Logo

Pamiętnik kpt. Mariana Strzetelskiego. Cz.6

/ Oddział Zaopatrzenia Technicznego Wojska Polskiego V Dywizji Syberyjskiej generała Czumy -Nowonikołajewsk rok 1919. Kapitan Marian Strzetelski siedzi w drugim rzędzie trzeci od prawej strony. W tym czasie był Naczelnikiem Oddziału Zaopatrzenia Technicznego przy Dowództwie Wojska Polskiego.

Oto szósta część opowieści – pamiętnika - napisanego przez brata mojego pradziadka Mariana Strzetelskiego z okresu I wojny światowej. Opowiada ona o upadku Twierdzy Przemyśl i przejęciu miasta przez Rosjan. Następuje ewakuacja żołnierzy austriackich najpierw do Żurawicy, potem do Jarosławia. Rosjanie wprowadzają terror w mieście.

Z Jarosławia Rosjanie przewożą jeńców do Lwowa. Tam na stacji kolejowej Marian Strzetelski po raz ostatni spotyka się ze swoją narzeczoną Czesławą Gubrynowicz i bardzo czule żegna się z nią na następne siedem lat. Pociąg załadowany do pełna żołnierzami austriackimi wyrusza w długą drogę aż na Syberię. Po paru tygodniach jazy dociera do Permu, do obozu jenieckiego w Wierchnija Mułła. Stamtąd Marian Strzetelski zgłasza się na ochotnika do budowy kolei transsyberyjskiej linii Kazań -Jekaterynburg.

Zapraszam do lektury…

__

Przemyśl 20.IX.1922

  Wyspałem się znakomicie zarówno dzisiaj jak i wtedy przed laty w Przemyślu. Wówczas w nocy, z 21 na 22 marca 1915 roku, wszystkie forty jak i wolno stojące baterie strzelały bez celu poza twierdzę. Opowiadano sobie później, że te na „chybił trafił pukanie” podobno wyrządziło moskalom więcej szkód niż poprzednie strzelanie z celowaniem. Podobno wina jak słyszałem, była po stronie starych i dość mocno zużytych armat. Tak byłem zmęczony i spragniony snu, że nawet ta silna kanonada nie była mnie w stanie wyrwać z objęć Morfeusza. O czwartej rano zebraliśmy wszystkie nasze manatki i odmaszerowaliśmy w stronę Prałkowiec[1]. Wtedy rozpoczęło się niszczenie twierdzy. Co chwilę z różnych stron słychać było huk eksplozji wysadzanych w powietrze fortów, nad którymi unosiły się kłęby czarnego, gęstego dymu. To zapewne wysadzano w powietrze prochownie, w których na tyle jeszcze było amunicji, że przez długi czas słychać było odgłosy wybuchów i świsty przelatujących w oddali kul. Niszczono również pojedyncze działa. Żal mi było 3 czy też 4 sztuk ciężkich dział kalibru 35,5 cm pozostawionych w Przemyślu. Były to swoistego rodzaju olbrzymy, które nieraz widziałem jak były transportowane na lawetach ciężarowych automobilów w miejsca, z których skuteczniej raziły nieprzyjaciela. Teraz niestety milczały zapewne zagwożdżone. Widziałem, jak niszczono również stosy dokumentów wojskowych, kolby karabinów rozbijano o pnie drzew i rzucano na płonące ognisko. Pojedynczą amunicję karabinową oraz całe magazynki rozrzucano po polu lub po prostu wrzucano do Sanu. Wozy kuchni polowej rąbano toporami, niszczono również zapasy żywności. Nie oszczędzono również i koni. Widziałem jak przed jeden z baraków przyprowadzono dwa piękne wierzchowce. Jednym z nich to był koń pułkownika Gilli’ego. Staliśmy i patrzyli jak jeden z żołnierzy zarzucił tym biednym zwierzętom worki na oczy, a sierżant toporem grzmocił je po głowach tak długo aż padły bez życia. Zaraz więc rzucili się na nie wygłodniali żołnierze i z drgających jeszcze ud końskich bagnetami wycięli spore kawały mięsa i tę krwawą zdobycz poszli przypiekać nad ogniskiem. Łzy stanęły mi w oczach na ten okrutny widok, a pułkownik bez słowa odszedł. Potem jeszcze przez długi czas nie można było z nim normalnie porozmawiać. Nieraz jeszcze przyszło mi oglądać podobne widoki, więc zahartowałem się na nie. Pozostał mi jednak na długo w pamięci wielki niesmak i wstręt do przemocy. 

 Nadszedł w końcu rozkaz by wrócić do Kulikowiec na dawne nasze stanowiska. Zarządzono zbiórkę i wyruszyliśmy. Brama wjazdowa do twierdzy od strony Krasiczyna była już otwarta, nie strzeżona. Widać było, że Moskale jeszcze do niej się nie przybliżyli. Zresztą po co mieli by się śpieszyć skoro i tak już niedługo mieli urządzić paradny, zwycięski wjazd do twierdzy. Żołnierze sformowani w poszczególne kompanie, razem z feldfeblami na czele zebrali się na pobliskiej łące. My oficerowie, zniszczywszy uprzednio wszelkie dokumenty, ważne notatki i broń palną zebrani byliśmy tuż przy wejściu do twierdzy. Punktualnie o godzinie siódmej rozpoczęło się poddanie miasta i przekazanie poszczególnych fortów Rosjanom. Pułkownik rozkazał, by na ochotnika zgłosiło się dwóch żołnierzy, którzy w miarę dobrze mówią w języku rosyjskim i z białą flagą wyszło poddać twierdzę. Nikt jednak nie umiał po rosyjsku mówić dość dobrze, więc pułkownik wskazał na mnie jako na osobę znającą język ruski, lecz wytłumaczyłem mu że ruski i rosyjski to dwa różne języki. Padło więc na jednego Czecha i Niemca, którzy dzięki studiowaniu w wolnych chwilach zdobytych rosyjskich  książek bez problemu potrafili porozumieć się w języku wroga. Oni to zatknąwszy na szabli znalezioną gdzieś niedużą, utytłaną w błocie białą szmatę wyszli na zewnątrz by oficjalnie poddać twierdzę. Mgła znad Sanu jeszcze nie opadła, więc rosyjscy żołnierze stojący na drodze prowadzącej do twierdzy nie zauważyli białej szmaty i parędziesiąt kroków przed nimi nakazali zawrócić naszym emisariuszom. Nie pomogły nawet ustne zapewnienia o chęci poddania się. Ze spuszczonymi głowami, wlokąc za sobą brudną ścierkę wrócili do twierdzy. Wówczas przypomniałem sobie, że parę minut temu widziałem, iż nasz lekarz batalionowy, z pochodzenia Żyd w dalszym ciągu śpi w najlepsze na pięknie rozłożonym białym prześcieradle. Jakaż by z tego mogła być wspaniała biała flaga. Zaraz więc przyniesiono od wielce awanturującego się lekarza prześcieradło, zatknięto na długiej żerdzi i po raz wtóry wyruszono naprzeciw rosyjskich żołnierzy błagać o przyjęcie Przemyśla w posiadanie „białego cara batiuszki”. Zaczęto się zastanawiać co teraz będzie? Część żołnierzy, w tym głównie Niemcy i Czesi zaczęło się obawiać krwawej zemsty ze strony dzikich Kozaków. Mówiono, że na pewno zaraz po wkroczeniu do miasta urządzą rzeź, jakiś wielki pogrom w odwecie za tak długą i wytrwała obronę miasta.

  W tym czasie poznałem się z kadet aspirantem Darowskim z Przemyśla, który zachorował w czasie odwrotu naszej armii przechodzącej przez miasto. Służył chyba w 30 Pułku Piechoty. Gdy wyzdrowiał przydzielono go do naszego pułku. Nie widywałem go wówczas dość często bo ich batalion był rozkwaterowany w sąsiedniej wsi, a ja w kancelarii pułkowej bywałem rzadko. Więc tych kilka razy kiedy on też przyjeżdżał do dowództwa nie mieliśmy okazji się spotkać. Jednak później nasze drogi się bardziej skrzyżowały. Śmialiśmy się wspólnie razem z tych obaw przed Kozakami. Mówiliśmy „…Przecież ta twierdza, która teraz poddaje się znana jest na całym świecie. Nie ma więc powodu do obaw przed jakimikolwiek wykroczeniami ze strony Rosjan. Przecież w armii rosyjskiej są też generałowie, wyżsi oficerowie i inne ważne osoby, które na takie rzeczy nie pozwolą…”.

  Około ósmej pokazały się pierwsze, nieliczne jeszcze patrole kozackie. Przejechały obok nas i pognały w kierunku miasta. Słyszałem później, że deputacja odświętnie ubranych Żydów przemyskich uroczyście wiwatując na cześć cara chciała przywitać chlebem, solą i wodą wkraczających do miasta Kozaków. Jednak przeliczyli się w swoich wiernopoddańczych oczekiwaniach gdy nahajki rosyjskie spadły na ich plecy siekąc boleśnie gdzie popadnie. Za Kozakami nadszedł oddział piechoty rosyjskiej ciągnącej na malutkich dwukółkach kilka karabinów maszynowych. Ustawił się naprzeciwko nas, na pobliskiej łące, po drugiej stronie drogi. Zaraz za piechotą nadciągnęła kawaleria i artyleria. My byliśmy w dalszym ciągu „przy szablach”. Nagle podeszło do nas kilku elegancko ubranych oficerów rosyjskich. Okazało się, że wśród nich było kilku Polaków oraz Rosjan mówiących zarówno po polsku, niemiecku jak i francusku. Rozpoczęła się wspólna, w miarę sympatyczna rozmowa. Była to świetna okazja do wspólnego poznania się. Ze śmiechem zaczęto sobie przypominać wspólne walki w czasie naszych wypadów z okopów. Nagle podszedł do nas jeden z adiutantów głównego dowodzącego i przyniósł rozkaz iż w dowód uznania dla dzielności załogi Przemyśla ‘komandirujuszczij’ pozwala wszystkim oficerom zachować dystynkcje i szable.

 Zrobiło się już około dziesiątej. Śniadanie u nas w „menaży” już było przygotowane więc zaprosiliśmy paru oficerów rosyjskich do nas na „zawtrak”. W trakcie rozmowy przekonaliśmy się, że Rosjanie byli znakomicie poinformowani, nawet co do drobnych szczegółów na temat tego co się działo w twierdzy w trakcie jej oblężenia. Znali nawet nazwiska i imiona oficerów naszego wojska, ich charakter i rysopis, stanowisko służbowe, a nawet skład i usposobienie szeregowców kompanii. Przypomniałem sobie wówczas, że w mieście widywałem wałęsających się rosyjskich chłopców lat około 10-14. Byli to znakomici wywiadowcy. Jeden z nich, mający nie więcej jak 13 lat, bywał codziennie w twierdzy. Mówił dobrze po polsku, rusku i niemiecku. Przebrany był za wiejskiego chłopaka przynoszącego mleko z pobliskiej wsi. Miał twarz prawdziwego łobuza, no może trochę roztrzepanego. Całymi godzinami wystawał na schodach w dowództwie u Kusmanka wśród masy cywilnych petentów proszących o kartki na chleb, mąkę i inne artykuły żywnościowe. Podsłuchiwał rozmowy przychodzących tam oficerów, rozglądał się wszystko notując w głowie, by później po otrzymaniu dodatkowych poufnych informacji od innych szpiegów rozmieszczonych po całym mieście, pod koniec dnia wyjść z twierdzy i zameldować o wszystkim oblegających miasto Rosjanom.

/ Wieś Wierchnije Mułły – obecnie dzielnica Permu w Rosji. Marian Strzetelski po tym jak upadła Twierdza Przemyśl i trafił do niewoli rosyjskiej przebywał kilka miesięcy w obozie jenieckim we wsi Wierchnije Mułły. Fotografia przedstawia wieś z początków XX wieku.

Po śniadaniu i wesołej pogawędce z rosyjskimi oficerami wróciliśmy do reszty naszych żołnierzy rozlokowanych przy drodze. Na rozkaz rosyjskich oficerów żołnierze pod komendą swoich „Feldfebli” odchodzili w stronę Żurawicy, konwojowani przez kilkudziesięciu Kozaków. Nagle od strony miasta nadjechał jakiś rosyjski oficer, okazało się że adiutant jednego z generałów, i zażądał od nas wskazania miejsca zaminowania fortów. Doniesiono im podobno, że załoga twierdzy urządziła pułapkę w kazamatach fortów, tak by Rosjanie gdy wejdą do środka wylecieli w powietrze. Nic o tym nie wiedzieliśmy. Prawdopodobnie była to mocno strzeżona tajemnica oficerów ‘Geniedirection’ i tylko oni mogli wskazać jak zniszczyć miny, jeśli w ogóle jakiekolwiek były założone. Nasza odpowiedź i taki obrót sprawy nie zadowolił adiutanta, który stwierdził, że z rozkazu generała, za brak współpracy z rosyjską armią musimy oddać szable, a noc przepędzimy w kazamatach fortów. Oddawszy nasze szable zastanawiałem się co się dalej wydarzy obserwując jak rosyjscy oficerowie i kawaleria paradują z ‘austryjskimi brzękadłami’ przy boku. Minęło niespełna pół godziny, gdy nagle zjawił się kolejny kurier od innego generała i przyniósł zmieniony rozkaz – „…Szable wolno zostawić i natychmiast odmaszerować do koszar w Żurawicy na nocleg…”.

