozek i zimny wiatr od morza, dawały się nam  we znaki. Byliśmy przecież bardzo lekko ubrani, tylko podkoszulki i rubaszki drelichowe co powodowało, że każdy z nas drżał z zimna. Po śniadaniu na stołówkę przyszedł oficer w randze kapitana i ogłosił, że teraz wszyscy idziemy na wiec na plac wojskowy. Byliśmy ciekawi co to też mogło się wydarzyć,  myśleliśmy, że to może być pomyślna wiadomość z frontu, albo też może coś w stosunku do nas, że my twardo postanowiliśmy być Polakami. Może teraz na oczach wszystkich odbędzie się segregacja i zsyłka na Sybir? Idąc na wiec myśleliśmy, że stanie się coś niedobrego, byliśmy przygnębieni i zamyśleni. Plac był ogromny i służył dla różnych, wojskowych imprez i manifestacji. Żołnierzy ustawiono dwójkami dookoła placu. Na środek placu wyszedł pułkownik ze swym sekretarzem i powiedział:
– Uwaga! Uwaga! Ci żołnierze, którzy zostaną wyczytani niech wystąpią dwa kroki do przodu. Wszystkim Polakom z zimna zrobiło się gorąco. Szepczemy między sobą, że z nami będzie koniec, czeka nas Sybir, ciężkie roboty i tam wyginiemy z głodu i chłodu. Zapanował nastrój trwogi i czekaliśmy na ostatnie słowa pułkownika. Wyczytywanie nazwisk trwało długo, a nam czas dłużył się niemiłosiernie,  bo było nad czym rozmyślać. Po wyczytaniu nazwisk trwała krótka przerwa, a na placu zapanowała cisza. Pułkownik po raz drugi powtórzył:
– Uwaga! Uwaga! Żołnierze którzy zostali wyczytani i wystąpili z szeregu, od tej chwili są zwolnieni z szeregów Armii Czerwonej.
Nie wiedzieliśmy, co to ma znaczyć i wszyscy wystąpieni zamarliśmy w bezruchu. Pułkownik znowu powtarza:
– Wnimanije! Wnimanije! Eti sołdaty ujezżajut do Polskoj Narodnoj Armii.
Po tych słowach pułkownika nastąpił gwałtowny wybuch radości i zapanowało wielkie zamieszanie. Krzyki hurra, niezwykły hałas, śpiewy, tańce bez muzyki i ta duma i radość rozpierająca nasze serca…. . Wszyscy byliśmy oszołomieni wspaniałą wiadomością. Nigdy czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Nikt nam o tym nie wspominał, że jeszcze gdzieś istnieje Polska i organizuje swoją armię, a tutaj w Archangielsku była utrzymywana przed tym wielka tajemnica . Kiedy dowództwo dowiedziało się, że  trafiło tu wielu Polaków i niewątpliwie wpłynęła na to aktualna sytuacja polityczna, to ta tajemnica musiała być ujawniona. Wielu chłopaków i starszych mężczyzn z naszych stron, z braku jakichkolwiek informacji, a nawet  celowego niedoinformowania, oraz braku kontaktu pomiędzy kompaniami, podało się za Białorusinów. Była to decyzja za którą gorzko musieli zapłacić… . Patrząc na nas, jak my  się cieszymy z tak wielkiej nowiny,  ich ogarnął wielki smutek i z żalu płakali jak dzieci. Widząc ich rozpacz przestaliśmy szaleć z radości. Współczuliśmy Im, że pozostaną bez nas na dalekim pustkowiu daleko, daleko od swojej Ojczyzny. Współczuliśmy im również dlatego, że  nie będą się cieszyć  polskimi mundurami, które my wkrótce mieliśmy założyć…. . Któż to mógł się spodziewać, że tak dramatyczny los rozłączy nas przed prawdziwym szlakiem walki o wolność naszej Ojczyzny… . Czy ktoś zrozumie czytając mój pamiętnik, jak straszny dramat przez swoją nieświadomość przeżywali nasi Rodacy podczas pożegnania się z nami??

