Logo

Znaki na niebie i inne cuda

„Dermanka w gminie Ludwipol, rodzinna miejscowość Antoniny Woźniak, leżała na lewym brzegu rzeki Słucz, 3 km od granicy polsko-sowieckiej. Na Wołyniu był wtedy jeszcze względny spokój, który w niewielkim stopniu mąciły rozrzucane ulotki z napisem „Utiekajtie Lachi, poka prozne drohi”. Później, tuż przed rzezią, pojawiły się też inne symptomy. - Jednego wieczoru przyszła do nas sąsiadka i zawołała na dwór. Pokazała na niebo. Było na nim coś niezwykłego: wielka błyszcząca miotła, pochylona na ukos. Mówiło się, że to zły znak - że nas wszystkich wymiecie. Widać też było takie dziwne napisy, których nikt nie był w stanie odczytać. Innym razem widzieliśmy też czerwony słup, jakby łączący niebo z ziemią. „To chyba nasz koniec” - powtarzali ludzie.” („Czasem dumam nad moim Wołyniem”). http://wolyn.org/index.php/informacje/972-jak-nasza-wies-mordowali-to-bylo-boze-cialo.

Te dziwne „znaki na niebie” potwierdzają relacje innych osób, kilka z nich spisał Sławomir Tomasz Roch.
„To było chyba latem 1943 r.! Pamiętam bardzo dobrze, że moja najstarsza siostra Maria, zauważyła na niebieskim, pięknym niebie, duży napis białymi literami. Było właśnie bezchmurne południe i świeciło piękne słońce, a napis umieszczony był pod słońcem, które świeciło nad nim. Kiedy więc po chwili, wszyscy już z  wielkim przejęciem, patrzyliśmy na te litery, to widzieliśmy je w słonecznej światłości. Napis był bardzo wyraźny, Maria zaczęła więc czytać z wielkim zainteresowaniem. W tym czasie moja mama i pozostałe moje rodzeństwo w tym także ja, wybiegliśmy na schody naszego domu i widząc ten napis, niektórzy zaczęli głośno płakać i lamentować. To musiało przeszkodzić naszej siostrze, musiało ją rozproszyć tak, że nie zdążyła przeczytać całego napisu i nie zrozumiała o co chodziło w tej informacji, bowiem po chwili napis znikł tak nagle jakby ktoś gąbką starł tablicę szkolną. Moja siostra miała potem do nas wszystkich pretensje z tego powodu i mówiła tak: „Czegoście tak lamentowali, byłabym wszystko przeczytała i wam potem opowiedziała, a tak ja nie wiem sama do końca, o co chodziło i wy też się teraz nie dowiecie.”  
„Pamiętam, jak pewnego dnia, gdy już było po zachodzie słońca, gdy kończył się dzień i zapadał powoli zmrok, moja rodzina i ja sama również oraz wszyscy sąsiedzi z naszej kolonii zobaczyliśmy na niebie: „Duży słup ognisty!” Spróbuję go teraz opisać tak jak go zapamiętałam: „To był bardzo dobrze widoczny, ciemno czerwony, po prostu ognisty słup w kształcie długiego, grubego prostokąta, wyglądał jak belka w stodole, z tym że bardzo krwista. Ten słup świecił bardzo wyraźnie  na tle czarnego nieba. Słup był pionowy i tkwił w miejscu, nie przemieszczał się, pokazał się ale nie spalał. Ten słup ukazał się w innym miejscu niż wcześniejszy napis, całkiem innym. Dziś nie pamiętam, czy słup łączył się z ziemią. Pamiętam, że ten słup trwał na niebie około 10 minut od momentu kiedy ja go zobaczyłam. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem i wiarą, że zarówno wcześniejszy napis na niebie złożony z dwóch linijek, a potem ten krwisty słup, to nie było złudzenie, ja widziałam to naprawdę!” Poza tym znak ten oglądała cała moja rodzina oraz wielu ludzi z naszej wioski, słyszałam na przykład rozmowy, podczas których nasi niektórzy sąsiedzi pytani w tej sprawie, zapewniali nas że także wyraźnie widzieli ten krwisty słup na niebie.”