 Pułkownik Paweł Gilli rozkazał by wspomniany już wcześniej przeze mnie porucznik Birnbaum pozostał w forcie, odebrał zarekwirowane przez Rosjan nasze szable i dostarczył je do Żurawicy - niestety porucznika Birnbauma już więcej nie spotkałem. My zaś zgodnie z rozkazem, załadowawszy co kto miał na sześć podstawionych wozów, odmaszerowaliśmy w stronę Żurawicy. Nasz zarządca menaży porucznik dr Jedliczek wpakował na jeden z wozów pozostałe jeszcze zapasy konserw, wódkę, chleb, sery i czekoladę, i tak konwojowani przez sześciu kawalerzystów rosyjskich i jednego oficera wyruszyliśmy do miejsca naszego zakwaterowania. Ponieważ mosty na Sanie były zniszczone posuwaliśmy się lewym brzegiem rzeki. Deszcz zaczął znowu padać. Tonąc w błocie, już późno w nocy dotarliśmy do mocno przepełnionych baraków w Żurawicy. Okazało się, że niektóre okna i piece były porozbijane i zniszczone, w izbach panował brud, wszędzie walały się jakieś śmieci i gruz, a do tego panował niemiłościwy ścisk i harmider żołnierzy, którzy próbowali odpocząć w każdej niezajętej jeszcze przestrzeni baraków. Dodatkowo smród przemoczonych ubrań i spoconych ciał potęgował nasze doznania. Zauważyłem, że tylko Węgrzy, którzy dotarli do Żurawicy jako pierwsi urządzili się tam znakomicie. Pozajmowali oni te izby, w których mogło pomieścić się nawet ze czterdzieści osób, poznosili gdzieś zdobyte łóżka wraz z siennikami, zapalili połamanymi meblami w piecach i po ośmiu, może dziesięciu zadekowali się w izbach, nie wpuszczając do nich nikogo. Długo chodziliśmy tak od baraku do baraku, od izby do izby, jednak nigdzie nie chciano nas przyjąć. W końcu na siłę wpakowaliśmy się do jednej niepełnej izby, w której stacjonowali artylerzyści. Mój Jan w jednym z pokojów znalazł pusty kąt przy rozwalonym piecu. Nikt tam nie leżał gdyż sporo było tam gruzu. Jan rozścielił na ziemi szeroką płachtę – namiotkę, załadował ją gruzem i wyniósł na zewnątrz. Potem położył na pustej podłodze tę samą płachtę, a na niej koc. Położyliśmy się obok siebie, przykryli drugim kocem oraz płaszczami i zasnęli. Wcześnie rano zbudził nas gwar. Zerwaliśmy się na równe nogi, zabrali nasze manatki i wyszliśmy na zewnątrz szukać naszych. Deszcz dalej padał, zrobiło się jeszcze zimniej niż wczoraj. Blisko baraku znaleźliśmy porucznika dr Jeliczka, który rozdzielał między wszystkich oficerów zapasy z menaży. Jan zagrzał dla nas otrzymane konserwy. Podjedliśmy trochę, wypili po kieliszku wódki, zapalili papierosa i krążąc tak po placu czekali na dalszy tok wydarzeń. Około południa przyszedł rozkaz by na powrót zorganizować i zebrać do kupy nasz pułk. Dobrze powiedzieć, zadanie wprost niemożliwe do wykonania. Przecież trudno było zebrać wspólnie wszystkich naszych oficerów choć byli względnie razem rozlokowani, a cóż dopiero myśleć o przeszło 1000 żołnierzy, którzy rozeszli się po całym placu ćwiczeń, pobliskich łąkach, zaglądali do chłopskich chat i wymieszali się z kilku tysięcznym tłumem różnych żołnierzy. Miałem szczęście gdyż jakoś wykręciłem się od tego zadania, a Jan dość szybko znalazł pozostałych moich ludzi, którzy w miarę trzymali się razem. W końcu po paru godzinach udało się zebrać do kupy i sformować pułk. Wprawdzie nie byli to jedynie żołnierze wchodzący w skład naszej formacji, ale moskale nie wyznali się na tym. Najważniejsze, że zgadzała się ilość. W końcu żołnierze razem z feldfeblami pomaszerowali do Radymna, a my chwilę później wyruszyliśmy za nimi. Deszcz zaczął coraz bardziej padać. Miejscami lało naprawdę rzęsiście. Iść było bardzo trudno bo błoto na drodze rozdeptane tysiącami nóg maszerujących żołnierzy stało się wprost nie do przebycia. Małymi grupkami rozeszliśmy się więc na boczne, jeszcze nie rozdeptane ścieżki i zamarznięte pola. Słabsi żołnierze zaczęli zostawać w tyle, chronili się przed coraz bardziej padającym deszczem w stogach siana lub mijających po drodze opuszczonych wiejskich chałupach. Zmrok robił się coraz bardziej ponury. Rosjanie również szczękali zębami i przemoczeni byli do suchej nitki , więc właściwie nie pilnowali tej całej wolno posuwającej się do przodu, wynędzniałej żołnierskiej biedoty. Około północy grupka kilku naszych oficerów, w tym ja i mój Jan, dowlekliśmy się w końcu do jakiejś wsi. Wszędzie w chatach było pełno. Na dworze zaczął wiać mroźny wiatr, nogi nasze ustały ze zmęczenia. W pewnym momencie zobaczyłem jakąś stodołę, więc razem z Janem i kilkoma oficerami przez niewielką dziurę w ścianie wsunęliśmy się do środka. Było tam pełno słomy z młócki maszynowej, owinąłem się więc w przemoczony koc i sam mokry i zziębnięty wsunąłem pod głowę dość rzadką, nie stłoczoną słomę. Pól leżąc i pół siedząc, trzęsąc się z zimna, bo wiatr przez dziury w stodole porządnie dmuchał, przemęczyłem się tak do rana. Ledwo zaczęło świtać poszliśmy do wsi usytułowanej bliżej cerkwi, gdzie do dalszego pochodu zaczęli się gromadzić żołnierze. Wieś była polska, kościół murowany, na placu przed nim stało kilka baterii rosyjskich, a wszędzie widać było moskali. Jan poszedł szukać czy nie znajdzie gdzieś trochę mleka i chleba dla mnie. Niedługo wrócił bardzo uradowany. Okazało się, że Pan nauczyciel zna mnie osobiście i zaprasza nas do siebie do mieszkania. Idziemy więc, cali mokrzy, brudni i przemarznięci. Nauczyciel bardzo miły, przedstawiamy się i z rozmowy wynika, że pan nauczyciel (nazwiska niestety nie pamiętam), Polak, znał bardzo dobrze mojego brata Miecia [2], z którym spotykał się często w czasie jego lustracji kas Raiffeisena [3]. Ucieszył się bardzo z tego spotkania. Pozwolił się nam umyć i ogrzać oraz wyczyścić zabłocone buty i ubranie. Nakarmił nas i poczęstował gorącą kawą. Próbowałem nawet się trochę zdrzemnąć, lecz ze zmęczenia nie mogłem zasnąć. Przyszedł w końcu czas się pożegnać. Podziękowaliśmy pięknie gospodarzowi i jego ślicznej żonie za okazaną nam gościnność i życzliwość. Wypoczęci i umyci poszliśmy na plac przed kościół, gdzie zbierali się żołnierze na zbiórkę. Po krótkiej chwili odmaszerowaliśmy do Radymna, a stamtąd do Jarosławia. Tam zaprowadzono nas do jakiś murowanych koszar, gdzie na pierwszym piętrze mieliśmy zamieszkać i spędzić następne 2-3 dni. Atmosfera była w miarę luźna, nawet pozwalano nam po kilku z konwoju wychodzić do miasta. Jednego dnia poszedłem i ja, kupiłem parę kartek i napisałem do Ciebie Najukochańsza Żono parę słów. Potem zaszedłem z innymi do cukierni, gdzie z wielkim smakiem wypiłem dwie kawy i zjadłem chyba z dziesięć ciastek. Wychodząc nie zapomniałem też i o Janie zabierając ze sobą parę słodkich wypieków. Od cukiernika dowiedzieliśmy się, że stacjonujący w Jarosławiu moskale strasznie się panoszą i wprowadzają terror w mieście. Przed kilku dniami, zanim dotarliśmy na kwaterę komendant Jarosławia rozkazał rozstrzelać kilkanaście młodych dziewcząt i to tylko dlatego, że miejski lekarz stwierdził, że są zarażone syfilisem i oficerów rosyjskich zarażają. W zaufaniu cukiernik nam zdradził, że to oficerowie rosyjscy je zgwałcili i zarazili, a potem to od tych dziewcząt inni się pozarażali. Jako, że choroby weneryczne strasznie wśród żołnierzy rosyjskich rozpanoszyły się, więc komendant miasta musiał w taki drakoński sposób „źródło zarazy” zlikwidować. Był to pierwszy od wybuchu wojny wypadek tak brutalnego postępowania rosyjskiej komendy z jakim przyszło mi się zetknąć. Sytuacja ta podziałała na mnie bardzo przygnębiająco i przeszył mnie dreszcz gdy pomyślałem sobie, że i ty Biedactwo Moje możesz być również na brutalność tych dzikusów narażona. A ja siedzę tu w Jarosławiu, bezbronny, pilnowany przez Rosjan i jestem z dala od Ciebie. Serce me nieodparcie ciągnie do Twego serca by w razie potrzeby życie oddać w Twej obronie. Smutne myśli krążyły mi po głowie gdy siedziałem i pisałem kartki do Ciebie – czy doszły, nie wiem.

/ Droga we wsi Wierchnije Mułły – po prawej stronie widoczna cerkiew Mikołaja Cudotwórcy

 W Jarosławiu trzymano nas dość długo i to tylko dlatego, że zabrakło wagonów do transportu jeńców. Przez ten czas żadnego wiktu nam nie dawano, płacono jedynie na dzień 1 rubel i 50 kopiejek. Były to pierwsze pieniądze rosyjskie wypłacone nam w niewoli. Wreszcie nadszedł dzień, gdzie zebrano nas do kupy i popędzono na dworzec. Tam wpakowano po 42 osoby do krytych wagonów, w których przedtem wożono węgiel. Podłogi były czarne od miału i wszędzie unosił się czarny pył. Ułożyliśmy się pół siedząco w gwiazdę i czekali na dalszy bieg wydarzeń. Wkrótce zamknięto drzwi i pociąg ruszył.

  Do Lwowa dotarliśmy w niedzielne południe, jednak mimo naszych usilnych próśb nie pozwolono się nam umyć. Ustawiono gęsty szpaler żołnierzy i kazano nam zgromadzić się na dużym placu koło jakiegoś magazynu. Wszędzie widać było gęsto rozstawioną straż rosyjskich żołnierzy. Pierwszy raz od kilku miesięcy oglądałem dworzec i kawałek Lwowa. W oddali widziałem klomb z ustawionym na środku wodotryskiem oraz przejeżdżające lwowskie tramwaje. Na  prowadzących w kierunku dworca ulicach obserwowałem tłumy przechodzących i bardzo śpieszących się gdzieś ludzi. Cały czas wypatrywałem Ciebie w tym tłumie i myślałem o tym jakby się z Tobą zobaczyć. Zastanawiałem się, że przecież jest niemożliwym byś i Ty tam była, bo przecież nic o moim przyjeździe nie wiesz. Daremnie wypatrywałem twej postaci. Staliśmy już tak dobrych parę godzin w tłumie zmęczonych żołnierzy. By zabić czas uciąłem sobie małą pogawędkę z panem porucznikiem Rzepeckim, artylerzystą ze Lwowa. Okazało się, że i on miał nadzieję, że spotka się z rodziną, jednak podobnie jak i ja nadaremnie wypatrywał wśród przechodzących obok nas ludzi znajome twarze. Przyszedł rozkaz by pakować się do wagonów. Już prawie wszyscy żołnierze opuścili plac przed dworcem, tylko my wciąż jeszcze czekaliśmy z nadzieją na cud. Nagle od strony dworca podszedł do nas młody oficer rosyjski, w białym szynelu i białej papasze, i po niemiecku zapytał czy aby nie mamy w mieście jakiś krewnych, bo już od dłuższego czasu nas obserwuje jak kogoś pilnie wypatrujemy w tłumie. Odpowiedzieliśmy, że owszem jednak nie mamy jak ich zawiadomić. Wówczas on zaoferował pomoc i na kartce kazał napisać adresy. W pierwszej chwili zawahaliśmy się czy aby zdążymy, jednak oficer uspokoił nas, że jest jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu. Miłe rysy jego twarzy i spojrzenie wzbudzające zaufanie wskazywały na to, że jest uczciwym człowiekiem. Napisaliśmy więc adresy, ja Twojego brata Tadzia, a porucznik Rzepecki swoich krewnych. Oficer zabrał kartki i obiecał, że zaraz pośle umyślnego pod wskazane adresy. Podziękowaliśmy pięknie i czekali dalej. Tak minęło może jeszcze z pół godziny. Nagle widzę, od strony tramwaju zbliża się Twój brat Manio z panią Heleną. Zobaczyli mnie i pomachali. Podeszli do komendanta placu, jakiegoś grubego pułkownika, zamienili z nim parę słów i uzyskali zgodę na 10 minutową rozmowę ze mną. Ucieszyłem się bardzo, że choć kogoś z Twoich mam okazję zobaczyć. W rozmowie dowiedziałem się, że Twój bart Tadzio leży chory w domu. Mamcia też chora, posłano więc zawiadomienie do Ciebie, lecz niewiadomo czy zdążysz przyjechać. Ty dzięki Bogu jesteś zdrowa. Poprosiłem więc Mania o serdeczne i gorące pozdrowienie i pożegnanie Was ode mnie. Na odchodnym Manio zapytał mnie czy aby niczego mi nie brakuje. Poprosiłem więc o kupieni mi bielizny. Zdążył jeszcze wymienić mi 1000  koron na 400 rubli. Resztę koron oddałem mu prosząc by wręczył Tobie kochana byś wpłaciła na książeczkę oszczędności. Nagle podszedł do nas rosyjski żandarm i powiedział „…Bolsze nie lzia rozgawariwat…”, więc szybko pożegnaliśmy się rozeszli.

/ Pałac Piotra Bałaszowa (Balashova) we wsi Wierchnije Mułły k/Permu. Tam, po dostaniu się do niewoli rosyjskiej i kilkutygodniowej podróży koleją do Permu przebywał Marian Strzetelski. Stara szlachetna rodzina Balashovów, na początku XX wieku, była właścicielem jednej z największych latyfundii w kraju o powierzchni 573 tysięcy ha. Własność ziemska samych Balashovów warta była  ponad 15 milionów rubli. Posiadali oni dziesiątki przedsiębiorstw w różnych prowincjach kraju: kopalnie węgla na Uralu, fabryki, gorzelnie i browary, tartaki, kopalnie soli. Peter Balashov (1871–1927) zdołał zaangażować się zarówno w handel, jak i politykę. Był zastępcą Dumy Państwowej gdzie kierował frakcją nacjonalistów