POŻEGNANIE Z TUNDRĄ
Nam kazali natychmiast zgłosić się po suchy prowiant na drogę i przygotować się do wymarszu. Szykowaliśmy się do Polski z wielką radością chociaż wiedzieliśmy, że z pewnością trafimy na front. Zaraz po południu wyruszyliśmy w drogę do portu. Statek w porcie był już dla nas przygotowany i wkrótce wyruszyliśmy w drogę powrotną na drugi brzeg zatoki. Odprowadzano nas z honorami. Znowu przez cały czas grała nam ta sama orkiestra. Było przyjemnie i wesoło jak gdyby na wycieczce. Śpiewaliśmy polskie piosenki jakie tylko umieliśmy. Podróżujące Rusaki chętnie ich słuchały, a jeden z nich powiedział:
– Eto nastajaszczyje Palaczki. (To są prawdziwi Polacy). Żełajem Wam sczastliwoj puti w Polskuju Armiju ! Przez niecałą godzinę dopłynęliśmy do portu przy stacji kolejowej. Z wesołym nastrojem wskakiwaliśmy do wagonów specjalnie przygotowanego dla nas pociągu, a nasza „paka” znajomych zawsze pilnowała się  aby być razem. Gdy wieczorem pociąg ruszył, z radością opuszczaliśmy Archangielsk, gdyż jego nieprzyjazna tundra nie dawała się polubić. Pozostał w niej etap niewdzięcznej, straconej młodości. 7 sierpnia 1944 rok nasz pociąg pędził ciemną nocą w kierunku Moskwy, systematycznie oddalając się od surowej północy. Podczas podróży często wspominaliśmy swoich nieszczęśliwych pozostawionych na obczyźnie Rodaków, nie mających żadnych szans nie tylko  na walkę o wolność swojej Ojczyzny, ale również na powrót do niej. My mieliśmy powód do radości, bo jechaliśmy do Polski, do cieplejszego kraju i  do naszych stron rodzinnych. Nie martwiliśmy się o to co z nami będzie  i co nam zgotuje wojenny  los i cieszyliśmy się bardzo, że nie będziemy zmuszani do walki o stalinowską Rosję. Marzyliśmy tylko, by po tułaczce, po wyzwoleniu Polski wrócić do swoich domów, do swoich rodzin, do swoich stęsknionych za nami dziewcząt, do których z pewnością wielu z nas nie miało już wrócić… 24 sierpnia 1944 rok ze swoimi marzeniami jechaliśmy przez siedem długich dni i wreszcie dotarliśmy do Moskwy. Tu było całkiem inne powietrze, całkiem inny klimat, gdyż  lato którego uroków i ciepła nie zaznaliśmy w tundrze, było w pełni. Na postoju w Moskwie otrzymaliśmy uzupełnienie w suchy prowiant i w to samo co zwykle, ale już nie wybrzydzaliśmy, nawet już przyzwyczailiśmy się do niego. Ważne było, by tylko przetrwać i dotrzeć do Polski, tam z pewnością prowiant będzie lepszy. Pociąg z Moskwy wyruszył wieczorem. Konwojowało nas tylko dwóch sowieckich żołnierzy, którzy przez cały czas przebywali w parowozie z maszynistą, a do naszych wagonów wcale nie zaglądali. Czuliśmy się naprawdę wolni, tak jakbyśmy wracali z niewoli do domu, ze swoimi planami i marzeniami na przyszłość. Byliśmy już przyzwyczajeni do tak długich podróży. Po opuszczeniu Moskwy  jak zawsze w niewygodzie, przespaliśmy całą noc, a kiedy wschodziło słońce  wszyscy byli już na nogach i nikt nie spał. Obserwowaliśmy dyskretnie jego dzienną wędrówkę sprawdzając czy czasem nie wiozą nas z powrotem na wschód… . Gdyby tak było, to byłaby niesamowita rozpacz  i zaprzepaszczenie naszych marzeń. Stwierdziliśmy jednak, że  jedziemy prosto na południe i przypuszczaliśmy, że podążamy na Ukrainę. Ulżyło to nam bardzo na sercach i znacznie poprawiły się nastroje. Na dłuższych postojach na stacjach rozpalaliśmy ogniska między torami i gotowaliśmy sobie w kociołkach wodę, ażeby z parowozu nie brać brudnej lury. Rozprowadzaliśmy swój koncentrat i takim, niezmiennym daniem zaspakajaliśmy nieco swoje apetyty. Najważniejszym było, że Polska jest coraz bliżej i że już jesteśmy na ziemi ukraińskiej. Mieliśmy takie wrażenia jak gdybyśmy się zbliżali do domu. Wiedzieliśmy dokładnie, że  udział w wojnie nas nie ominie i póki co nie przywitamy się ze swoimi Rodzinami. Będziemy musieli dalej za Nimi tęsknić i walczyć za Ich wolność, za Ich cierpienia, za Ich łzy tęsknoty i niepokoju za swoimi, najdroższymi, wojennymi tułaczami. Najbardziej byliśmy dumni z tego, że będziemy walczyć z honorem w polskich mundurach, za wolność własnej Ojczyzny i to nas podtrzymywało na duchu. 