„Mniej więcej w tym samym czasie, w każdym razie jeszcze przed rzezią w naszej kolonii Karczunek Wołyński, na niebie ukazała się: „Duża miotła ognista z rózeg!”. Pamiętam, jak ktoś mi wtedy powiedział, że znów pokazał się jakiś „znak” na niebie. Natychmiast ja i inni z mojej rodziny pobiegliśmy do naszego ogrodu i rzeczywiście na własne oczy zobaczyliśmy: „To była miotła z ognia, ale nie tak krwistego, jak poprzedni słup, była jaśniejsza!” Pamiętam, że mama powiedziała wtedy do nas wszystkich tak: „Módlcie się dzieci bo ta miotła nas wszystkich wymiecie! To już będzie nam koniec, to bardzo niedobry znak!” Wygląd tej miotły był następujący: „Szeroka u góry, zwierała się do dołu, by na końcu być już wąska, nie miała jednak drewnianego trzonka. To była po prostu typowa miotła zrobiona z rózeg brzozowych. Chcę podkreślić, że rózgi widziałam bardzo wyraźnie!”. Widziałam tę miotłę około 5 minut, a potem nagle znikła bez śladu, jej  żywy obraz wyrył się jednak na długo w naszych kresowych sercach.”  (Sławomir Tomasz Roch: WSPOMNIENIA KAZIMIERY KOWALCZYK Z D. CZERWIENIEC Z KOLONII KARCZUNEK WOŁYŃSKI W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1940 – 1944 ).
W kwietniu 1943 r. powiat krzemieniecki ogarnięty był już zorganizowaną akcją ludobójczą. Przed jej rozpoczęciem Ukraińcy wypowiadali złowróżbne napomknięcia, z których wynikało, że na Wielkanoc dla Polaków szykuje się coś niedobrego. W powiecie kostopolskim, w Janowej Dolinie, Ukraińcy mówili wprost o „jajach wielkanocnych malowanych krwią Polaków”. W Powursku (gm. Powursk) w powiecie kowelskim krążyła przepisywana na kartkach przepowiednia: „W kwietniu będzie niebo z ognistą łuną, w maju słońce ma zachodzić czerwono, a w czerwcu i lipcu woda w rzekach spłynie krwią”. Późniejsze akcje przeciw Polakom kojarzyły się z tą przepowiednią.
Daniłówka była typowym futorem. Ledwie kilkanaście chat i tylko parę rodzin ukraińskich i polskich. Nikt nie odróżniał kto jest kim. Jedni drugim się kłaniali, jedni drugich prosili na wesela, a na przednówku jeden drugiego wspierał ziemniakami albo chlebem. Tak było do czasu, aż na niebie pojawiły się łuny. Ledwie puścił mróz a śnieg trochę stopniał, kiedy Przytomscy zaczęli wchodzić na wzgórze za domem. Franek wspinał się za rodzicami i stał z nimi w ciemnościach. Okolica była poszarpana, pełna nierówności, wąwozów, górek. To łąka, to las. Powietrze czyste. Głos niósł się z daleka. Cisza, a tu nagle rozlegał się strzał. Trochę jak grzmot. Tylko chmurki żadnej nie było na niebie. Potem drugi. Kanonada i krzyki. A potem pojawiały się łuny. Żarzyły się aż do świtu. Franciszek nasłuchiwał, ale wydawało mu się, że to dzieje się gdzieś daleko. U stóp wzgórza stał pogrążony w ciemnościach i zaspany futor. Kiedyś matka zobaczyła łunę inną niż wszystkie. Jakby krzyż na niebie. Może banderowcy palili jakąś wioskę, w której chaty były tak ustawione? A może to tylko wyobraźnia? Od tej pory mówili między sobą, że wydarzy się coś złego. Ojciec wbił w futrynę cztery podkowy, przez drzwi przełożył gruby drąg. (Wołyń 1943: rzeź Polaków w Daniłówce; w: https://histmag.org/Wolyn-1943-rzez-Polakow-w-Danilowce-14065/1. Fragment książki: Konrad Piskała, dr Leon Popek, Tomasz Potkaj: „Kres. Wołyń, historie dzieci ocalonych z pogromu”, 2017).