  Jednak ja w dalszym ciągu ociągałem się z odejściem. Wzrok mój, jak krogulec wypatrujący swej ofiary, cały czas wpijał się w krążący z dala przed dworcem tłum ludzi w nadziei, że gdzieś tam zobaczy Twą postać. Tramwaje wciąż przejeżdżały, wysypując tłumy pasażerów, lecz Ciebie nie było. Słyszę, jak straż woła nas zza magazynów do zajmowania już miejsc w pociągu, a ja wciąż się ociągam, udaję że idę i jak fryga kręcę się wciąż na tym samym miejscu. Wtem dostrzegam z dala Twoją postać. Nie wierzę swoim oczom. Czy to naprawdę Ty? Tak, mimo gęstego tłumu widzę Cię. Razem z Maniem biegniesz nerwowo w stronę dworca. Spostrzegam jak podchodzisz do jakiejś pani, zaczynacie z nią rozmawiać, ona wskazuje na dworzec, po czym idziecie w stronę magazynów niepewnie zdążając w moim kierunku. W tym momencie serce zaczęło mi być coraz szybciej. To Ty moja Najdroższa, wprawdzie jeszcze nie oficjalnie Moja Narzeczona, ale na pewno moja, przytłumiłaś w sobie głęboko zakorzenione uczucie wstydu, czy też silne pozory nadmiaru przyzwoitości i przyszłaś zobaczyć i pożegnać nie wiadomo na jak długo oddanego Ci ponad wszystko Twojego wielbiciela. To bardzo dużo, to dla mnie niezbity dowód, że mnie kochasz, że jestem dla Ciebie ważny, że jestem dla Ciebie więcej jak tylko miły i sympatyczny. Twoja tu obecność to balsam na mą zbolałą duszę. Przecież za chwilę odjadę, nie wiadomo dokąd, w jakie warunki i jak długo nie będzie mi dane Cię widzieć. Dlatego dziękuję Bogu, że pozwolił mi nacieszyć me oczy Twoim widokiem. Nagle przypomniałem sobie, że cały jestem brudny, że ręce mam czarne od rozsypanego w wagonach węgla. W chwili gdy podeszłaś do stojącego niedaleko mnie rosyjskiego pułkownika by poprosić go o możliwość rozmowy ze mną, wdziałem na ręce grube włóczkowe rękawice. Nie chciałem Cię pobrudzić, gdy będę Cię w końcu mógł przytulić. Nareszcie widzę, że pułkownik dał się uprosić, że jeszcze jedna „krewna” przyszła mnie pożegnać i pozwolił na 10 minut rozmowy. Gdy idziesz w mym kierunku widzę jakiś niepokój, łezkę w Twym oku, ale i wielką radość. Podchodzę i ja… i nagle brak nam obojgu słów do rozmowy. Dłuższą chwilę patrzymy tak na siebie bez słów. Tyle pytań ciśnie się na usta, tyle przeżywamy niewypowiedzianych wrażeń, za dużo naraz chcemy sobie  powiedzieć. Tak naprawdę to nie pamiętam czyśmy rozmawiali słowami i w ogóle czy coś mówiliśmy do siebie. Wiem tylko to, że patrząc w me oczy szeptałaś do mnie „…Moje biedactwo, oj biedny, biedny…”, ja zaś w mej wyobraźni dopowiadałem sobie „…mój kochany, kochany…”. Widziałem miłość w Twych oczach, a oczy nasze mówiły więcej niż niejedno wypowiedziane słowo. Czułem jak pierś moja z nadmiaru szczęścia faluje niczym miech kowalski. Pamiętam, że na koniec naszego spotkania prosiłem Cię o zachowanie mej osoby w życzliwej pamięci i ucałowałem Twą kochaną rączkę. Nagle słowa pułkownika „…odchaditie, dalsze nie lzia rozgawariwat…” przerwały nasze pożegnanie. Jeszcze ostatni serdeczny uścisk Twojej dłoni, w który chciałbym wlać całą mą gorejącą w mym sercu miłość i zmuszony jestem odejść w stronę stojących na peronie wagonów. Co chwilę jednak oglądam się za Tobą dopóki nie znikniesz mi z oczu. Nagle widzę, że zawracasz i razem z panią Heleną, która w ręku trzyma jakiś pakunek, przebiegasz tuż obok pułkownika. „Konwoje” jednak nie puszczają, ale wy sprytnie przeciskacie się pomiędzy nimi i już jesteście przy mnie. Wręczając mi pakunek pani Helenka mówi: „…sklepy dziś zamknięte, bo niedziela, porwałam więc jakąś bieliznę Tadzia i przyniosłam…”. Ty stoisz znów obok mnie i widzę, że z miłością patrzysz na mnie. Konwoje krzyczą – „…nie lzia, daswidania…” i biegną w naszym kierunku. Słyszę głośnie „…do widzenia…” pani Heleny i Twoje ciche, bardzo szczere i głębokie „…szczęśliwej drogi kochany…”. Znów całe morze uczuć widać w naszych oczach. Wzywany krzykiem mej straży wagonowej odchodzę pełen radosnych uczuć i wchodzę do tych samych wagonów którymi przyjechaliśmy do Lwowa. Co się działo w mym sercu i mej głowie gdy opuszczałem to miasto, tego nie jestem w stanie wyrazić.

  Zanadto mnie dziś wyczerpała ta spowiedź przed Tobą kochana Cesiu z doznanych w tym czasie wrażeń. Nie jestem pisarzem ani żadnym bajarzem, więc tego co się ze mną działo gdym Cię widział w tym czasie na dworcu we Lwowie i wzrokiem pochłaniał twą postać, wysłowić nie potrafię. Czuję, że to co do tej pory napisałem to zaledwie bardzo słaby cień tego światła, tej jasności, która wówczas we mnie gorzała. Pa Cesiu Kochana, życzę Ci bardzo dobrej, spokojnej i zdrowej nocy. Jutro opowiem Ci moją podróż przez Rosję.

/ Prawdopodobnie takim pociągiem przybyli jeńcy austriaccy do Permu w 1916 roku,
w tym również i kapitan Marian Strzetelski

/ Perm – Dworzec kolejowy

Przemyśl 21.IX.1922

  Dobry dziś dla mnie dzień nastał. Już wczoraj nieźle się zaczęło. Jako przedstawiciel tego Szefostwa dostałem polecenie by dokonać kolaudacji [4] robót remontowo-budowlanych wieżyczki tutejszego kościoła garnizonowego. Wylazłem więc po drabinkach ustawionego rusztowania aż na szczyt kopuły skąd roztaczał się przepiękny widok na całe miasto. Na wieżę prowadziło 278 stopni, a na szczycie wiał bardzo silny, zimny wiatr. Przewiało mnie do szpiku kości i jeszcze dzisiaj odczuwam duże znużenie. Ale dla tego widoku warto było. Ponieważ pracowałem już parę dni w Szefostwie Inżynierii i Saperów właśnie dzisiaj popołudniu otrzymałem 57500 Marek Polskich zamiast obiecanych 30000 i to tylko za dziesięć dni pracy.

  Dzisiaj też otrzymałem dwa pisma z Ministerstwa Spraw Wojskowych następujących treści:

Warszawa, dnia 31.VIII.1922

Ministerstwo Spraw Wojskowych

Sztab Generalny

Oddział V

L.34,371/VP.P.

W myśl rozporządzenia Ministerstwa Spraw Wojskowych Oddział V, Sztab Generalny, Nr. 17300/V.O. z dnia 19.IV.1922 roku pozostawiam w służbie czynnej kpt. Strzetelskiego Mariana z baterii pułku saperów, nie zmieniając jego obecnego charakteru oficera rezerwy. Ilość wolnych miejsc etatu oficerskiego Armii i najlepsze kwalifikacje zadecydują kto zostanie powołany na zawodowego.

                                              Minister Spraw Wojskowych

                                                         w/z Sikorski

                                                      Generał Dywizji

Otrzymują:

Dep. V. Inż. I Sap. M. S. Wojsk. – do wiadomości

D.O.K. I.  Warszawa -do wiadomości

Dowództwo 6 p. sap. Dęblin – do wiadomości

D.O.K. X. Przemyśl – do wiadomości

Kpt. Strzetelski Marian, Przemyśl ul. Lipowa dolna nr 5 – do wiadomości

Gabinet Ministra M. S. Wojsk. – do wiadomości       

 Na odwrotnej stronie tego pisma widniało kolejne – odpowiedź na pisane kilka tygodni wcześniej zażalenie do Ministerstwa w sprawie powołania mnie do służby czynnej.

Warszawa, dnia 15.IX.1922

Ministerstwo Spraw Wojskowych

Sztab Generalny

Oddział V

L.34,371/V P.P.

 

Do

Kapitana Strzetelskiego Marjana

Przemyśl, ul Lipowa dolna 5

 Zażalenie Pana w sprawie zalegającej sprawy powołania Go do służby czynnej, Pan Minister Spraw Wojskowych przyjął do wiadomości i polecił przeprowadzić dochodzenie. Badanie wykazało, że rzeczywiście wynikła pomyłka w Ministerstwie Spraw Wojskowych i rozkaz o powołaniu Pana do służby czynnej nie został przez ekspedycję wysłany.

                                                              Z rozkazu Ministra

                                              Szef Oddziału V Sztabu Generalnego 

                                                             Malinowski

                                                        Podk. p.d. Szt. Gen.

   Ciekawie załatwiono moją sprawę, o którą tyle czasu nie tylko sam się dobijałem w Ministerstwie, ale i prosiłem różnych zacnych ludzi by pomogli mi i próbowali interweniować tam w mojej sprawie. Nie dość, że sam się tym wszystkim co niemiara zamartwiałem, to jeszcze i Tobie Biedactwo Moje Przezacne przysporzyłem wielu trosk i to w trakcie tych czterech pierwszych miesięcy naszego pożycia małżeńskiego. W końcu okazało się, że tam w Ministerstwie Spraw Wojskowych jakiś smarkaty referent, być może z niedbalstwa, trzymał moją sprawę chyba w szufladzie przez prawie cztery miesiące, tj. od 19 kwietnia aż do 31 sierpnia, nim w końcu generał Sikorski ją podpisał. Potem jeszcze przeszło miesiąc trwało zanim pismo to zostało wysłane do mnie. Dopiero moje zażalenie na tę opieszałość spowodowało ruszenie tej sprawy. Musisz przyznać Kochana Cesiu, że bardzo to dziwne, iż Ministerstwo potrzebowało aż prawie pięciu miesięcy na to by od zatwierdzenia rozporządzenia w sprawie pozostawienia mnie w służbie czynnej aż do zawiadomienia mnie o tym potrzeba było prawie pięciu miesięcy. Poczta Polska zaś stanęła na wysokości zadania i odpowiedź na moje zażalenie zalegającej sprawy powołania mnie do służby czynnej w postaci przesyłki pisma z Warszawy do Przemyśla dostarczyła mi w przeciągu tylko 6 dni. Bardzo ciekawe!

/ Perm – centrum miasta – początek XX wieku, w dali widoczna rzeka Kama

/ Perm – widok miasta

  No ale dość na tym, przystępuję dalej do opowiadania o tym jak wyglądała moja podróż przez Rosję.

  Gdy przekroczyliśmy granicę jazda nasza trochę się zmieniła. Zestawiono dla nas pociąg złożony z kilku, chyba ośmiu wagonów osobowych, drugiej i trzeciej klasy. Reszta były to tak zwane ‘tiepłuszki’ [5], wagony zakryte, prawie jak towarowe, ale o podwójnych ścianach, żelaznym piecyku ustawionym na środku i piętrowymi, zbitymi z desek pryczami. Nasz transport liczył tysiąc osób, w tym prawie połowa byli to oficerowie, w tym trzech generałów, zaś pozostali to zwykli żołnierze. Oczywiście generałowie i inni wyżsi stopniem oficerowie zebrali się w wagonach klasowych, a pozostałe wolne tam miejsca zajęli żołnierze pochodzenia węgierskiego i niemieckiego. W dalszym ciągu wymagano bezwzględnego posłuszeństwa od swoich podwładnych i baczną uwagę zwracano na oddawanie honorów wojskowych. Było to trochę śmieszne w warunkach niewoli i po pewny czasie żołnierze zaczęli się burzyć. Nie wszystkie ‘tiepłuszki’ były jeszcze do końca zajęte, więc szybko zrobiłem rozeznanie i zajrzałem do jednej z nich stojącej prawie na końcu składu pociągu. Wprawdzie nie były bardzo wykwintne, ale w miarę wygodne, obszerne i można w nich było znakomicie się wyspać. Namówiłem pięciu kolegów do zajęcia w niej miejsca. Trochę się krzywili, gdyż myśleli, że wcisną się gdzieś do wagonu klasowego, jednak w końcu się zgodzili, zwłaszcza że już nic innego do wyboru nie zostało. Rozlokowaliśmy się bardzo swobodnie i wygodnie – sześciu oficerów na górze i sześciu naszych żołnierzy na dole. W dalszej podróży okazało się, żeśmy znakomicie na tym wyszli. Żołnierze, gdy pociąg się na chwilę zatrzymał przynieśli nie wiadomo skąd trochę słomy, więc rozścieliliśmy na niej koce i przykryli płaszczami. Spało się nam znakomicie. By było nam ciepło nieustannie paliliśmy w piecu i nawet w nocy pilnowaliśmy by ogień nie zgasł. Na rozgrzanej gorącej blasze można było również gotować, więc zawsze mieliśmy ciepłą strawę, a i w gorącej wodzie łatwiej było uprać brudną bieliznę. Po pewnym czasie okazało się, że w wagonach klasowych nie było tak dobrze jak u nas w ‘tiepłuszce’. Tam każdy miał swoje miejsce przeznaczone tylko dla siedzącego pasażera. W przedziałach było bardzo duszno, trudno było się położyć czy nawet swobodnie rozprostować nogi, już nie mówiąc o tym, że w takiej ciasnocie trudno było utrzymać czystość. Więc już po kilku dniach podróży masowo pojawiły się wśród żołnierzy wszy. Pilnowaliśmy się jak mogli by przypadkiem nie przelazły do naszej ‘tiepłuszki’, ale jeden z naszych żołnierzy, wyjątkowo leniwy i brudny Rusin przyniósł w końcu je na sobie od jakiś Węgrów do których chodził. Bardzo szybko się namnożyły i już po paru dniach przelazły i na nas i więcej nas podczas całej podróży aż za Ural nie opuściły. 

  Codziennie mieliśmy otrzymywać półtora rubla gaży, lecz parę razy komendant transportu wraz z innymi rosyjskimi oficerami oszukali nas nie płacąc nam przez kilka dni. Twierdzili, że nie mają drobnych i później nam to wyrównają. Po jakimś czasie okazało się, że przekazali transport innym żandarmom, a sami zniknęli z naszymi pieniędzmi. I żadne upominanie się o swoje nie pomogło. Pieniędzy nie odzyskaliśmy.

  Wspólnie razem ze mną podróżowali: kadet aspirant Darowski, porucznik Talar - profesor gimnazjalny, kadet aspirant Czapelski (Rusin, kolega z gimnazjum) i jeszcze trzech oficerów, których nazwisk niestety dziś już nie pamiętam. Podróżowało się nam w miarę dobrze. Żandarmi rosyjscy, którzy nas pilnowali jechali w osobnym wagonie i wobec nas zachowywali się całkiem dobrze, nie byli brutalni. W końcu po kilkunastu dniach podróży pociąg dotarł do Kijowa. Tu zatrzymano nas cały dzień – spisywano nazwiska, rysopisy, dopytywano o rangę, oddział itp. Razem z naszym eszelonem dojechało jeszcze kilka pociągów z jeńcami z różnych linii frontu. I tu spotkaliśmy się z pewnym oficerem oraz jego żołnierzami z oddziału zwiadowczego Nachrichten-Detachment, którzy pomimo doskonałego wyszkolenia też dostali się do niewoli. Żołnierze śmiali się gdy opowiadali, że gdy oddział szedł na zwiad, oficer kazał swojemu ordynansowi zabierać ze sobą nocnik lub jakąś pustą flaszkę by nie musiał sikać byle gdzie. Rządził nimi podpułkownik Kreliczek, człowiek, który podobno próbował organizować ucieczkę z niewoli, jednak bez powodzenia.

  Po dniu postoju w Kijowie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Odżywialiśmy się całkiem nieźle. Na każdej stacji na której się zatrzymywaliśmy było wszystkiego pod dostatkiem. Stragany uginały się różnych niedrogich wiktuałów oraz świeżego pieczywa i nabiału. O Tobie Cesiu wciąż pamiętałem i prawie z każdej stacji, na której trochę dłużej zatrzymywaliśmy się wysyłałem kartki. Czy dochodziły do Ciebie i ile z nich dotarło nie wiem. Profesor Talar, który podróżował razem z nami w wagonie, wysoki, tęgi i łysy gość jadł bardzo dużo i obficie. Lubił spać długo i dużo, a śpiąc zatruwał nieznośnie powietrze w ‘tiepłuszce’. Gdy czyniliśmy mu z tego powodu wymówki i zarzuty, tłumaczył spokojnie, że rodzice dali mu za mało skóry na ciele. Mówił: „…Gdy oczy mam otwarte, to inny otwór, ten na dole mam zamknięty, lecz gdy zasnę i powieki na oczy się nasuną wtedy tam właśnie skóry brakuje i wtedy otwór ten niewinnie całkiem staje się nieprzyzwoity…” .