30 sierpnia 1944 roku dotarliśmy do Kijowa. Chociaż byliśmy bardzo zmęczeni tak długą i uciążliwą podróżą nie poddawaliśmy się ponurym nastrojom. Mieliśmy bowiem powody do uciechy. Tu pociąg zatrzymał się na dłuższy czas, była wymiana lokomotywy, maszynisty i konserwacja całego zestawu pociągu. Mieliśmy dużo wolnego czasu na rozmowy z ukraińskimi cywilami. Dowiedzieliśmy się od nich, że front dotarł do Warszawy i czeka na rezultaty powstańczych walk lewobrzeżnego miasta. Tu nikt nas nie nadzorował, robiliśmy co chcieliśmy. Postanowiliśmy rozejrzeć się co się dzieje na terenie miasta. Niedaleko od stacji trafiliśmy na plac targowy, który był zatłoczony mnóstwem ludzi. Trwał handel najróżniejszymi towarami, tak jakby tu nigdy nie było wojny. Nie było tu widać żadnych, wojennych zniszczeń. Przekonaliśmy się, że na tym targu można wszystko sprzedać i wszystko kupić co tylko na co dzień potrzebne. Nasze zainteresowania skupiały się na bułkach, lepioszkach i plackach różnego rodzaju. Połykaliśmy więc tylko ślinkę patrząc na takie smakołyki. Takich rarytasów dawno, dawno nie jedliśmy i nie widzieliśmy na oczy, a tu takie bogactwo pszennego pieczywa…. . Patrząc na to wszystko nasz apetyt szalał po codziennym spożywaniu jedynie sucharów i suszonej ryby. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak zdobyć tyle pieniędzy, by chociaż na drobną przekąskę trochę tego kupić? Po krótkim rozmyślaniu ustaliliśmy, że możemy sprzedać jedynie mocne, ładne trzewiki, które  chłopcy  posiadają. Każdemu obejrzeliśmy to obuwie i podsumowaliśmy, że będzie ze sześć odpowiednich par na sprzedaż, a jeden z nas zapytał: – Czy ci z dobrym obuwiem zgadzacie się pozostać w skarpetach? – Padła jednogłośna odpowiedź – Tak! Tylko jak na bosaka pojedziemy do Polski?
Jeden z nas powiedział:
– Wojsko Polskie  da nam nowe buty…. .
Zaraz koło drzwi wagonu znalazło się sześć par dobrych butów. Oczyściliśmy je ładnie z błota, ażeby jeszcze lepiej wyglądały posmarowaliśmy towotem od parowozu i towar był gotowy do handlu. Trzech z nas wzięło na rękę po dwie pary i udaliśmy się na targowisko. Okrążyło nas wiele kupców widząc deficytowy towar, którego po wojnie tak bardzo brakowało. W moment sprzedaliśmy sześć par. Widząc tak ogromny popyt kupujących, zaproponowaliśmy im jeszcze swoje gorsze buty do sprzedaży. Zapłacono nam tyle co za te dobre i wszyscy trzej zostaliśmy w skarpetach…. . Pośmieliśmy się sami z siebie i z optymizmem myśleliśmy, że jakoś to będzie. Do Polski jest już blisko, przez tych parę dni wytrzymamy,  pogoda jest jeszcze letnia i ciepła, a w wojsku będą musieli i tak dać nam nowe buty..…  . Trochę żałowaliśmy, że za ten lepszy towar wystawiliśmy za niską cenę, ale i tak uzyskaliśmy kupę pieniędzy. Dla wszystkich w wagonie kupiliśmy trzy kilogramy kiełbasy i mnóstwo bułek różnego rodzaju, a po tak długim poście każdy sobie pojadł ze smakiem. Bułek nam jeszcze zostało na dalszą drogę, ale suchy prowiant który otrzymaliśmy w Moskwie już nam się kończył, musieliśmy więc żywność kombinować we własnym zakresie. Akurat po naszej wspaniałej uczcie pociąg wyruszył w dalszą drogę. Z uczuciem radości i zadowolenia chociaż dziewięciu z nas  na boso, obserwowaliśmy jak pędzimy na zachód prosto do naszej Polski… . 3 września 1944 roku wczesnym rankiem dojechaliśmy do przedwojennej granicy polsko -sowieckiej w Sarnach. Mieliśmy więc już swoją upragnioną Polskę. Cieszyliśmy się ogromnie, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, że przedwojenne ziemie polskie jak miasto Sarny, Lwów i wiele innych miast nie będą należeć do Polski, lecz do Związku Radzieckiego. Później bardzo nas to zmartwiło, że Polska będzie mniejsza, biedniejsza i zrujnowana przez wojnę. Na dłuższym postoju oglądaliśmy ruiny miasta Sarny. Oprócz całego dworca kolejowego stacji węzłowej, nie widzieliśmy ocalałego budynku. Ze smutkiem patrzyliśmy czego dokonała wojna. Następnym miastem był Kowel i wyglądał tak samo jak Samy. Najgorsze było to, że  żywność skończyła się nam do reszty i przez całe trzy dni nic nie jedliśmy, byliśmy bardzo głodni. Kiedy pociąg zatrzymywał się na małej stacji, by uzupełnić wodę w parowozie, obserwowaliśmy czy w pobliżu na polu nie ma grochu, sadu lub jakiegoś ogrodu. W pewnym momencie kiedy w naszym  pociągu zapiszczały hamulce, w pobliżu dostrzegliśmy spory sad i cała nasza armia wysypała się z pociągu pędząc po jabłka z całych sił, a zrozpaczony gospodarz dostrzegł nas, gonił i przeklinał. Jego rozpacz na nic się zdała, a my otrzęśliśmy wszystkie jabłonie… . Żałowaliśmy gospodarza, ale musieliśmy to zrobić. Dla nas było najważniejsze, by przetrwać do końca głodowej podróży, a był on już całkiem bliski.