Kolejna relacja, którą spisał Sławomir Tomasz Roch: „Stanisław Syzduł był Polakiem, mieszkał już od pokoleń w kolonii polskiej Boża Wola, która przylegała do Swojczowa, a drugim końcem łączyła z polska wsią Władysławówka. Dom Staszka stał około 500 m tylko od naszego Kościoła, położonego na wzgórku. Do dziś dobrze pamiętam jego rodziców, to byli ludzie dobrzy i wierzący, często widywałam ich w niedzielę i święta w naszym Kościele. /.../ Dobrze znam tę historię od mojej siostry Leokadii oraz tatusia Jana, których Staszek spotkał potem przed Kościołem, na ulicy Farnej we Włodzimierzu, opowiadając z przejęciem tak: „Kiedy mój ojciec i moja macocha oraz rodzeństwo, wszyscy uciekli do Włodzimierza, w domu zostałem tylko ja z żoną Zofią oraz dwójką naszych dzieci, przy czym jedno miało niecały roczek. Szczerze mówiąc cieszyłem się, że już ich nie ma, teraz bowiem mogłem objąć we władanie całą naszą gospodarkę, całą ojcowiznę. Wcale nie myślałem uciekać z domu, tym bardziej po tych zmianach. Jednego dnia, wczesnym rankiem, wyszedłem z domu po mleko dla moich dzieci, właściwie wciąż jednak nurtowały mnie niespokojne myśli: „Co robić, zostać czy uciekać, a nóż nas tu wszystkich Ukraińcy wymordują”. Zarazem po głowie wciąż tłukły mi się słowa żony: „No gdzież na głód pójdziemy z małymi dziećmi?” Naprawdę nie wiedziałem co robić! W takich właśnie rozterkach, udrękach duchowych, popatrzyłem przez przypadek na Kościół, bowiem rozglądałem się na wszystkie strony, czy aby mogę swobodnie przejść po mleko. W tych czasach, trzeba już było bowiem zachować najwyższą ostrożność, inaczej groziła śmierć i to w najokrutniejszej formie, ukraińscy bandyci nie przebierali w środkach. I właśnie wtedy zobaczyłem, że na jednej ze starych, wiekowych lip, które otaczały nasz Kościół w Swojczowie, korona gałęzi została przysłonięta mgłą gęstą. A w tej mgle, ukazał się mi się cudowny, nasz ukochany Obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Maryja trzymała na rączkach Pana Jezusa i była dokładnie taka sama jak na Obrazie w Kościele, z jednym małym, ale jakże ważnym wyjątkiem: jej prawa ręka, zamiast spokojnie spoczywać na ręce lewej, jak to jest zawsze na Obrazie, była wyprostowana i wyciągnięta w kierunku zachodnim, wyraźnie wskazywała na miasto Włodzimierz Wołyński. Byłem tym cudownym spotkaniem, tak zaskoczony, że właściwie nie wiedziałem, czy to prawda, rzeczywisty cud, czy też może mi się coś, tak dziwnego przewidziało. Dlatego zaraz wróciłem do naszej kryjówki i zawołałem na swoją żonę Zofię, aby natychmiast ze mną poszła, gdy się zjawiła, poprowadziłem ją w to miejsce i mówię do niej: „Co widzisz?” A ona niemal natychmiast wykrzyknęła z wielkim zdziwieniem: „O Matka Boska! I ma wyciągniętą rękę!” A ja zaraz widząc, że mi się nie przewidziało ale, że to nieprawdopodobna rzeczywistość, powiedziałem do niej zdecydowanie: „Wskazuje na Włodzimierz, jednak widać musimy uciekać”. Żona jednak, jak to kobieta i matka, tak mi zaczyna zawodzić: „A co my tam będziemy jeść i jak my tam przeżyjemy?!” Ja jednak wiele tym biadoleniem  już się nie przejmowałem. Wziąłem jedno dziecko, a żona drugie i zaraz, jeszcze podczas dnia, przez błota i Kohyleński Las, przedostaliśmy się do miasta, cali i zdrowi.” (Sławomir Tomasz Roch: WSPOMNIENIA JANINY TOPOLANEK Z D. RUSIECKA Z KOLONII TERESIN W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI  NA WOŁYNIU 1930 – 1945).  