  Do Moskwy przyjechaliśmy późno w nocy w przeddzień Wielkanocy obrządku greko-katolickiego. Staliśmy tak parę godzin na dworcu, aż w końcu tak około północy usłyszałem dziwną muzykę. Odchyliłem powoli okno w tiepłuszce i usłyszałem jak w oddali, w tej ciszy nocnej grały wszystkie dzwony cerkwi moskiewskich. Dało się słyszeć różne tony i dźwięki, a gra dzwonników rosyjskich była wspaniała, artystyczna. Gdy obudziliśmy się rano pierwszego dnia Wielkanocy w pobliżu stacji nie można było dostać niczego do jedzenia. Głodni musieliśmy przeczekać. Spotykana po drodze ludność rosyjska odnosiła się do nas w miarę życzliwie i nawet jadący na front ‘mołojcy rosyjscy’ byli w miarę przyjaźni. Żartowali, że jadą do nas by bliżej poznać nasze żony. Nasi wtedy odpowiadali „…a my tymczasem wasze będziemy bawić…”. Żołnierze jechali bez jakichkolwiek karabinów i mówili, że sobie je na ‘austryjcach’ zdobędą. Pewnie w Rosji był wtedy niedostatek broni. Bardzo nas dziwiło, że nawet w najbardziej pogodne dni Rosjanie, zwłaszcza klas niższych zjawiali się na dworcach w wysokich, głębokich kaloszach. Później przekonaliśmy się, że to jest u nich oznaka elegancji i szyku. Zauważyłem też, że prawie wszyscy Rosjanie, zarówno ci biedni jak i bogaci ustawicznie coś w ustach gryźli, żuli, potem wypluwali i znów do ust wsadzali nowe. Śmieci wokół nich powstawało wtedy bardzo dużo. Okazało się, że to ich przysmak narodowy – ziarenka słonecznika tzw. ‘siemiczki’.  Noszą tego ustawicznie pełne kieszenie i żują bezustannie. Przypomniałem sobie zabawną historię z lat późniejszych związaną właśnie z ‘siemieczkami’. Otóż w czasie gdy admirał Kołczak dokonał przewrotu [6],  a Czesi obsługiwali kolej syberyjską zdarzyło się, że inteligentne towarzystwo pań i panów rosyjskich stało na pomoście wagonu, gryzło te ziarenka i łuski wypluwało na podłogę. Nadszedł konduktor - Czech i pyta szorstko „…kto sem zdies żarł eto i naswinił?...”. Na to jeden z panów zwrócił mu grzecznie uwagę, że mógłby się przyzwoiciej wyrażać, że tu nikt nie żarł lecz grzecznie jadł. Czech na to „…to sem neprawda, ludi eto nie kuszają tolka swini żrom…”. Rzeczywiście bardzo to brzydki, a zwłaszcza śmiecący obyczaj rosyjski z tymi ‘siemiczkami’.

 Z Moskwy pojechaliśmy przez Riazań do Penzy, a potem do Samary. Gdzieś tam po drodze znikł nam z wagonu jeden kolega. Był to profesor Talar, który został potrącony przez jakiegoś ważnego ‘konwoja’ rosyjskiego. Profesor mocno się zdenerwował, zwymyślał go bardzo i poturbował, za co komendant stacji skazał go na dwa tygodnie aresztu. Musiał więc wszystkie swoje rzeczy zabrać ze sobą i pozostać w celi na jednej z mijanych stacji. Więcej już go w Rosji nie spotkaliśmy. Zobaczyłem się z nim dopiero w tym roku w Przemyślu. Okazało się, że on dalej „profesoruje” a ja w mundurze wojskowym. Również inny z naszych oficerów, którzy jechali z nami w ‘tiepłuszce’ – Rusin opuścił nas w trakcie jazdy przez Rosję. Zachorował na dezynterię i w Samarze pozostał w szpitalu. Odtąd już jechaliśmy jak królowie. Na górze czwórka oficerów, a do tego jeszcze sześciu ordynansów. Kilka razy dziennie urządzaliśmy polowanie na wszechobecne wszy, które gryzły niemiłosiernie i nie dawały nam odpocząć.

 Przejechaliśmy niezbyt wysokie góry Ilmeńskie na granicy między Tatarstanem a Baszkirią i przekroczyliśmy rzekę Ik. Zanim dotarliśmy do Ufy, na jednej ze stacji na której zatrzymaliśmy się już późnym wieczorem zauważyliśmy na wagonach dwa rodzaje napisów – Ufa i Perm. Nasza tiepłuszka była przeznaczona do Ufy. Sprawdziliśmy, że ci oficerowie z naszego pułku, którzy trzymali się razem, a byli to głównie sami Niemcy i Czesi oraz w mniejszej ilości Żydzi, również mieli napisy na swoich wagonach - Ufa. Przekonałem moich współpasażerów z naszego wagonu, że lepiej będzie gdy zostaniemy skierowani do Permu. Da nam to większą swobodę działania gdy nie będziemy mieli stróżów naszej lojalności austriackiej przy sobie. Znaleźliśmy więc gdzieś kawałek kredy i niepostrzeżenie przerobiliśmy na naszym wagonie napis Ufa na Perm. Jednak by ilość oznaczonych wagonów się zgadzała na sąsiednim wagonie napisaliśmy odwrotnie. W końcu pociąg ruszył. Rano zbudziły nas krzyki żandarmów – „…Ufa wyłazić z wagonów…”.  Delikatnie uchyliliśmy drzwi tiepłuszki i czekamy na dalszą kolej wydarzeń. Widać było, że na placu przy dworcu stoi pełno jednokonnych wózków, a wokół nich zbierają się nasi oficerowie i pozostali żołnierze, na których wagonach widniał napis tego miasta. Nagle do wagonu podchodzi pułkownik Paweł Gilli i pyta czemu nie wysiadamy. Odpowiadamy zdziwieni, że przecież na naszej tiepłuszce wyraźnie jest napisane że mamy jechać do Permu. Pułkownik bardzo się zdziwił, mówiąc, że to chyba jakaś pomyłka bo komendant transportu wyraźnie mówił, że cały nasz pułk ma pozostać właśnie w Ufie. Stwierdził, że musi to wyjaśnić, a my tymczasem mamy się zameldować na placu. I poszedł, a my dalej czekamy w wagonie i zastanawiamy się co będzie dalej. Myślę sobie, że za żadne skarby nie zostanę z tą całą fałszywą bandą, która stoi już na placu. Wolę zobaczyć jeszcze kawał Rosji, bogaty i piękny Ural oraz przeżyć coś ciekawego. Nagle słyszymy krzyki rosyjskich żołnierzy – ‘ustawiajsia’. Widzimy jak żandarmi spędzają do kupy tych żołnierzy, którzy wcześniej wysiedli i pakują ich do czekających na placu jednokonnych wózków. Rozkaz – jazda i wózki odjechały w nieznanym kierunku, a razem z nimi wszyscy generałowie i pułkownicy, w tym i nasz Paweł Gilli. Gdy plac opustoszał, wagony z oznaczeniem Perm zostały przestawione na inny tor, a z oznaczeniem Ufa wypięto i pozostawiono na dworcu. Za chwilę cały eszelon wyruszył w dalszą drogę. Piękny był Ural gdy przejeżdżaliśmy przez wysokie skały, cudowne kotliny, drogi wijące się kręto między szumiącymi potokami i rwącymi rzekami. Dojechaliśmy w końcu do Czelabińska [7]. Miasto dość rozległe ale brudne, prawdziwie wschodnie. Domy przeważnie parterowe, drewniane bez specjalnej architektury, stawiane bez przemyślenia. Próbowaliśmy wymienić nasze korony na ruble. Za sto koron srebrnych dawano nam 23 ruble, a za sto koron papierowych dostaliśmy jedynie osiemnaście. Jak to dobrze, że jeszcze we Lwowie u Mania korzystnie dokonałem wymiany moich koron. 

 Z Czelabińska wyruszyliśmy znów przez Ural, przejechaliśmy obok obelisku na z napisem ‘Azja – Jewropa’, dotarli do bogatego i pięknie położonego Jekaterynburga [8] by w końcu znaleźć się w Permie [9]. Miasto to wydało się nam dość bogatym ale niezbyt ładnym. Położone wprawdzie było wśród zielonych lasów, nad rzeką Kamą, ale nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Na dworcu czekał na nas ‘woińskij naczalnik’  z bardzo liczną strażą. Gdy tylko wysiedliśmy z wagonów odebrał szable od tych którzy jeszcze je mieli przy sobie, sprawdził ilość jeńców, kazał ustawić się w dwuszereg i otoczył strażą. Tak wyruszyliśmy do miasteczka Werchnija Mułła (Верхние Муллы) [10], oddalonego o około siedem wiorst od Permu. Droga ładna, wiodła przez las. Szliśmy dość wolno rozciągnąwszy się w długiego węża. Wszystkie nasze zabrane z pociągu rzeczy, tłumoki i plecaki jechały na dwukołowych wózkach ciągnionych przez konie. W końcu dotarliśmy na miejsce. Poprowadzono nas do wspaniałego parku, w którym znajdował się piękny, dość duży, piętrowy dwór pałacowy. Rozlokowano nas w pokojach, w których zimno było niemiłosiernie. Szybko zapadł zmrok, zrobiło się ciemno a my stłoczyliśmy się i ułożyli gdzie kto mógł, na parkietowej podłodze. Po 23 dniach jazdy w głośnym i trzęsącym się wagonie ‘tiepłuszki’ nareszcie mogliśmy w ciszy, wygodnie zasnąć. Choć zimno mi było i wszy gryzły niemiłosiernie spałem wyśmienite. Dwór, a właściwie pałac, w którym nas umieszczono był podobno własnością rosyjskiego miliardera z Piotrogrodu, niejakiego Piotra Bałaszowa [11], który przyjeżdżał tu z rodziną na lato.

  Co dalej się wydarzyło opowiem Ci Cesiu jutro, bo dzisiaj już oczy mi się kleją. Prawie jedenasta w nocy i pora iść spać. Cześć Ci kochana, Cmok, cmok w łapki. Dobranoc.

Przemyśl 22.IX.1922

 Od czasu dotarcia do Wierchnija Mułły otoczeni byliśmy czułą opieką sotni kozaków dońskich. Okazało się, że najstarszym rangą spośród nas jest pewien major, którego spotykałem jeszcze przed wojną we Lwowie. On właśnie został naszym komendantem. Początkowo stłoczeni byliśmy wszyscy razem – Polacy, Rusini, Słoweńcy, Chorwaci, Czesi, Niemcy i Węgrzy. Wszy w dalszym ciągu nam niemiłosiernie dokuczały i nie było sposoby by się ich pozbyć. Wkrótce podzieliliśmy się na pojedyncze pokoje. Było nam w nich trochę ciasnawo, ale w miarę szybko postawiliśmy wzdłuż ścian piętrowe prycze i ciut się poprawiło. Otrzymaliśmy gażę w wysokości 50 rubli miesięcznie. Żołnierze gotowali sami dla wszystkich, lecz ciągle wybuchały spory pomiędzy poszczególnymi nacjami gdyż Czesi żądali knedli, Węgrzy chcieli dużo papryki, a Niemcy specjalnej leguminy. Niedaleko naszego miejsca zakwaterowania, w ogromnym, pięknym budynku umieszczono kilka tysięcy jeńców. Pilnowało ich kilkudziesięciu wartowników.

  Po kilku dniach naszego pobytu w Wierchnija Mułła wydzielono spośród naszych żołnierzy około sześćdziesięciu Czechów, stworzono dla nich osobny obóz i zakwaterowano ich w jakimś prywatnym domu. Pozostałych około 35 oficerów - Polaków, Rusinów, jednego Słoweńca i Chorwata umieszczono w prywatnej willi, niedaleko młyna, tuż nad rzeką Mułłą. Straż nasza oraz młynarz mieszkali na dole, a my na piętrze. Dostaliśmy też dwóch kucharzy żołnierzy, którymi zarządzał kolega Darowski. Gotowali bardzo smacznie. Na trzech oficerów przydzielono nam też jednego ordynansa. Niestety mojego Jana, jako że był cieślą, zabrano do robót w administracji obozu. Rosyjskim komendantem całego obozu był assauł [12] nazwiskiem Trojanowski, z polskiej dawno zruszczonej rodziny. Był wdowcem, miał około pięćdziesięciu kilku lat. Był trochę zdziwaczały ale sprawiał wrażenie uczciwego człowieka. Wkrótce jednak miało się okazać, że myliliśmy się w jego ocenie. Miał przyjaciółkę, ładną kobietę. Gdy od czasu do czasu przyjeżdżała by go odwiedzić, wszyscy żołnierze wodzili za nią wzrokiem.

  Parę tygodni przed naszym przyjazdem do Wierchnija Mułły był tam zorganizowany obóz kilku tysięcy tureckich jeńców, którzy mieszkali w drewnianych barakach. Był to środek zimy, leżał śnieg i trzymał mróz. Słyszeliśmy, że obdarto ich z odzienia, ubrano w lekkie podarte szmaty, baraki były nie opalane, a na dworze trzymał mróz. Karmiono ich bardzo marnie, a oni nie przyzwyczajeni do takiego zimna i tak nędznych warunków jeden po drugim zapadali na tyfus i wszyscy prócz jednego tureckiego ormianina zmarli. Pochowano ich pod lasem, we wspólnych dołach lekko tylko przysypanych ziemią, a baraki spalono. Gdy przyszła wiosna zapach jaki się stamtąd wydobywał był nie do zniesienia. Na nasze szczęście mieszkaliśmy dość daleko od tego miejsca.

  Dwóch naszych kolegów z ramienia urzędu ziemskiego, czyli tamtejszej rady powiatu, pracowało za wynagrodzeniem 45 rubli miesięcznie przy budowie studni w Wierchnija Mułła. Mieli prawo wolnego wyjścia poza teren obozu, do miasta. Pozostali z nas również prawie codziennie wychodzili na dalsze przechadzki za miasto jednak pod lekką strażą. Jednego dnia spotkaliśmy grupę oficerów składających się z samych Niemców, Węgrów i Żydów prowadzonych osobno i traktowanych w sposób bardzo surowy. Okazało się potem, że mieli do nas pretensje o to że my możemy chodzić na zakupy do miasta nawet po kilka osób i to nawet nie specjalnie pilnowani, zaś im tego zabraniano i tylko dwaj stali „delegaci” mogli wychodzić do sklepów. Nie pomogły tłumaczenia, że przecież myśmy się o to specjalnie nie starali, że chyba z czystej sympatii Rosjanie nam być może na więcej pozwalają, a tak w ogóle to ze względu na solidarność koleżeńską ze wszystkimi oficerami austriackimi staramy się z danych nam przywilejów raczej nie korzystać w nadmiarze. Tak przekonywaliśmy się wspólnie, aż pewnego dnia doszło już do absurdu. Zabroniono weterynarzowi Niemcowi badać bydło przeznaczone na ubój dla jeńców – żołnierzy i sotni kozackiej twierdząc, że byłoby to zdradą wobec państwa austriackiego.