6 wrzesień 1944 rok tego dnia po południu pociąg zmniejsza szybkość na dużej stacji. Wnet pojawił się na tablicy duży napis – LUBLIN! Byliśmy ucieszeni. Po zatrzymaniu się pociągu pojawili się nasi, sowieccy konwojenci i krzyczeli:– Wysiadać! Wysiadać! Koniec podróży!- Chociaż wszyscy byliśmy zmęczeni i głodni, ale uradowani końcem udręki która trwała całe dwa tygodnie. Wszyscy z wagonów wyszliśmy na peron, który zapełnił się żołnierzami jeszcze w rosyjskich mundurach. Konwojenci z dworca gdzieś zadzwonili, a my na peronie czekaliśmy około godziny. W pewnym momencie przed dworcem pojawił się wojskowy „gazik” z którego wysiadło trzech polskich żołnierzy, w tym oficer w randze kapitana. Na peronie przywitali się z rosyjskimi konwojentami, a po krótkiej rozmowie i przekazaniu dokumentów, kapitan na peronie zarządził zbiórkę w dwuszeregu. Przywitał nas tradycyjnym: – czołem żołnierze. – Po kolejno odlicz, widocznie stan nasz się zgadzał, gdyż po wymianie dokumentów polski oficer podziękował rosyjskim konwojentom, którzy natychmiast udali się na dworzec. Oficer jednemu ze swoich żołnierzy polecił, by nas wszystkich odprowadził do przygotowanego dla nas lokum, a z drugim (bodajże sekretarzem) odjechał samochodem. 7 wrzesień 1944roku w czasie pięknej, polskiej, „złotej jesieni” jesteśmy w Lublinie na „Majdanku”. Tu pierwszą noc po długiej i męczącej podróży odpoczywaliśmy normalnie i spokojnie w wojskowych barakach. Pobudkę zrobiono o godzinie szóstej rano tak jak w wojsku, choć jeszcze nie byliśmy polskimi żołnierzami. Wyglądaliśmy na strudzonych, brudnych włóczęgów. Oficerowie oglądając nas śmiali się z naszych łachmanów i z żołnierzy na bosaka. Nawet nie zapytali o to gdzie nasze buty, zapewne orientując się co z nimi się stało, gdyż my nie byliśmy pierwszymi przybyszami ze wschodu…. . Zaprowadzono nas do łaźni pod prysznic gdzie zostawiliśmy mnóstwo brudu i smrodu. Otrzymaliśmy czystą bieliznę, nowe buty i nowe umundurowanie. Każdy sobie dobierał, dopasowywał, ażeby wyglądać na zgrabnego i schludnego żołnierza. Wszyscy wyglądaliśmy jednakowo i trudni do rozpoznania jeden od drugiego. Z łaźni po przebraniu przyszliśmy na piękną, czystą i przyjemną stołówkę, która także była w baraku. Stoliki zasłane, krzesła nowe, wszędzie świeżo, czysto i kulturalnie. Śniadanie normalne, wojskowe, smaczne i kaloryczne. Zniknęły wreszcie suchary i słona ryba. Najważniejsze, że porządnie najedliśmy się po kilkudniowej głodówce. Po śniadaniu zaraz zbiórka przed barakami, a jeden z oficerów opowiadał gdzie my się znajdujemy.:
– Na pewno o tym nic nie wiecie, że znajdujemy się na terenie byłego obozu koncentracyjnego „Lublin – Majdanek”. We wszystkich barakach które tu widzicie, przebywali więźniowie różnych narodowości, a przede wszystkim Żydzi. Cały obszar tego obozu jest ogromny i ogrodzony drutem kolczastym, a w nim był podłączony prąd wysokiego napięcia. Który z więźniów odważył się jego dotknąć, to już był śmiertelnie porażony…. . Słuchaliśmy tego opowiadania z wielką uwagą, a przekazywane nam informacje napełniały nas przerażającą grozą. Działo się tu coś nieludzkiego, o czym nikt z nas wcześniej nie słyszał. Oficer opowiadał dalej o jeszcze straszniejszych, przerażających scenach.