„Polskiego właściciela majątku oczywiście nie było - wspomina Zygmunt Mogiła-Lisowski. - Zarówno nim, jak i dwoma sąsiednimi zarządzał Niemiec, a właściwie Łotysz. Był żonaty z Rosjanką, którą nazywaliśmy „Milinką”, bardzo zaprzyjaźnioną z moją matką. Mieszkali u nas w domu w Rawie Ruskiej, a w majątku mieli swoje mieszkanie. Ja otrzymałem pokój na pierwszym piętrze w pałacu hrabiego Ronikera. Była to prawdopodobnie dawna garderoba, gdyż całą jedną ścianę zajmowała duża rozsuwana szafa. Spałem na rozkładanym łóżku. Codziennie nad ranem stróż Zabawski stukał w okno tyczką od fasoli, budząc mnie, żebym szedł do udoju. Niemcy mnie specjalnie nie szukali. Wróciło natomiast inne zagrożenie - nacjonaliści ukraińscy. Był rok 1943, najtragiczniejszy dla Wołynia, kiedy to mordowali Polaków na taką skalę, ze mówi się dziś o ludobójstwie. Pamiętam, że chodzili pod oknami i śpiewali piosenki , których treść uświadamiała nam, co nas czeka. Którejś nocy ocknąłem się i zobaczyłem w pokoju babcię Rodziewiczową. Podeszła do mnie, pokiwała głową i powiedziała - Synuś, nie możesz tutaj spać, bo jutro przyjdą Ukraińcy i cię zamordują. Idź spać do Mikołaja Muzyki. - W tym momencie coś uderzyło w szybę. Zerwałem się z łóżka, szybko ubrałem i zbiegłem na dół. Stróż Zabawski zaskoczony spytał - Dlaczego tak rano wstałeś? - Odpowiedziałem, że przecież stukał w szybę. - Ja! Nigdzie nie stukałem - powiedział zdumiony. Poszedłem do gorzelnika (w majątku była gorzelnia) i opowiedziałem mu całą historię. Zaczął się ze mnie śmiać. Widząc jednak, że jestem roztrzęsiony, nalał mi spirytusu z sokiem. Trochę mnie to rozgrzało, trochę pogadaliśmy i poszedłem do udoju. O szóstej rano przyszedł Muzyka. Ukrainiec ze wsi Zabuże, mój kolega, który pracował w kancelarii. Odwołałem go na bok i mówię: - Idę dziś do ciebie spać. - Nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie. Powiedział, że jego mama i siostra się ucieszą. - Tylko weź jakąś wódkę, coś do jedzenia, bo niewiele mamy w domu - dodał. W tym czasie Niemcy już się wycofali. Przy okazji przygonili do Hujczy całe tabuny baranów. Ponieważ wszyscy mieliśmy rodziny, które trzeba było wyżywić, to co pewien czas, jakiś baran rzekomo łamał nogę. Trzeba go więc było zarżnąć. Piekliśmy go potem w olbrzymim piecu chlebowym. Wziąłem więc udziec barani, dwie flaszki spirytusu i po południu poszliśmy z Muzyką do jego domu. Kobiety rzeczywiście się ucieszyły. Przy alkoholu i dobrym jedzeniu bawiliśmy się świetnie, aż się ściemniło. Nagle do pokoju wpadła matka Muzyki. - Gasimy światła, bo chyba idą - powiedziała przerażona. Rzeczywiście szli. Było ich słychać.
- Zabuże to wieś bardzo gliniasta i gdy tylko deszcz popadał, trudno było gdziekolwiek przejść. Wzdłuż chałup wykopano więc rowy, a na nich ułożono szerokie kładki, pod które ściekała woda. Właśnie te kładki dudniły… Matka Muzyki kazała zgasić światło. Właściwie nie wiedzieliśmy kto to idzie, ponieważ we wsi pojawiali się niekiedy i polscy partyzanci. - Ale jak to nasi? - powiedziała Muzykowa -  to mogą Zygmuntowi zrobić krzywdę. - Na szczęście noc minęła spokojnie. Czego innego mogłem się spodziewać? Przecież to babcia mnie tu wysłała! To wtedy pierwszy raz duch babci w tak bezpośredni sposób mnie uratował. Rano matka Muzyki nas obudziła. Opowiedziała nam, co banda nacjonalistów wyrabiała w Hujczy. Była tam gospodyni pani Gajewska i służąca Zosia - obie zamordowali. W moim pokoju szukali, wyważyli piękne, jesionowe drzwi. Nawet moje łóżko wywrócili, tak bardzo chcieli mnie znaleźć. Rano zamordowali jeszcze fornala Michalca, Ukraińca. U nacjonalistów ukraińskich panowała zasada, że Ukrainiec, który miał żonę Polkę i z nią córki, musiał je wszystkie zabić. Michalec był porządnym człowiekiem, bardzo kochającym rodzinę. Bronił jej, był potężnym i bardzo silnym mężczyzną. W czasie młocki brał pełny wór żyta tak, jakby to była duża piłka, a tu przecież bronił swoich dzieci… Byłem tam później i oglądałem jego chałupę. Wszystko zdemolowali. Na ścianach było pełno krwi. W końcu go zabili, ale i on nie pozostał im dłużny. Wcześniej zabił dwóch, czy trzech z nich.  (Marek A. Koprowski: Uratował mnie duch babci; za:  http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz%2Furatowal-mnie-duch-babci ; 16 stycznia 2014).  