 Pewnego dnia przytrafiło mi się dziwne zdarzenie. Miałem ze sobą znakomity, choć niklowy zegarek szwajcarski „Eterna”. Kładąc się spać zapomniałem wyciągnąć go z kieszeni. Rano adiutant chcąc wyczyścić bluzę zawiesił ją na barierce werandy. Zegarek wypadł i przestał chodzić, a szkiełko pękło. Bardzo się tym przejąłem, bo wiedziałem, że w miasteczku na pewno nie naprawią mi go dobrze. Próbowałem go nawet nakręcić i jakoś skleić pęknięte szkiełko, ale nic nie pomogło. Z przyzwyczajenia stale go nosiłem w kieszeni. I nagle po jakiś dwóch tygodniach gdy skończyłem grać w piłkę z kolegami, w trakcie rozmowy z jednym z nich, z przyzwyczajenia wyjąłem zegarek z kieszeni i zdziwiony widzę, że wskazówka porusza się – słucham idzie… Wielce zdumiony schowałem go i odtąd znów chodził regularnie aż do niewoli bolszewickiej.

  Do Ciebie Cesiu prawie codziennie pisałem i dzięki Twojej dobroci i ja dość często wiadomości z kraju otrzymywałem. Była to dla mnie naprawdę ogromna rozkosz czytać Twoje listy po parę razy i całować Twój podpis. Dodawało mi to mocy do przetrwania pozwalało hartować ducha. Dzięki Tobie otrzymałem parę przesyłek po kilkanaście numerów „Słowa Polskiego”. Co to za radość była dla mnie i moich kolegów móc czytać wiadomości z Polski. I nawet najmniejsze anonse i ogłoszenia czytaliśmy bardzo dokładnie. Nie zapominałem jednak i o tym, że jestem w niewoli rosyjskiej. By móc korzystać z gazet i książek rosyjskich zakupiłem w księgarni gramatykę rosyjską oraz duży niemiecko rosyjski i rosyjsko niemiecki słownik. Uczyłem się pilnie języka i już po kilku tygodniach całkiem nieźle potrafiłem czytać rosyjskie gazety, które otrzymywaliśmy od komendanta. Trochę z  nudów rozpoczęły się dyskusje polityczne wśród żołnierzy. Rozmawialiśmy też na temat przebiegu wojny, kiedy może się skończyć, jaki będzie jej wynik. Podzieliliśmy się na trzy obozy. Ja od początku stanąłem w obozie Ententy [13] i byłem przeciwny koalicji państw centralnych. Nie liczyłem w tym względzie na sympatię Rosji, ale przekonany byłem, że prędzej Polska będzie wolna gdy dwa zaborcze państwa zostaną pobite. Uważałem, że po zwycięstwie Ententy łatwiej nam będzie przy pomocy Francji i własnych żołnierzy policzyć się z osłabioną przez wojnę Rosją. Popierał mnie w tym względzie kolega Turek z Przemyśla oraz młodziutki Janek Marynowski, właściciel majątku ziemskiego koło Radymna. Sympatyzował z nami również inteligentny starorusin, sędzia Chylak. Kilku z naszych kolegów nie interesowało się polityką w ogóle zaś reszta, szczególnie Rusini, byli naszymi zaciętymi wrogami i nawet próbowali grozić nam donosem do władz austriackich po naszym powrocie z niewoli. Zacietrzewienie polityczne coraz bardziej przybierało na sile, więc gdy tylko ktoś zaczynał mówić o polityce wspólnie razem z Turkiem, Marynowskim i Chylakiem wychodziliśmy z mieszkania na zewnątrz by nie narażać się na niepotrzebne zaczepki. Z czasem pozwolono nam wychodzić na małą, płaską, obszerną łąkę należącą do willi, a znajdującą się nad przepływającą opodal rzeką. Zdobyliśmy nawet prawo używania łódek do wspólnego pływania po niej. W ten sposób zawiązała się między nami piękna znajomość, która wkrótce przerodziła się w przyjaźń.

 Prawie codziennie, a szczególnie pod koniec tygodnia, w sobotę czy niedzielę, przyjeżdżało z Permu wiele kobiet, zarówno mężatek jak i samotnych, poszukujących miłosnych przygód. Szczególnym wzięciem cieszył się nasz młody ułan Janek Marynowski, ładny chłopak o rumianych policzkach, który zawsze występował w czerwonych bufiastych spodniach i granatowej bluzie. Kozacy mówili, że rosyjskie kobiety strasznie lecą na takie ‘krasnyje sztany’. Janek był wprost oblegany przez prawie wszystkie kobiety. Rumienił się strasznie gdyśmy go próbowali wypytywać o jakieś szczegóły. Wkrótce zaczęły się pokryjome schadzki z kobietami, za łapówki dawane pilnującym nas Kozakom, pisanie nieudolnie po rosyjsku listów i długie w nocy rozmowy. Podziwiałem ten szał zmysłowy przychodzących niewiast. Nieraz widywałem wśród nich wiele uczennic gimnazjalnych, smarkatych jeszcze dzieci, jakiś 12-14 letnich dziewczątek. Żal mi ich było szalenie ale nic nie mogłem w tej sprawie zrobić.

  Mimo względnej swobody nudziło się nam bardzo, więc grywaliśmy też w karty w tak zwane ‘lorum’ (czyli bez dam, potem bez króli, bez waletów itd.), założyliśmy też nienajgorszy chór, w którym prawie wszyscy śpiewaliśmy. Dyrygentem naszym był dependent notarialny z Doliny, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Dość często śpiewaliśmy posępnie i z rozpaczą następującą piosenkę:

 

  1. Smutna, smutna, smutna jest dola ma

       Bo matuś nie zrozumiała czego mi trzeba (bis)

  1. Córuś, córuś, córuś, czego Ci jeszcze trza?

       Sukienka nowa, wisi gotowa (bis)

       Idź ją sobie weź.

  1. Córuś, córuś, córuś, czego Ci jeszcze trza?

   Kapelusz nowy, wisi gotowy (bis)

   Idź go sobie weź.

  1. Córuś, córuś, córuś, czego Ci jeszcze trza?

   Buciki nowe, wiszą gotowe (bis)

   Idź je sobie weź.

Matka śpiewa:

  1. Córuś, córuś, córuś, czego Ci jeszcze trza?

   Chłopaczek młody stoi u wody (bis)

   Idź go sobie weź.

Córka odpowiada bardzo wesoło:

  1. Rada, rada, rada jest dusza ma

   Bo matuś moja już zrozumiała czego mi trzeba.

  Assauł Trojanowski bywał u nas prawie codziennie i grywał z nami oraz z naszym kapelanem, sędzią Czapelskim i inżynierem Cesarem Kazimierzem w preferansa [14]. Bardzo był też zadowolony z tego, że śpiewamy. Parę razy przyprowadził do nas kilku swoich Kozaków z mandolinami i kazał im grać i tańczyć. Dawaliśmy im za to parę kopiejek na tytoń. Później zaczął przychodzić bardzo często, zostawał na popołudniowej kawie i opowiadał głupie, ordynarne dowcipy. Zazwyczaj nie bardzo go słuchałem. Dla niepoznaki, by nie słyszeć jego plugawych opowiadań, brałem do ręki jakąś książkę, siadałem na uboczu i marzyłem o Tobie Cesiu. Bardzo Go to irytowało i nawet parę razy zwrócił mi niezbyt grzecznie uwagę, że Go nie słucham i nie biorę udziału we wspólnych rozmowach. Kiedyś nie wytrzymałem, stanowczo mu się odciąłem i stwierdziłem, że takie rozmowy mnie nie interesują. Od tego momentu przestał mnie lubić. Nie mając żadnych wyraźnych powodów, gdyż zachowywałem się przecież przyzwoicie, nie mógł mnie wprost zaczepiać.

  Żyło się nam wtedy całkiem dobrze. Było dość gorąco więc prawie codziennie pijaliśmy chłodne lemoniadki, a i kuchnia była bardzo dobra, więc nie głodowaliśmy. Za 8 rubli kupiłem sobie miękkiego jaśka pod głowę, za 6 rubli spodnie oraz czapkę dżokejkę i wyglądałem jak cywil. Mieszkaliśmy w czterech pokojach. Pamiętam kolegę chor. Dündorfa z Politechniki Lwowskiej, słuchacza trzeciego roku mechaniki, bardzo dzielnego oficera. W V Dywizji Syberyjskiej został majorem. Dowodząc swoimi żołnierzami, którzy go uwielbiali dokazywał cudów waleczności. Przybrał wówczas przydomek Ankowicz, a później awansował na stopień podpułkownika. Pamiętam również innych kolegów, chociażby akademika ze Lwowa, niejakiego Leszczyńskiego i wielu, wielu innych, których teraz nie wymienię.

 W maju 1915 roku podziwialiśmy tzw. ‘łunnyje noczi’ czyli polarne noce. Trojanowski kazał nam o dziewiątej wieczór gasić wszystkie światła i kłaść się spać. Ale gdzieś około 11-tej w nocy budziło nas jasno-seledynowe światło zalewające wprost nasz pokój, a księżyc znikał wówczas zupełnie. Owa poświata dziwny powodowała w nas niepokój, drażniła zmysły. Gdzieś mniej więcej przez około trzy godziny tak było jasno, że nawet zgubioną szpilkę łatwo było odszukać na podłodze. Zasiadaliśmy wówczas w bieliźnie do naszego ‘lorum’ i graliśmy aż się przyciemni, czyli mniej więcej do drugiej po północy. Potem, by Trojanowski się o tym nie dowiedział, po cichu kładliśmy się znowu i spokojnie zasypiali.

  Na naszego tłumacza, na ochotnika zgłosił się sam Darowski, który wprawdzie znał trochę język ruski, jednak tak w ogóle do języków nie przejawiał szczególnych zdolności. Przy tym jeszcze był niezbyt dobrym dyplomatą. Zdarzało się, że nie bardzo zrozumiawszy czego od niego Rosjanie chcą, dość często w swojej naiwności stawiał nas w dziwnych sytuacjach. Pewnego razu wpakował nas nawet w dwutygodniowy areszt domowy. A było to tak: umarł jeden jeniec – Czech, Oberstleutnant obrządku rzymsko-katolickiego. Przyszli do nas Czesi i prosili by na pogrzebie, który miał prowadzić pop rosyjski, nasz chór coś zaśpiewał. Myśmy umieli tylko śpiewać pogrzebową ruską pieśń – ‘Hospody pomyłuj’. Assauł Trojanowski po krótkiej naradzie z popem oświadczył, że tego śpiewać pop nie pozwala, bo to pieśń unicka. Kazano nam w ekspresowym tempie nauczyć się nowej pieśni cerkiewnej, jednak nie bardzo nam to wychodziło. Mimo tego na pogrzeb poszliśmy wszyscy i stanęliśmy w oddzielnej grupie. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się. Pop zaczął już wdziewać ornat, gdy nagle assauł Trojanowski, który stał kawałek od nas nagle przywołał do siebie Darowskiego. Ten podszedł do Niego, a po chwili wrócił i oznajmił, że assauł jednak pozwolił śpiewać. Trochę zdziwieni, zaczęliśmy więc naszą pogrzebową pieśń. Nagle patrzymy  pop zdejmuje ornat i zabiera się do wyjścia. Trojanowski wpada do nas i krzyczy, że to prowokacja, że za to, że mimo zakazu śpiewamy tę pieśń nakłada na nas dwutygodniowy areszt domowy. Okazało się później, że to Darowski nie do końca zrozumiał polecenie assauła. Owszem Trojanowski nakazał śpiewać ale cerkiewną pieśń rosyjską, w przekonaniu, że jednak żeśmy się jej mimo wszystko nauczyli. Od tego wydarzenia nie wolno nam było opuszczać mieszkania przez całe dwa tygodnie.

  Wkrótce po tym niefortunnym wydarzeniu zdarzyła się bardzo komiczna historia, która w sposób wyśmienity ukazała bezpardonowy charakter Trojanowskiego. Pewnej soboty, przed wieczorem przyjechała z Permu do Werchnija Mułły rosyjska telefonistka, wielbicielka naszego Janka. Assauł bardzo lubił naszego ułana szczególnie ze względu na jego wesołość i radość, którą wszystkich wokoło potrafił zarazić. Rosjanka koniecznie chciała się zobaczyć z Jankiem i z nim porozmawiać jednak Kozacy, którzy nas pilnowali nie pozwolili na to. Wtedy zapalczywa kobieta nie wiele myśląc kazała się zaprowadzić do Trojanowskiego. Po jakiejś godzinie pobytu w jego mieszkaniu wróciła ze specjalnym listem i podpisaną zgodą na widzenie się z Jankiem. Tekst listu brzmiał: „…Janu Marynowskomu. Prikazuju Wam niemedlienno sabrałsia i pajdi guljat z etoj barisznoj do czietyrech czasow utra…”. Kwaśną miał minę nasz ułan gdy się o tym dowiedział, gdyż ta nachalna panna mocno mu się już dała we znaki, a i ta cała sytuacja znudziła go bardzo i zdenerwowała. Jednak rozkaz, mimo tego że wyjątkowo głupi był rozkazem, więc Janek musiał go wykonać by niepotrzebnie nie rozgniewać zdziwaczałego Trojanowskiego. Po powrocie nie chciał jednak nic mówić ani na ten temat z nikim rozmawiać.

  Po zakończonym domowym areszcie, by zabić nudę, a i też z ciekawości,  chodziliśmy czasami z assaułem, bez straży do cerkwi. Pewnego razu, gdy wychodziliśmy z nabożeństwa tuż obok nas przeszły całkiem ładne, trzy miejscowe nauczycielki. Jeden budowniczy studni naszych towarzyszy, chciał pójść za kobietami by je poznać, lecz Trojanowski groźnie popatrzył na niego i ofuknął go nieprzyjemnie. Jednak gdy panie oddaliły się od nas o jakieś 100 kroków assauł rozkazał pod groźbą kary więzienia naszemu Jankowi pobiec za nimi i zaprosić je na długi czterogodzinny spacer. Nie było rady, biedny ułan musiał rozkaz wykonać. Tak to właśnie zabawiał się naszym kosztem nasz komendant assauł Trojanowski.