– W każdym narożniku tegoż ogrodzenia widzicie wysokie wieżyczki. W nich czuwali i obserwowali teren niemieccy strażnicy wyposażeni w lornetki i karabiny maszynowe. Dookoła obozu jak widzicie są jeszcze lampy elektryczne, które bardzo silnym, jaskrawym światłem oświetlały obóz w ciągu nocy. W pobliżu widzicie ruiny krematoryjnych pieców. W tych piecach palono więźniów po ich uprzednim zagazowaniu. Jak będziecie chcieli, to możecie sobie obejrzeć je z bliska. Po smakowitym obiedzie, który składał się z trzech dań mieliśmy wolne. Zwiedzaliśmy obóz zagłady, którego pozostałości przerażały nas. Trudno nam było uwierzyć w to, że podczas wojny w Polsce znajdowały się takie nieludzkie obozy zagłady. Po zwiedzeniu obozu wróciliśmy do baraków z myślą, że jeszcze do kolacji poleżymy sobie i odpoczniemy. Każdy z nas myślał, że jutro z pewnością pogonią nas na ćwiczenia. Stało się jednak całkiem coś innego. Porucznik nic nas nie uprzedzając, zarządził zbiórkę na placu. Każdego wypatrzonego wskazywał ręką, by wystąpił dwa kroki do przodu. Wystąpiło ponad pół setki chłopaków, a między nimi i ja się znalazłem. Wszystkim pozostałym żołnierzom kazał odmaszerować i spędzać czas we własnym zakresie. Kiedy na placu zostaliśmy tylko my, porucznik oznajmia nam, że jeszcze dzisiaj po kolacji wyruszymy z nim do Lubartowa na szkołę podoficerską trwającą trzy miesiące. Czy była to dobra nowina czy też zła, w tym czasie trudno było określić i nikt się nad tym nie zastanawiał. 8 września 1944roku maszerowaliśmy przez całą noc i wczesnym rankiem dotarliśmy do Lubartowa odległego od Lublina o 24 km. Mieliśmy po drodze krótkie odpoczynki, ale i tak byliśmy zmęczeni i niewyspani. Tu rozlokowaliśmy się w prawdziwych, wojskowych koszarach. Koledzy z mojej wsi, z którymi cały czas byliśmy razem pozostali w Lublinie. Byłem bardzo smutny zostawiając Ich, bo przecież łączyły nas dziecięce ścieżki, rozkwitająca młodość, tułacza niedola i nagle nasze drogi przed walką o wolność naszej Ojczyzny rozeszły się. Musiałem więc pogodzić się z wojennym losem i z rozerwaną więzią z najlepszymi przyjaciółmi z rodzinnych stron.  9 września 1944roku po krótkim śnie i wypoczynku, po opóźnionym śniadaniu, w koszarach ogłoszono zbiórkę i wymarsz na pole ćwiczeń. Oficerowie i podoficerowie podczas ćwiczeń nie przejmowali się tym, czy każdy poradzi sobie czy nie. Wszystkiemu musowo trzeba było podołać. Żadnych skarg nie brano pod uwagę. Ganiali nas po polach, rowach, lasach, nurzając po pas w błocie. Kopaliśmy rowy przeciwczołgowe, budowaliśmy stanowiska dla dział i schrony dla dowódców, wszystko co tylko potrzebne na froncie. W dniach następnych nocne alarmy i wymarsz w pole w pełnym rynsztunku. Wyruszaliśmy w trasy z kamieniami w plecaku i pokonywaliśmy po 15 do 20 km. w ciągu nocy. Z ćwiczeń wracaliśmy do koszar ogromnie zmęczeni i upaprani w błocie. Trzeba było natychmiast ubranie wyczyścić, wypucować buty i doprowadzić się do pełnego porządku i wyglądu. To była najważniejsza zasada: stanąć eleganckim na zbiórce do przeglądu. Jeżeli coś stwierdzono nie tak jak powinno być, natychmiast wysyłano do poprawki, a dopiero wtedy na odpoczynek i śniadanie. Odechciało nam się szkoły podoficerskiej, gdyż mieliśmy zbyt wiele trudów i wysiłków ponad nasze możliwości. Po miesiącu byliśmy wyczerpani i załamani, ale młode ciało może wiele wytrwać, a utracone siły nawet po krótkim wypoczynku szybko się regenerują. W późniejszym okresie było już znacznie lżej i lepiej. Zaczęły się lekcje teoretyczne i praktyczne ćwiczenia z bronią różnego rodzaju, ostre strzelania i wykłady z zakresu taktyki wojennej. Trwało to ponad dwa tygodnie. Wiedzieliśmy, że po tym etapie szkolenia, zmienimy swoją lokalizację. 