  Wkrótce okazało się, że właściciel willi, w której mieszkaliśmy uzyskał od władz prawo zajęcia swojej posiadłości, więc pod koniec czerwca całe nasze towarzystwo oraz mieszkających w willi Czechów przeniesiono z powrotem do pałacu usytułowanego w parku. Tam sytuacja stała się nie do zniesienia. Nieustające spory narodowościowe, wzajemne antypatie i donoszenie jedni na drugich, a szczególnie zmuszanie nas przez Trojanowskiego do gry w krokieta, którego zresztą za nasze pieniądze zakupił, tak nam dokuczyło i dało w kość, że w pewnym momencie stwierdziliśmy, że już niedługo staniemy się doskonałymi kandydatami do umieszczenia nas w zakładzie dla umysłowo chorych w Kulparkowie [15]. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. By w tym nie uczestniczyć i choć na chwilę się od tego wariactwa oderwać, zacząłem pisać do Ciebie kochana Cesiu rozpaczliwe kartki. To pozwoliło mi choć na krótką chwilę zapomnieć o trudach niewoli i myśl moją skierować ku Tobie. Zarówno w pisanych listach do Ciebie Kochana, jak i w trakcie rozmów z kolegami wspominałem, że najchętniej bym się wyrwał z tego ‘wariatkowa’ i jako inżynier zatrudnił się gdzieś indziej. Gdy ta informacja dotarła do Trojanowskiego, ten zapowiedział tym którzy u niego pracowali, że mnie nigdzie nie puści. Wszystkie nasze listy, które pisaliśmy do rodzin, w tym również i do Ciebie Najdroższa były otwierane i cenzurowane w Permie. Robiła to żona głównego ‘woijnskowo naczalnika’ stacjonującego w mieście, z pochodzenia Polka, bardzo dobrze znająca nasz język. W skrytości ducha liczyłem na to, że gdy przeczyta, że chcę się stąd wyrwać, wspomoże rodaka i tknięta litością wymusi na mężu naczelniku zmianę mojej niedoli. Napisałem nawet specjalną prośbę do naczelnika, w której deklarowałem, że na ochotnika chcę zgłosić się gdziekolwiek do pracy, byle tylko dłużej nie siedzieć jako jeniec wojenny w Permie. I w końcu się udało. W ostatnich dniach czerwca 1915 roku, gdzieś przed wieczorem wpada do naszego obozu assauł Trojanowski i rozkazuje bym zabrał wszystkie swoje manatki i był gotowy na jutro na 6 rano, gdyż przyszedł rozkaz z dowództwa z Permu, od wojskowego naczelnika, że wyjeżdżam na roboty. Oczywiście nie omieszkał dodać, że to właśnie on mi to załatwił. By nie wyprowadzać go z błędu podziękowałem mu skwapliwie i czym prędzej poszedłem się pakować. Miałem przecież świadomość, że już niedługo na zawsze pozbędę się jego towarzystwa. Koledzy oczywiście zazdrościli mi wyjazdu i uwolnienia się od strasznego assauła, zazdrościli przyszłej swobody i wolności. Nawet żołnierze niemieccy udając oburzenie, że to zdrada dokonana przeciw matce Austrii patrzyli na mnie z wielką zazdrością. Janek Marynowski, Chylak i inni towarzysze niedoli prosili mnie bym o nich nie zapomniał i jeśli będzie można zaproponował ich kandydaturę w miejscu gdzie będę przebywał chociażby na woźniców lub jakiś innych pomagierów, bo im samym w tym „gnieździe os” przyjdzie chyba zginąć. Obiecałem im to. Położyłem się dość późno, jednak spałem bardzo dobrze śniąc o Tobie i zmianie miejsca pobytu i rodzaju pracy. Myśl, że będę gdzieś tam znowu pracować, już nie jako niewolnik ale zatrudniony, z jakimś wynagrodzeniem inżynier, uspokoiła mnie trochę. Żywiłem również  nadzieję, że tam w nowym miejscu pożerającą mnie tęsknotę i niepokój o Ciebie, trochę przytłumię. 

 Dzisiaj, po tylu już latach od tamtych czasów i przeżytych tam trudnych chwil jestem bardzo szczęśliwy, będąc z Tobą. Wczoraj otrzymałem pismo z Ministerstwa Spraw Wojkowych w sprawie mojego powołania do służby czynnej, mogę więc powiedzieć, że moje starania w tym kierunku się ziściły. Już dość późno, po dziesiątej więc z wielką przyjemnością idę już spać, bo nie chcę by jutro na kolacji przy Tobie Kochana Cesiu ziewać, byś przypadkiem nie pomyślała sobie, że się nudzę w Twoim towarzystwie. Dobranoc więc, całuję Twe rączęta, śpij dobrze.

Przemyśl 25.IX.1922

               Wcześnie rano zaopatrzony w otrzymane wczoraj wieczorem dokumenty zapakowałem się ze swoimi rzeczami – plecakiem i podróżnym koszem – na podwodę i pod eskortą jednego Kozaka pojechałem do Permu. Żal mi trochę było zostawić tych kilku miłych kolegów, ale musiałem się ratować przed obłąkaniem i zabrać w końcu do intensywnej pracy. Konwojujący mnie Kozak okazał się całkiem wesołym nauczycielem ludowym z Władywostoku. Cały czas tęgo popijał wciąż śpiewając na całe gardło, po czym na krótko zasypiał by znów wrócić do picia i pienia.

 Po dotarciu do Permu u ‘woinskowo naczalnika’  otrzymałem z góry gażę za lipiec, kolejne dokumenty oraz informacje, że ja i mój Kozak wyjeżdżamy do pracy przy budowie nowej linii kolejowej Kazań-Jekaterynburg i że najpierw mamy się zameldować w mieście Kungur (Кунгур) [16], gdzie otrzymamy dalsze instrukcje. Pociąg miał odejść dopiero w nocy więc mając sporo czasu wspólnie z moim aniołem stróżem poszliśmy zobaczyć miasto Perm. Zjedliśmy obiad i wczesnym popołudniem wróciliśmy na dworzec. Usiedliśmy na ławce i rozmawiając o różnych sprawach obserwowali przechodzącą mimo niezbyt interesującą publiczność. Późnym wieczorem wsiedliśmy do pociągu. Całą noc spaliśmy bardzo dobrze. Do Kunguru przyjechaliśmy wczesnym rankiem wśród ulewnego deszczu. Stacja kolejowa przedstawiała się bardzo nędznie. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że znalazłem się w centrum dzielnicy żydowskiej. Budynki stacyjne odrapane i brudne, a nad wszystkim unosił się niesamowity smród. Gdy wyszliśmy w końcu przed budynki stacyjne nagle pojawił się przechodząc obok nas jakiś rosyjski oficer z kilkoma swoimi znajomymi. Gdy mój Kozak go zobaczył natychmiast stanął przed nim na baczność i zasalutował. Oficer zniknął za rogiem by za chwilę znów się pojawić tuż przed nami. I znowu mój „anioł stróż” zerwał się na równe nogi i wyprostował jak struna. Sytuacja taka powtórzyła się jeszcze z kilka razy. W końcu Kozak zdecydował się już nie siadać tylko stał tak długo aż rosyjski oficer razem ze swoimi znajomymi zniknął nam w końcu z pola widzenia. Pomyślałem sobie wówczas, że taki dziki i nieludzki zwyczaj rosyjskiego wojska u nas na pewno by się nie przyjął.

  W końcu dostaliśmy konie pocztowe zaprzężone w ‘trojkę’ [17]. Wsiedliśmy do budy zawieszonej na niby resorach i obiecawszy 50 kopiejek napiwku woźnicy bardzo szybko przejechaliśmy pierwsze 50 wiorst. Resory były tak twarde, a droga wyjątkowo kiepska, że zdawało się nam, że ta dziwna ‘Arka Noego” za chwilę się rozpadnie. Oczywiście o jakimkolwiek odpoczynku czy chociażby małej drzemce nie mogło być mowy. W końcu zmieniliśmy podwody i dalej jechaliśmy już w otwartym koszu tzw. ‘korobkie’. Był to dość duży pleciony, owalny kosz bez siedzeń przywiązany do drewnianych drążków ułożonych wzdłuż na wozie. Kosz był tak obszerny, że można było się w nim wygodnie ułożyć na rozścielonym sianie lub siedzieć z wyciągniętymi nogami. Wóz nie miał żadnych resorów, więc w trakcie jazdy nie dało się odczuć sprężynowania i trzeba było umieć w nim leżeć. Pod plecy podłożyłem sobie poduszkę więc podskakiwania na wyboistej drodze za bardzo nie było czuć i jazda okazała się niczego sobie. Konie zachęcane do biegu krótkim knutem i kikaniem woźnicy przypominającym wycie wilków wyrywały do przodu jak oszalałe. Jeszcze ze dwa razy zmienialiśmy po drodze podwody zanim dotarliśmy na wyznaczone miejsce. Jechaliśmy teraz przez las, musieliśmy omijać głębokie wyboje, splątane korzenie i powalone na drogę pnie drzew. ‘Korobka’ co chwilę podskakiwała na głębokich dziurach wypełnionych błotem, które nieustannie bryzgało na nas, tak że w krótkim czasie byliśmy nim cali pokryci. Mojemu Kozakowi to jednak zupełnie nie przeszkadzało, gdyż wypiwszy przed podróżą butelkę wódki spał znakomicie na dnie kosza. Po drodze przejechaliśmy przez wieś Horda (Орда - село) [18], następnie Medyanke (Медянка), minęliśmy miasteczko Bogorodsk (Богородск) i w końcu dotarliśmy do Czernuszki (Чернушка) [19], siedziby głównego biura przedsiębiorstwa budowy kolei. Przyjęto nas tam bardzo życzliwie. Mojego osobistego Kozaka ugoszczono, dano jeść i pić, po czym odprawiono z powrotem do Permu. Zostałem sam.

 Przedsiębiorcami budowy linii kolejowej Kazań-Jekaterynburg trakcji Moskiewsko-Kazańskiej byli dwaj Żydzi, którzy przeszli na protestantyzm  - kupiec pierwszej klasy (gildij) niejaki Abram Michajłowicz Gołowczynier oraz inżynier Aleksander Abramowicz Zmojro. Często rozmawiałem z nimi po niemiecku. Okazało się, że na budowie brakowało im dobrych inżynierów więc pytali mnie czy przypadkiem w obozie w Wierchnija Mułły nie znaleźli by się jeszcze jacyś. Wówczas wskazałem Kazimierza Cesara, który jako inżynier Wydziału Krajowego posiadał kilkuletnią praktykę w trasowaniu kolei. Zaraz więc posłano do Permu telegram z prośbą o natychmiastowe ściągnięcie go tu. Ze strony Towarzystwa Akcyjnego naczelnikiem całej naszej części budowy kolei był inżynier Paweł Michajłowicz Nagałkink, który wspólnie ze swoim licznym sztabem urzędował w niewielkim siole-wsi Taush  (Тауш)[20].

  Z zapałem zabrałem się do pracy, mając nadzieję, że moja dotychczasowa kilkunastoletnia praktyka i wrodzona ostrożność pomogą mi w podejmowaniu trudnych decyzji. Najpierw więc przestudiowałem udostępnione mi projekty budowy. Okazało się, że cała linia kolejowa z Kazania do Jekaterynburga, około 800 wiorst, podzielona była na osiem części (ucząstki), a te z kolei na dwa lub trzy dystansy. Nasza, którym się mieliśmy zająć była piątą częścią budowy o długości około 100 wiorst, posiadającą spore, murowane obiekty inżynieryjne - mosty i wiadukty. Funkcjonariuszami przedsiębiorstwa budowy kolei byli przeważnie niezbyt znający się na robocie Żydzi. Naczelnym kierownikiem od spraw technicznych był Mark Pałamonowicz, też Żyd, bardzo porządny człowiek znający się na robocie gdyż pracował wcześniej wśród inżynierów i techników rosyjskich. Doradcą prawnym i pełnomocnikiem przedsiębiorców był Rubinstein, naczelnym buchalterem mówiący trochę po polsku Biercenskij, którego żoną była polska żydówka. W ogóle większa część pracowników zatrudnionych na budowie kolei to byli przeważnie Żydzi – magazynierzy, posłańcy, kupcy, komiwojażerowie, ludzie różnych profesji i zajęć. Nawet wśród nich znalazł się też i jeden aktor teatru żydowskiego z Kijowa, który tu na budowie schronił się przed służbą wojskową, gdyż pracujący przy budowie kolei byli zwolnieni od mobilizacji wojskowej. Zawodowymi nadzorcami budowy tzw. ‘dziesiętnicy’ i ‘starszije służalszczyje’ byli przeważnie Rosjanie z okolic Smoleńska. Zresztą podobno z tych okolic to całe wsie zgłaszały się do roboty przy budowie kolei i potem już jako wyspecjalizowani pracownicy byli chętnie pozyskiwani do pracy jako nadzorcy. 

 Mniej więcej po jakimś tygodniu przyjechał kolega Kazimierz Cesar, którego wcześniej poleciłem kierownictwu budowy. Szybko wciągnął się do pracy i już po paru dniach wiedział co i jak. Po krótkich pertraktacjach z przedstawicielem Towarzystwa Akcyjnego budowy kolei zgodziliśmy się na wynagrodzenie w wysokości 120 rubli miesięcznie z jedzeniem, mieszkaniem z opałem i światłem oraz służącym. Jak na owe czasy były to bardzo dobre warunki, zwłaszcza, że obaj jeszcze niezbyt dobrze mówiliśmy po rosyjsku. Wspólnie mieszkaliśmy u jakiegoś chłopa, a stołowaliśmy się w usytułowanej nieopodal stołówce przedsiębiorstwa. Rosyjski chłop karmił nas też całkiem nieźle. U niego to po raz pierwszy od dłuższego czasu jadłem chleb razowy, który mi wybornie smakował.

 Po pewnym czasie, a było to gdzieś chyba w połowie 1917 roku, nakazano nam przenieść się do wsi Atero-Klucz (Атеро-Ключ) [21] oddalonej o około 50 wiorst od Czernuszki, gdzie mieliśmy już pozostać i pracować do końca naszej służby w przedsiębiorstwie budowy kolei. Zapakowaliśmy się więc na dwa podwody i wspólnie z synem inżyniera Zmojro, słuchaczem Politechniki w Piotrogradzie, całkiem sympatycznym młodym człowiekiem, idealistą o ładnych aksamitnych oczach oraz jego kuzynem, abiturientem gimnazjum z Moskwy, nieprzyjemnym i bardzo rozwydrzonym młodym człowiekiem, wyruszyliśmy w drogę. Do wsi Atero-Klucz dotarliśmy dopiero późno w nocy. Przy świetle pochodni powitali nas pracownicy kolei, po czym rozlokowaliśmy się w jednym z baraków. Poznałem wówczas absolwenta Politechniki z Kijowa, niejakiego Łokszyna, który jak się później okazało, bardzo dobrze znał mego brata Jerzego [22], z którym przez pewien czas współpracował na Kaukazie. Przez niego, bardzo ostrożnie, wręcz dyplomatycznie nawiązałem korespondencję z Jurkiem, gdyż z początku bałem się sam do niego pisać, by jako jeniec wojenny nie narażać go na niepotrzebne podejrzenia i represje rządu rosyjskiego. Dopiero później zacząłem wysyłać regularne listy, które jak wiem jakoś do niego trafiały.