26 października 1944 roku po śniadaniu, pomaszerowaliśmy z Lubartowa do oddalonej o 30 km miejscowości Białka. Tu były piękne stajnie przedwojennej kawalerii utrzymane w dość dobrym stanie. W tych stajniach już mieszkali lokatorzy do których nas także dołączono i utworzono cały, szkoleniowy batalion podoficerów. Rozmieszczono nas na prymitywnych pryczach, które były zapewne wykonane przez poprzednich żołnierzy. Na te prycze ponanosiliśmy świeżych gałęzi prosto z lasu i tak żeśmy na nich spali. Nikt na to nie narzekał, bo oprócz tego, wszystko było dobrze zorganizowane i panował porządek. Zrozumieliśmy, że były to tymczasowe koszary na letni okres. Kuchnia i toalety były polowe i znajdowały się na brzegu lasu w pobliżu naszych koszar. Jedzenie z kuchni polowej było także dobre i co do tego nie można było mieć żadnych zastrzeżeń. Jedynie narzekaliśmy, że od nowa powróciły uciążliwe ćwiczenia , nocne alarmy jak w Lubartowie, a nawet jeszcze gorsze. Te nocne marsze, treningi wg naszego pojęcia w ogóle nie były do czegokolwiek przydatne, lecz tylko znęcanie się na żołnierzach nie wiadomo za co. Może chcieli uodpornić naszą kondycję fizyczną i psychiczną na różnego rodzaju wojenne trudy? Przede wszystkim był to durnowaty zwyczaj podoficerów, którzy chcieli się wyżyć swoją wyższością na młodszych kolegach. Takie zwyczaje do dziś praktykowane są w różnych armiach, ale nigdzie nie służą dobrze pojętej, wojskowej przyjaźni. Całym szefem jednostki szkoleniowej był rosyjski kapitan w polskim mundurze. Niewiele znał polskich słów. Wyższe dowództwo powierzyło mu 3 kompanie żołnierzy, by ich wyszkolić na dobrych podoficerów Wojska Polskiego, których był duży niedobór na froncie. Komendant szkoły utrzymywał wielki rygor, dyscyplinę i porządek na obiektach szkoleniowych. Po tygodniu zaczęły krążyć pogłoski, że są niezadowolenia wśród żołnierzy i szemranie w grupkach, jak gdyby się coś organizowało. Po prostu nie lubili jako dowódcy sowieckiego oficera i myśleli, że celowo pastwi się on nad polskimi żołnierzami. Po dwutygodniowym szkoleniu w Białce stało się coś niezwykłego, wprost nie do uwierzenia. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że coś takiego może się zdarzyć w tak zdyscyplinowanym obiekcie szkoleniowym. 10 listopada 1944 rok po północy obudziłem się przez jakąś krzątaninę i przytłumione rozmowy. Część żołnierzy pośpiesznie wstaje, ubiera się i śpieszą w stronę magazynu broni. Inni także obudzili się i leżą dalej jak gdyby nic się nie stało. Ja także leżę strwożony i wpatruję się w mrok, nie wiem co się dzieje i o co tu chodzi. Nie wstajemy i czekamy na rozwiązanie zagadki. Wiemy, że pobudki ani alarmu nie było co zdarzało się nieraz nocami. Po pół godzinie wszystko ucichło. Cała nasza sala nie spała i czekaliśmy, aż do rana, na wyjaśnienia co tu się wydarzyło. Gdy się rozwidniło, reszta żołnierzy zaczęła wstawać nie wiedząc co dalej czynić. Żaden z dowódców się nie zjawił, nikt nie wydaje rozkazów do pobudki. Żołnierze poubierali się i powychodzili na plac koszarowy. Stwierdziliśmy wszędzie pustkę, z placu zniknęły działa, samochody, moździerze, a nawet i kuchnie polowe. Nadal zagadki nie rozwiązaliśmy. Wkrótce zjawił się przy nas Komendant szkoły, ten rosyjski kapitan. Zawsze i wszędzie poruszał się ze swoim adiutantem – sierżantem, tym razem był sam. Zauważył, że przy nas zgromadzonych nie ma żadnego dowódcy. Wszyscy staliśmy w rozsypce, więc zarządził w dwuszeregu zbiórkę i kolejno odlicz. Doliczono więc do 40, to znaczy, że zostało nas 80 żołnierzy. Smutny kapitan jakiś czas stał bez ruchu, w końcu po cichu powiedział po rosyjsku:
– Kogda chotitie to i wy uchaditie w les, niczewo wam nie zdiełaju, mnie i tak pula w łob.    My przypuszczaliśmy, że polscy przedwojenni oficerowie nie chcieli podlegać sowieckiemu komendantowi. Samowolnie, bez porozumienia się z wyższym dowództwem zdecydowali się ze swoimi namówionymi, niedopieczonymi podoficerami, samodzielnie wyruszyć na front. Ale, skoro kapitan wspomniał las to oznaczało, że jeszcze po lasach kryło się AK. Na pomoc powstańcom Warszawy nie mogli wyruszyć, gdyż dowództwo wiedziało, że ono zakończyło się 3 października. Nikt z żołnierzy nie dowiedział się co się stało z około 200 żołnierzami. Uciekając zabrali ze sobą cały majątek jednostki. Kapitan z opuszczoną głową odszedł od nas do swojej kwatery. Nigdy nie dowiedzieliśmy się co z nim się stało, z pewnością oddano go pod sąd polowy. Cała nasza kompania została sama bez żadnego dowódcy. Ten samopas trwał całą dobę i stwierdziliśmy, że także połowa prowiantu z magazynu została zabrana przez uciekinierów. Na drugi dzień po ucieczce wojska, wyższe dowództwo przysłało do nas porucznika Polaka z dwoma kierowcami i z dwoma samochodami ciężarowymi „studobaker”. W związku z tym wydarzeniem szkoła podoficerska przestała istnieć. Żołnierze, którzy pozostali nie popierali tak ryzykownej decyzji swoich dowódców. Wszyscy byli niezadowoleni z przerwanego szkolenia.

WYMARSZ NA FRONT
12 listopada 1944 rok. Nasz nowy dowódca zorganizował nam śniadanie. Po śniadaniu na zbiórce powiedział: -Czeka nas długa i trudna droga, będziemy maszerować aż do Warszawy. Po drodze mogą nam się przydarzać różne, nieprzyjemne przypadki i problemy. Tą trudną drogą będziemy podążać do linii frontu, gdzie będziemy brać udział w walkach. Dzisiaj przez cały dzień mamy czas przygotowywać się do podróży. W magazynie było sporo prowiantu, więc na jeden samochód staraliśmy się go jak najdokładniej ułożyć i jak najwięcej załadować. Po obiedzie sporządzonym własnym sposobem załadowaliśmy drugi samochód zapasowymi butami, umundurowaniem i bielizną, a także bronią i amunicją. Zarezerwowaliśmy także kilka miejsc dla tych, którzy po drodze mogą zesłabnąć.                 13 listopada 1944 roku po śniadaniu tylko z plecakami na plecach opuściliśmy Białkę i maszerowaliśmy na spotkanie z wojennym losem. W tej ciężkiej wędrówce minęło nam 5 dni. Po południu bardzo zmęczeni długim marszem wybraliśmy na odpoczynek i posiłek przydrożną łąkę. Kiedy już szykowaliśmy się w dalszą podróż, z drogi na naszą łąkę wjechały 2 kryte samochody ciężarowe „studobakery” i „gazik” z oficerami. Wszystkie pojazdy zatrzymały się tuż koło nas. Z uciechą przyjęliśmy to zjawisko i liczyliśmy, że z pewnością nas podwiozą. Po takim utrudzonym marszu przydałaby się taka przejażdżka. Pieszy marsz łagodziła nam nieco jesienna aura, bo człowiek tak się nie poci, ale najgorsze jest to, że w długiej podróży dokucza ból nóg. Po rozmowie naszego porucznika z obcym oficerem oznajmił nam: – Podwiezienia żadnego nie będzie. Tu na tej łące wobec nas odbędzie się sąd polowy dla dwóch żołnierzy jako dezerterów. Uciekli oni z naszej szkoły na swoją rękę, wykorzystując moment zamieszania znanej nocy, by uciec do swoich domów, które znajdowały się na terenie województwa lubelskiego. Zostali oni ujęci przez żandarmerię wojskową. Ta rozprawa długo nie potrwa, po wykonaniu wyroku, pomaszerujemy dalej…. . Z jednego samochodu wysiadł pluton egzekucyjny. Dwóch żołnierzy ze szpadlami w rękach, podeszło do naszej grupy. Wręczyli szpadle dwom naszym chłopakom i wskazali im miejsce gdzie mają kopać dół. Po kilkunastu minutach zmieniono kopaczy. Z drugiego samochodu wystawili stół i krzesła. Za stołem zasiadł skład sądu wojennego. Kiedy dół był już gotowy, z samochodu wyprowadzono dwóch dezerterów tylko w samej bieliźnie. Podczas prowadzenia do dołu jeden z nich upadł, żołnierze podnieśli go. Kiedy obaj byli już przy dole i pluton egzekucyjny był przygotowany, oficer – prokurator wstał i odczytał publicznie krótki akt oskarżenia:
– Za zdradę kraju, narodu polskiego, który z wielkim poświęceniem walczy z najeźdźcą hitlerowskim, oraz za zhańbienie munduru żołnierza polskiego, za dezercję z Armii Ludowego Wojska Polskiego, domagam się dla dezerterów najwyższego wyroku: kary śmierci przez rozstrzelanie. Następnie wstał oficer – sędzia i powiedział:
– Drodzy tu obecni żołnierze, bardzo mi jest ciężko wydawać wyrok śmierci na żołnierzy – dezerterów z waszej jednostki. Sytuacja naszego kraju jest dramatyczna, bez dyscypliny i poświęcenia żołnierzy nie zwyciężymy wroga, dlatego podtrzymuję decyzję pana prokuratora co do natychmiastowego wykonania wyroku w obecności żołnierzy, którzy z wielkim trudem i poświęceniem podążają na front, by wziąć udział
w walkach za wolność swojej Ojczyzny. Następnie wstał podoficer dowódca plutonu egzekucyjnego i wydał rozkaz:
– Pluton egzekucyjny: „Ładuj broń”! Następnie padła krótka komenda: „Ognia”!