  Pracowało się nam tu bardzo dobrze. Zaraz po przyjeździe, by się upodobnić do miejscowych ‘elegantów’ zakupiłem sobie nowe ubranie - wygodne obuwie, bieliznę i kurtkę. Tamtejszym naczelnikiem budowanego odcinka kolei był inżynier Michał Pawłowicz Butowicz, Ukrainiec, właściciel drobnego majątku z okolic Połtawy, nazywany przez Rosjan ‘chachołem’ [23], a pomagał mu Michał Michajłowicz Borodin spod Smoleńska. Przedsiębiorstwo zatrudniało kilka tysięcy jeńców wojennych, wszelkich narodowości -  Austriaków, Niemców, Żydów, Węgrów, Czechów, Rusinów i oczywiście Polaków. Na całym naszym odcinku tylko my dwaj oficerowie, to jest ja i Cesar byliśmy zatrudnieni jako ‘wolnonajomnyje’ czyli tacy, którzy zgłosili się do pracy na ochotnika, pozostali żołnierze, jeńcy wojenni byli zatrudnieni na przymusowej ale też płatnej robocie. Mieszkaliśmy obydwaj dobrze. W małej stołówce jadało nas zawsze kilkunastu funkcjonariuszy, czasami ich liczba dochodziła nawet do 30 i więcej osób. Kucharzem był niewielki, bardzo sprytny i zawsze wesoły Polak, niejaki Wróbel. Dla mnie zawsze był bardzo życzliwy i na obiad starał się wybierać jak najlepsze kąski. Podobno kiedyś pracował u Edmunda Romera [24], a potem, jako kamerdyner u jego syna Eugeniusza [25], który studiował na uniwersytecie geografię. Wróbel znał bardzo dobrze fizykę i chemię, znał się też na kartografii, gdyż młodemu hrabiemu pomagał w pracy. ‘Fifak’, bo tak go wszyscy nazywali, na każdym kroku oszukiwał moskali, nieustannie handlował z nimi i drwił okrutnie z tych ‘dzikusów’ jak tylko udało mu się ich oszukać.

 Przemyśl 27.IX.1922

 Aby dokładniej zaznajomić się z tokiem robót na budowie oraz z rosyjskimi planami i nazwami kolejowymi rozpoczęliśmy pracę w biurze. Pracował tam młody Mojro, Cesar, ja, jakiś jeniec austriacki – rysownik, który nanosił poprawki na projekty budowy kolei, Niemiec z Czerniowiec o nazwisku Ludwar, a potem przybył jeszcze z Czernuszki młody Rosjanin - technik Czesnokow. Wszyscy nazywaliśmy się tak jak przyjęto w Rosji, czyli po imieniu i imieniu ojca. Więc ja byłem Marian Arturowicz, Cesar – Kazimir Kazłowicz, Zmojro – Aleksander Aleksandrowicz, Ludwar – Josif Josifowicz, Czesnokow – Jewłampij Michajłowicz. W tych imionach i ‘otczestwach’ bardzo długo nie mogłem się wyznać i dziś po tylu latach, wiele z nich z mej pamięci uleciało. Jednak u Rosjan to bardzo ważne. Oni przeważnie nie mówią do siebie per pan, pani albo ty, no chyba że do niższej służby i do dzieci. Bywają bardzo szczęśliwi i zadowoleni gdy pamięta się ich imię i ‘otczestwo’ i w ten sposób się do nich zwraca. Bardzo dziwnie brzmiało dla nas gdy mąż do żony czy żona do męża tak oficjalnie odzywali się do siebie – np. „Michale Michajłowiczu siadaj proszę do stołu” lub „Jekaterino Pwłowno proszę przyszyj mi guzik”. A do tego wszystkiego dochodziło jeszcze dziwne brzmienie zupełnie nie znanych dla nas imion rosyjskich. By przyzwyczaić się do tych dziwnych dla mnie zwyczajów z początku tylko słuchałem rosyjskich rozmów, sam niewiele włączając się do nich. W ogóle prawidłowe wymawianie wyrazów po rosyjsku i odpowiednie ich akcentowanie to chyba najtrudniejsza rzecz, której musiałem się nauczyć. Starałem się więc słuchać poprawnego mówienia i chwytać tego charakterystycznego ducha dla prawidłowej wymowy i akcentu rosyjskiego. Jednak najwięcej w dalszym ciągu brakowało mi pojedynczych słów i różnych wyrażeń, które musiałem w końcu sobie przyswoić. W ten sposób stosunkowo w krótkim czasie nie najgorzej zacząłem mówić w tym języku. Cały czas myślałem o Tobie kochana Cesiu, gdyż silny magnes pozostawiony tam w kraju, który pomimo tak wielu gór, lasów czy rzek przyciągał mnie bardzo mocno.

 Zmojro to był dobry, młody chłopak, bardzo inteligentny, miał piękne oczy, które powodowały, że kobiety do niego lgnęły, lecz on ich unikał i zawsze się rumienił gdy która chciała go poznać. Cesar był zawsze bardzo wesoły, lubił śpiewać i bardzo się podobał kobietom. Ludwar – wyjątkowo pracowity, grzeczny i uczynny człowiek, jednak do końca pobytu na budowie kolei miał kłopoty by porozumieć się po rosyjsku, zwłaszcza wymowa ‘ł’ sprawiała mu wielką trudność. Czesnokow to był prawdziwy typ rosyjskiego inteligenta. Niby znał się na wszystkim i można z nim było prowadzić dysputy na każdy temat, jednak wszystko znał ‘po łebkach’, niczego gruntownie nie potrafił wytłumaczyć, do wszystkiego podchodził w sposób bardzo entuzjastyczny, ale w żadnej gałęzi wiedzy czy ducha nie wykazywał swej wybitnej indywidualności. Mógł dziś np. rozmawiać o jakiś wzniosłych  zagadnieniach czy ideach, zachwycać się nimi, ochać lub achać i wszystko to, jak się wyrażał to było ‘otcziestwo sierdca’ czyli wypływało z głębi jego duszy. Ale jutro ten sam człowiek z takim samym entuzjazmem potrafił prowadzić rozmowy na tematy pornograficzne, by potem gładko przejść do spraw religijnych i na koniec przedzierzgnąć się w spekulanta prowadzącego jakieś dziwne interesy. Na pierwszy rzut oka mogło by się wydawać, że to człowiek odrodzenia, człowiek uniwersalny, jednak przy bliższym jego poznaniu okazywało się, że w niczym nie wykazywał swej indywidualności, jakiegoś specyficznego rysu charakteru, który by wypływał z jego  upodobania. Taki typ zachowania nazwałem bezcharakternością. Wprawdzie Rosjanie starali się utrzymywać z nami stosunki serdeczne, wręcz przyjacielskie, to jednak pomimo całego ich wschodniego ugrzecznienia zawsze dało się wyczuć w ich zachowaniu jakiś fałsz czy przewrotność. I to o był typowy, powszechny rys prawie wszystkich Rosjan, których spotkałem. 

 Ten Czesnokow to był młody, bardzo silny chłop. Był tak wysoki, iż żartowano z niego. Mówiono, że gdy jechał wierzchem na koniu i chciał zapalić papierosa wstrzymywał konia, opierał nogi o ziemię i nim w końcu zapalił papierosa za pomocą którejś z kolei zapałki, koń nie czując na grzbiecie żadnego ciężaru spokojnie jeźdźcowi odjeżdżał. Nie przejawiał on żadnego patriotyzmu. Zatrudnił się jako technik przy budowie kolei tylko dlatego, by się uwolnić od powinności wojskowej. Mówił, że gdyby dobrowolnie poszedł służyć w armii, to zwłaszcza kobiety wyśmiałyby to jego bohaterstwo. Takie nastawienie do wojny i służby wojskowej spotykałem tam bardzo często i dlatego twierdzę, że wojnę prowadził rząd rosyjski, a naród z natury bardzo bierny i wierny, jako ‘rab’ (niewolnik) ślepo spełniał rozkazy swoich przełożonych. Byli to ludzie wyjątkowo bezkrytyczni, w rzeczywistości dzicy, zwłaszcza gdy choć trochę wypili, słuchający rozkazów i poleceń tylko dlatego, że tak kazał car, a car od ‘Boha’ pochodził, naczalstwo zaś od cara, zaś nieposłuszeństwo karane było ‘tiurmą’ lub zsyłką na Sybir. Więc słuchano rozkazów i wykonywano ślepo co im kazano. Taka osoba nie posiadała osobistych ambicji, gdy mu kazano robił z siebie błazna i trwał w tym tak długo jak długo umiano trzymać go w żelaznych ryzach. Jak długo ‘naczalstwo’ to była siła, jak długo ‘naczalstwo’ pozostawało dla niego wszystkim i mogło go zgnieść i stłamsić w każdej chwili, tak długo on stawał się posłusznym narzędziem w ich rękach. W ogóle Rosjanie to byli przeważnie teoretycy. Praktycznego działania w nich nie zaobserwowałem. Zagadnienia społeczne były im raczej mało znane i nie przywiązywali do nich szczególnej wagi. Wydawało mi się, że rosyjska inteligencja była w jakiś dziwny sposób uciskana, na każdym kroku odczuwała taki osobisty wewnętrzny ‘gniot’, więc jak słońca wyglądała i pożądała osobistej swobody, i to takiej wolności, by nie miano prawa jakimś ukazem gubernatora wysłać ich na ‘posielenie’ [26], by nie otwierano i nie cenzurowano ich korespondencji czy nie przeprowadzano nagłych rewizji w ich domu. Jednak jakikolwiek solidarny ruch społeczny ich jak na razie nie interesował. Myślę, że spowodowały to po trochu warunki życiowe w jakich przyszło im żyć i to, że rząd tak prowadził politykę państwa, że myślał za swoich obywateli i nie pytał ich o zdanie tylko kazał słuchać, spełniać polecenia i rozkazy władzy bez pytań czy odwołań. Narodowi więc nie pozostawało nic innego jak być posłusznym – i pewnie by i takim pozostał dalej gdyby mu tę najprymitywniejszą i najbardziej osobistą swobodę i wolność pozostawiono. Jednak stało się inaczej.

 Wszechobecnym pijaństwem nie brzydzono się wcale. Być pijanym lub na lekkim rauszu uchodziło tam za ‘małodcowatość’, mówiono – ‘wot maładiec’ [27]. Pił przecież cały naród, czy to otwarcie gdy można było czy też po kryjomu gdy tego zabraniano. Widziałem kiedyś wiejskich parobków, którzy wypiwszy trochę wódki szli przez wieś i na całe gardło darli się próbując śpiewać jakieś rosyjskie ludowe pieśni czy tęskne dumki. I wcale nie wyglądali na pijanych. Wszyscy wokół przystawali, śmiali się i mówili, że idą zuchy – ‘maładcy’. Zrozumiałem wtedy dlaczego mówiono że: ‘wypił za kopiejku, a udaje pijanego za rubla’. No cóż zupełnie inna kultura picia niż u nas. Tu, prawie trzeźwy lub niezbyt wypity Rosjanin publicznie udaje pijanego i nikt mu tego nie weźmie za złe, a nawet pochwali i poklepie po ramieniu i powie – ‘no, maładiec parień’, a u nas Polak gdy jest pijany przeważnie kryje się przed oczami innych bo mu wstyd przed ludźmi, stara się ukryć w cieniu i nie narażać się na niepotrzebne, niezbyt przyjemne uwagi. Gdy staraliśmy się to uzmysłowić Rosjanom, ci mówili, że chcemy udawać lepszych od nich, lepszych niż w rzeczywistości jesteśmy, zaś oni są narodem szczerym, i gdy piją i nawet są pijani, to się wcale z tym nie kryją, tylko pokazują, że tak właśnie chcieli i pili bo ich stać na to było. Moim zdaniem ta rzekoma ich szczerość to nie było nic innego jak najbardziej wstrętne samolubstwo, brak kultury czy prawdziwej trwałej szczerości w stosunkach z drugim człowiekiem. Zapewne gdyby im się zachciało to być może i w towarzystwie by na stół pluli i gorsze jeszcze rzeczy mogli robić, bo im się tak w danej chwili właśnie zachciało.

 Czy to była szczerość ich natury czy też tylko egoizm i zwykłe zdziczenie obyczajów oraz brak po prostu kultury osądź już sama kochana Cesiu i potem już mi to swoje zdanie wypowiedz. Ja na razie na tym dziś kończę, bo chce mi się już porządnie spać, a rano jak zwykle muszę wcześnie wstać.

Więc Pa! Dobrej Nocy Moje Bachorzę Najukochańsze!   

Przemyśl 4.X.1922

 Biuro nasze usytułowane było na tak zwanym ‘pinkcie’ i znajdowało się przy budującej się linii kolejowej oddalonej o wiorstę od wsi Atero-Klucz. Było tam kilka drewnianych domów, jeden piętrowy przeznaczony dla ‘naczalstwa’, w którym znajdowały się też pokoje gościnne, poza tym było tam też szereg baraków przeznaczone dla robotników. W tej części takich punktów roboczych było kilkanaście. Wszędzie tam znajdowały się sklepy przeznaczone zarówno dla urzędników jak i robotników. Przedsiębiorcy dysponowali też własnymi końmi, roboczymi wozami i różnymi narzędziami. Dla usprawnienia kilku większych partii robót ziemnych sprowadzono też dwa małe parowozy oraz wiele wózków kolejowych. Administracja Towarzystwa Budowy Moskiewsko-Kazańskiej Kolei na każdym kroku okradała zatrudnianych tam głównie rosyjskich robotników, płacili im mniej, lecz oni widocznie byli na to przygotowani gdyż też starali się oszukiwać ‘naczialstwo’. Robiono to w różny sposób, zwłaszcza opłacając stały haracz nadzorującym pracę inżynierom i dziesiętnikom Towarzystwa, oraz dając jakiś procent od każdej większej ‘machinacji’. Prawie zawsze dawano materiał grubo gorszy jak to było umówione i starano się zawsze wszystko jakoś ułagodzić. Ci co trasowali [28] linię kolejową, kontrolowali budowę i wykonywali prace budowlane w terenie otwarcie mówili, że nie warto dokładnie i dobrze budować. Przecież ludzie muszą z czegoś żyć. Trzeba tak budować by za jakiś czas budowle i cała trasa kolejowa nadawały się do poprawy i ponownej budowy, bo wtedy przecież można więcej i częściej zarobić. O haracz zawsze kłócono się bardzo zawzięcie ile i komu należy więcej zapłacić by zadowolić nadzorujących pracę. W rzeczywistości jednak dzielono się właściwie majątkiem akcjonariuszy Towarzystwa, więc ci z tego powodu mieli mniejszy zysk w udziałach przedsiębiorstwa. O tym jednak opowiem jeszcze później. 

 Jeńcy żydowscy potrafili urządzić się bardzo dobrze. Pracowali na lepiej płatnych stanowiskach, gdzie roboty było mniej, przeważnie jako sprzedawcy w sklepach lub jako pisarze czyli ‘kantorszczyki’. Od ciężkiej pracy fizycznej zawsze stronili i zazwyczaj się im to udawało. Pamiętam szczególnie niejakiego Bernsteina, rezerwowego feldfebla, Żyda z Krakowa, syna zdaje mi się właściciela jakiegoś młyna. Podobno w Przemyślu przesiedział w intendenturze i jak opowiadano uzbierał tam ładny majątek, który zakopał w sobie tylko znanym miejscu. Wyglądał jak spasiony tur, był okrągły i rumiany, jednak fizycznej pracy bał się jak ognia. Wobec mnie udawał strasznie słodkiego lecz trzymałem go na dystans, często besztając za wyzyskiwanie pracujących tam jeńców. Wszyscy go nie nienawidzili, bo jako sprzedawca okrutnie oszukiwał  żołnierzy-jeńców, którzy po cichu mu obiecali, że żywy do kraju nie wróci. Jednak jak to się zakończyło nie wiem, bo z końcem 1917 roku wszyscy opuścili budowę, a potem kolej znacjonalizowano.