– W tej chwili ja odwróciłem głowę, nie mogłem patrzeć na tak rozpaczliwą tragiczną scenę. Po salwie egzekucyjnej, jeden dezerter wpadł do dołu, a drugi upadł obok dołu. Nasi żołnierze włożyli go do dołu i zasypali w nim swoich kolegów. Na tym grobie nie postawiono żadnego krzyża. Po podpisaniu dokumentu egzekucji przez skład sądu i naszego porucznika, oficer – sędzia podziękował nam za uczestnictwo w tym smutnym wydarzeniu i życzył nam wiele sukcesów na froncie, rychłego zakończenia wojny i szczęśliwego powrotu do domów. To był sąd wojenny, specjalny, pokazowy dla tej jednostki z której uciekli dezerterzy. Ten sąd podbudował nas wszystkich w świadomość, że nie można uchylać się od obowiązku obrony swojej Ojczyzny, na którą składają się: Przyjaciele, Rodziny, Żony i Narzeczone, które czekają w trwodze na zwycięstwo i w tęsknocie na powrót swoich bohaterów. Po odjechaniu składu sędziowskiego wyruszyliśmy w dalszą drogę. Dwa nasze samochody wyjeżdżały zawsze przed naszym wymarszem. W naszej kompanii było kilku kierowców, więc zawsze jechało dwóch na zmianę. Po drodze wybierali miejsca i organizowali odpoczynki, a także w większych miastach tankowali w magazynach wojskowych pojazdy. Doczekawszy nas, razem uzupełnialiśmy prowiant. W niektórych odpowiednich miejscach odpoczywaliśmy po dwa dni dla regeneracji zdrowia. Po polowym sądzie nie mieliśmy ważniejszych wydarzeń. Mniej ważnych wydarzeń nie notowałem, a po tylu latach ulotniły się z pamięci.

FRONT NAD WISŁĄ

15 grudnia 1944 rok z wielkim trudem, wyczerpani, z pokaleczonymi nogami dotarliśmy do prawobrzeżnej Warszawy. Po lewej stronie Wisły po upadku powstania okupowali jeszcze Niemcy. Nam kazali po tak ciężkiej i długiej podróży przez dwa dni odpoczywać. 17 grudnia 1944 rok ważny dzień w moim życiu, bowiem ukończyłem wtedy 21 lat.. W tym akurat dniu przydarzyła się ważna uroczystość. Na przedmieściu Warszawy w Drewnicy na placu miejskim składaliśmy przysięgę na wierność Ojczyźnie, narodu polskiego, oraz walczyć aż do zwycięstwa z okupantem hitlerowskim. W tym też dniu dla naszej kompanii składającą się z 80 żołnierzy dano nazwę: „ Druga Kompania Fizylierów Pułkowych 3-ciej Dywizji im. Romualda Traugutta”.Dowódcą naszej kompanii został por. Święcicki, który to zaraz po ukończeniu szkoły oficerskiej przybył do Warszawy z Razania. W Drewnicy otrzymaliśmy nowe pistolety maszynowe, amunicję i granaty. Przez dwa dni ćwiczyliśmy ostre strzelanie. Byliśmy już w pełni przygotowanymi żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego do walki z okupantem. 20 grudnia 1944 roku po raz drugi zaprowadzono nas na pokazowy sąd polowy, który odbywał się w tej dzielnicy. Tym razem rozprawa była krótsza. Odczytano tylko wyrok za zdradę Ojczyzny i narodu polskiego dla dwóch dezerterów. Rozebrano ich do bielizny i postawiono tym razem pod mur. Po salwie plutonu egzekucyjnego chłopcy upadli na naszych oczach. Był to bardzo nieprzyjemny moment widowiska. Na tego rodzaju sceny nie każdy może patrzeć. Trzeba mieć silne nerwy i kamienne serce, ale to było przymusowe patrzeć, choć w chwili tak strasznej wielu żołnierzy przymykało oczy. Taka śmierć dla żołnierza jest haniebna. Wielu z nas na pewno się przekonało, że lepiej iść na front, walczyć z okupantem, albo zginąć od kuli nieznanej.

Od redakcji: powyższy fragment wspomnień Władysława Jackowskiego, opracowany przez Sergiusza Jackowskiego pochodzi ze strony: http://sycowice.eu./ , prowadzonej przez pana Cezarego Wocha i tam można znaleźć dalszy ciąg ( drugą połowę) wspomnień zatytułowanych: "Los wojennego tułacza"