 Dzisiaj już nie mogę więcej pisać, bo umysł zmęczony całodzienną pracą i myśli nie wiążą się tak dobrze w zdania jak bym tego chciał. Położę się więc, będę jeszcze trochę czytać i o Tobie marzyć. Do widzenia więc przy dalszym ciągu opowiadania. Dobranoc.

CDN…

[1] Prałkowce – wieś położona w województwie podkarpackim, w powiecie przemyskim, w gminie Krasiczyn, Po raz pierwszy wieś wymieniana była w 1474 roku, Nazwa pochodzi od znajdujących się tu kiedyś blechów i pralni. Blech albo blich to miejsce, zakład rzemieślniczy, gdzie bieli się tkaninę. Ostatnimi właścicielami majątku byli od połowy XIX wieku Drużbaccy, którzy ufundowali tutaj ochronkę, prowadzoną przez zakonnice, Na szczycie pobliskiego wzgórza, na pd-zach. od wsi znajduje się jednowałowy fort artyleryjski GW VII "Prałkowce" należący do zewnętrznego pierścienia Twierdzy Przemyśl, o konstrukcji betonowo-murowano-ziemnej, Zbudowany w latach 1881-1887, rozbudowany w 1914. Został wysadzony w powietrze w 1915, po II oblężeniu Twierdzy Przemyśl. Został częściowo rozebrany w latach 1920-1930. w sklepieniach koszar widoczne są przestrzeliny wykonane najcięższymi niemieckimi pociskami moździerzowymi 305 mm. Do fortu prowadzi kręta droga forteczna, którą poprowadzono znakowany szlak turystyczny.

(https://pl.wikipedia.org/wiki/Prałkowce)

[2] Mieczysław Strzetelski – urodzony w 1878 roku w Uściu Zielonym nad Dniestrem, był pionierskim działaczem spółdzielczości rolniczej w województwie lwowskim i krakowskim; ściśle współpracował z Franciszkiem Stefczykiem, założycielem „Kas Stefczyka”                     .

[3] Friedrich Wilhelm Raiffeisen – niemiecki reformator społeczny, założyciel jednej z pierwszych spółdzielni pożyczkowo-oszczędnościowych w Europie. Propagowane przez Raiffeisena związki kas pożyczkowych różniły się od wcześniejszych organizacji pomocowych tym, że ich działalność koncentrowała się jedynie na gwarantowaniu pożyczek, a pożyczkobiorcy musieli być członkami związku (w Polsce na wzór kas Raiffeisena powstały w Galicji „Kasy Stefczyka”, nazwane tak od nazwiska Franciszka Stefczyka, nauczyciela i działacza społecznego. Odegrały one ogromną rolę w budowie po I wojnie światowej polskiego sektora usług i drobnej przedsiębiorczości). W tego typu organizacjach kierowano się nie tylko przesłankami ekonomicznymi. Pozostała w nich mocno zakorzeniona fundamentalna myśl: „Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”, którą odzwierciedlała nieograniczona rękojmię wszystkich członków. (https://pl.wikipedia.org/wiki/Friedrich_Wilhelm_Raiffeisen)                    .

[4]  Kolaudacja - komisyjne sprawdzenie zgodności wykonanych robót budowlanych z planem i kosztorysem

[5] Tiepłuszka - ogrzewany wagon towarowy przystosowany do przewożenia ludzi w dość prymitywnych warunkach. Typowe dla Rosji z okresu rewolucji bolszewickiej. 

[6] Admirał Aleksander Kołczak - walczył w I wojnie światowej. W październiku 1918 przybył do Omska i 4 listopada został wyznaczony na ministra wojny i marynarki w antybolszewickim rządzie koalicyjnym (Ogólnorosyjski Rząd Tymczasowy, zwany też Rządem Syberyjskim lub Dyrektoriatem). Jednak 18 listopada 1918 z udziałem kadetów, białych oficerów niezadowolonych z rządów Dyrektoriatu i czeskiego gen. Gajdy, Kołczak dokonał przewrotu. Ustanowiwszy dyktaturę, ogłosił się „wielkorządcą państwa rosyjskiego” w stopniu najwyższego dowódcy naczelnego. Podporządkowana mu Rada Ministrów nadała mu stopień admirała. Przejął armię, której wcześniej udało się zająć Syberię do Uralu. W marcu 1919 armia Kołczaka przeprowadziła ofensywę, której celem było osiągnięcie linii Wołgi; zamiar ten nie został zrealizowany, siły białych dotarły najdalej na odległość 80 km od Kazania. Również te sukcesy zostały zniweczone w wyniku kontrofensywy Armii Czerwonej prowadzonej od kwietnia 1919. W czerwcu 1919 rząd Kołczaka został uznany przez państwa zachodnie. W czerwcu i lipcu 1919 r. poniósł jednak kolejne klęski: 1 lipca upadł Perm, oddziały Armii Czerwonej przekroczyły Ural, zajmując 24 lipca 1919 Czelabińsk, po czym front ustabilizował się do października. 14 listopada 1919 padł Omsk, a Kołczak przeniósł rząd do Irkucka. Tam został odsunięty od władzy. 4 stycznia 1920 Kołczak abdykował, przekazując swe pełnomocnictwa gen. Antonowi Denikinowi, a 7 lutego 1920 w Irkucku, z rozkazu Moskwy został rozstrzelany.

[7] Czelabińsk został założony w 1736 roku jako twierdza. Leży w azjatyckiej części Rosji, na Uralu, nad rzeką Miass. Prawa miejskie otrzymał w 1787 roku. Od końca XIX wieku rozpoczął się rozwój przemysłu. Obecnie miasto jest ważnym ośrodkiem przemysłowym, kulturalnym i naukowym.

[8] Jekaterynburg - miasto w azjatyckiej części Rosji położone po wschodniej stronie środkowego Uralu, w obwodzie swierdłowskim, nad rzeką Iset, (https://pl.wikipedia.org/wiki/Jekaterynburg)

[9] miasto w europejskiej części Rosji nad rzeką Kamą, u stóp gór Ural stanowiących granicę między Europą a Azją;  stanowi duży ośrodek naukowy, kulturalny i administracyjny

[10] obecnie dzielnica Permu

[11] Stara szlachetna rodzina Balashovów na początku XX wieku członek Rady Państwa Mikołaj Pietrowicz Bałaszow, wraz z synami Piotrem i Igorem, był właścicielem jednej z największych latyfundii w kraju o powierzchni 573 tysięcy ha. Własność ziemska samych Balashovów kosztowała ponad 15 milionów rubli. Jednak ojciec i syn posiadali dziesiątki przedsiębiorstw w różnych prowincjach kraju: kopalnie węgla na Uralu, fabryki, gorzelnie i browary, tartaki, kopalnie soli. Peter Balashov (1871–1927) zdołał zaangażować się zarówno w handel, jak i politykę. Był zastępcą Dumy Państwowej, Mułły. Młodszy brat Igor poświęcił wiele czasu patronatowi jako wiceprezes Towarzystwa Promocji Artystów.  

[12] stopień oficerski w wojskach kozackich carskiej Rosji 

[13]  Trójporozumienie, czyli inaczej Ententa był to sojusz trzech mocarstw powołany do życia jako militarna alternatywa dla Trójprzymierza. Skupiał w sobie Wielką Brytanię, Francję oraz Rosję. Nie został podpisany mocą jednego porozumienia, jakby sugerowała to nazwa, a trzema odrębnymi sojuszami. Pierwszy podpisała Francja z Rosją, w roku 1892; Następny Wielka Brytania i Francja (rok 1904) - układ znany w historiografii jako entente cordiale (czyli: serdeczne porozumienie). Ostatnie z porozumień zostało zawarte pomiędzy Wielką Brytanią a Rosją - w roku 1907. Stąd za początek istnienia przyjmuje się ów rok. Trójporozumienie powstawało w atmosferze wzajemnych pretensji i walk i nie wydawało się, aby mogło przetrwać. Państwa miały sprzeczne interesy - Francja nie chciała zawierać układów ani z Rosją, ani też Wielką Brytanią. Faktycznie jednak taki układ wymuszony został przez Niemcy, które zadały Francji bardzo dotkliwą porażkę. Dodatkowo rezygnacja ze współpracy Rzeszy z Rosją sprawiła, że Francja miała możliwość wyjścia ze stanu bycia izolowaną przez państwa europejskie. Z tej szansy skorzystała. W efekcie powstała silna koalicja, w pełni ukształtowana w przededniu pierwszej wojny światowej.  

[14] Popularna gra karciana w trzy osoby z XIX wieku i XX wieku m.in. zarówno białej (carskiej) jak i czerwonej (komunistycznej) Rosji, a także w Grecji, w Austrii, Bałkanach. Wzmianka o tej grze pojawiła się w lekturze "Lalka" B. Prusa, a także w książkach awanturniczo-przygodowych Sergiusza Piaseckiego. Akcja tych książek toczy się przecież na ówczesnych lub byłych ziemiach zaboru rosyjskiego. W PRLu w preferansa często grywali też w latach 50/60-tych, pasjonaci brydża gdy brakowało im czwartego gracza do gry.

[15] Zakład dla obłąkanych w Kulparkowie pod Lwowem powstał około 1875 roku z inicjatywy Sejmu Galicyjskiego. Miał przyjmować pacjentów z terenów całej Galicji. Początkowo obliczony na ok. 350 pacjentów w początkach XX wieku przyjmował ich już ponad 1000

[16] Kungur to miasto leżące na południowym wschodzie Kraju Permskiego, na środkowym Przeduralu, 90 km na południowy wschód od Permu.

[17] Trojka -  trójkonny zaprzęg popularny w Rosji; w skład zaprzęgu wchodzą trzy konie: kłusak pośrodku, dwa konie zaprzężone po bokach, ułożone tak, by koń zaprzęgany po lewej stronie galopował zawsze z lewej nogi i odwrotnie - mają więc łby zwrócone na zewnątrz zaprzęgu

[18] Wieś Horda znana była już od XVII wieku w całej Rosji z wyrobów ceramicznych, kamieniarskich i garncarskich. W 1894 roku powstały tu pierwsze warsztaty obróbki kamienia selenitowego. 

[19]  Czernuszka - nazwa tej osady pochodzi od małej rzeki płynącej wśród podmokłych łąk, której brzegi pokryte były gęstymi turzycami, dlatego też  jej wody były zawsze błotniste, ciemne, ponieważ światło słoneczne ledwo przenikało, trudno tamtędy było przejechać; Miasto położone jest we wschodniej części pofalowanej równiny Bui, na pagórkowatej równinie Uralu; Ogromną rolę w rozwoju tej osady odegrała budowa w latach 1913–1920 kolei Kazań-Jekaterynburg (Kazanburg) w ramach budowanej kolei transsyberyjskiej. Trasa przyszłej kolei została podzielona na 7 odcinków, Czernushka była częścią 4 planowanego odcinka; główna siedziba gdzie organizowano budowę kolei znajdowała się w mieście  Sarapul, który w tym czasie był jednym z największych ośrodków przemysłu obuwniczego i skórzanego w Rosji; siedzibą zarządu bodowy kolei w tym rejonie była wieś Taush, zaś budowniczowie mieszkali w koszarach w Czernushce . W odległości 3-4 km od wsi Czernushka zbudowano stację kolejową oraz nową osadę. Podczas wojny domowej  toczyły się szczególnie zacięte walki wzdłuż linii kolejowej, której posiadanie pozwoliło nie tylko na przeprowadzenie operacji transportowych, ale także szybkie wykorzystanie dostępnych zasobów. W latach 1918–1919 obszar kolejowy Kazań-Jekaterynburg był terenem działań wojennych 28 dywizji karabinowej Azin

[20] Wieś Taush usytuowana była około 4 km na południe od Czernushki, tam znajdował się zarząd i sztab budowy piątego odcinka kolei Kazań-Jekaterynburg

[21] Wieś Atero-Klucz (Атеро-Ключ) znajdowała się około 50 km od Czernushki, na trasie między miejscowościami Shchuch'ye Ozero (Щучье Озеро) a Oktiabr´skij (Октябрьский), kraju permskiego. Wieś usytułowana była około 4-5 km tuż za miejscowością Shchuch'ye Ozero. Tam znajdował się kolejny odcinek budowy kolei transsyberyjskiej Kazań-Jekaterynburg.

[22] Inż. Jerzy Strzetelski – geolog, brat Mariana; W 1900 roku objął kierownictwo ruchu w kopalni ropy naftowej firmy «Finder i Ska» w Zmiennicy-Turzepolu (pow. brzozowski). Potem jako geolog naftowy został zatrudniony w firmie «Nobel Brothers Naphta Company» na Kaukazie; prowadził badania geologiczne w Zagłębiu Donieckim, w okolicach Baku oraz w rejonie Groznego, gdzie odkrył złoże ropy naftowej; odkrył złoże naftowe ‘Nowogroznienskoje’. Współpracował z rosyjskim geologiem I. M. Gubkinem, a także z działającymi w Rosji polskimi geologami Karolem Bohdanowiczem i Stefanem Czarnockim. Był właścicielem lub udziałowcem szeregu kopalń ropy naftowej na Przedkaukaziu i zgromadził duży majątek wart kilka milionów rubli; posiadał bogate zbiory wschodnich starożytności oraz kolekcje dywanów i artystycznej broni. Po ustanowieniu władzy sowieckiej cały majątek S-ego został skonfiskowany, a jego samego aresztowano w r. 1918 i więziono kolejno w Groznym, Baku i Moskwie. Zwolniony został dopiero po podpisaniu 18 III 1921 traktatu pokojowego w Rydze. https://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/jerzy-strzetelski

[23] Chachoł to lekceważące bądź pogardliwe określenie osób posługujących się językiem ukraińskim, używane przez Rosjan.

[24] Edmund Romer h. Jelita (2 XI 1843, Bieździedza k. Kołaczyc, pow. Jasło – 15 XI 1895, Lwów); pochodził z rodziny szlacheckiej, która przez kilkaset lat była właścicielem wsi Bieździedza w Jasielskim

[25] Eugeniusz Mikołaj Romer (3.II.1871, Lwów, - 28.I.1954, Kraków) – polski geograf, kartograf i geopolityk, twórca nowoczesnej kartografii polskiej, współzałożyciel wydawnictwa Książnica-Atlas, encyklopedysta

[26] posielenie (поселение) – katorga, ciężkie roboty w twierdzach; w latach 1721–1917 w ramach represji za działalność polityczną lub będąc jeńcami wojennymi, setki tysięcy Polaków zostały zesłane przez władze rosyjskie na katorgę w Imperium Rosyjskim, skazywani oni byli na osiedlenie się np. na Syberii wraz z całymi rodzinami

[27] Osoba silna, odważna, śmiała, czyli po prostu zuch, śmiałek

[28] Wyznaczanie przebiegu trasy na mapie, polegające na połączeniu wcześniej określonych punktów – początkowego i końcowego, z uwzględnieniem rzeźby terenu i w miarę możliwości z wyrównaniem robót ziemnych

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.