We wsi Parchacz pow. Sokal w lutym 1944 roku banderowcy pokłuli bagnetami 4 dzieci z rodziny polsko-ukraińskiej Bukowskich (matka Ukrainka): trzech chłopców wielu 11 – 18 lat i dziewczynkę lat 16. Jednego chłopca wrzucili do suchej studni, drugiego na dno bunkra z czasów wojny, trzeciego zakopali żywcem płytko w ziemi, dziewczynkę pokłutą bagnetami wrzucili do przerębli w rzece Sołokija. W tym czasie nadjechali żandarmi niemieccy i chłopców uratowali, natomiast dziewczynka w cudowny sposób po kilku godzinach wydostała się z rzeki i dotarła do ciotki, gdzie akurat przebywała jej matka. „Otóż wieczorem około godziny 21 na progu tego domu stanęła jej córka, skrwawiona i ociekająca wodą, tak jak gdyby ją ktoś dosłownie przed chwilą wyciągnął z rzeki. Nie wiadomo jak się wydostała z przerębli i jak przeszła kilka kilometrów w mrozie. Według relacji samej dziewczynki, nad przeręblą stanęła jakaś biała postać i kazała iść za sobą. Dziewczynka była przekonana, że to była sama Matka Boska” - relacjonuje gwardian O. Jerzy Bilecki. Zastanawiają go fakty. Po pierwsze: skąd dziewczynka wiedziała, że matka nie nocuje u siebie i poszła os razu na drugi koniec wsi skoro matka nic nie mówiła dzieciom, że będzie nocować gdzie indziej. Po drugie, dziewczynka została wrzucona do przerębli około 11,00 w południe. Był luty, dziecko miało kłute rany. Do domu przyszła około 21,00 wieczorem, cała ociekająca wodą, a więc jak mogła w takim stanie i w takim zimnie wytrzymać pod lodem tyle godzin. Po trzecie: droga wynosiła kilka kilometrów, w jaki więc sposób mocno poraniona dziewczynka przeszła ją w silny mróz. Po kilku dniach około północy matka przyniosła ją na plecach do klasztoru. Dziewczynka wyglądała okropnie, cała sina, spuchnięta, podobna więcej do do jakiejś wstrętnej larwy, niż do człowieka. Wyleczył nią, jak i jej braci niemiecki lekarz, Austriak, wywożąc do kliniki we Lwowie. Po wojnie w 1949 roku w Polsce zgłosiła się ona do O. Bieleckiego po metrykę potrzebną do ślubu. Nadal twierdziła, że uratowała ją Matka Boska. (Gwardian O. Jerzy Bielecki , ówczesny proboszcz parafii Krystynopol; w: Siekierka Szczepan, Komański Henryk, Bulzacki Krzysztof:: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie lwowskim 1939 – 1947; Wrocław 2006, s. 1034).
W marcu 1944 roku we wsi Czerkawszczyzna pow. Czortków żona Polaka, Kowalczyka, Ukrainka o imieniu Ołeśka, nie chciała zdradzić miejsca ukrycia męża, więc „powstańcy ukraińscy” zaczęli ją bić. Kiedy i to nie pomogło, dokonali zbiorowego gwałtu, potem udusili i powiesili na haku. Mąż siedział na strychu, skąd zdołał przez słomiany dach wydostać się i uciekł na cmentarz. W nocy przyszedł do zaprzyjaźnionej rodziny świadka, Weroniki Jastrzębskiej. „Wyglądał jak żywy trup, był cały siwiuteńki”. Do ich domu przychodziła też matka Władysława Wołoszyna, również zamordowanego tej nocy. Opowiadała płacząc, że od kilku dni śni jej się syn, który mówił do niej: „nie płacz mamo, ja leże pochowany w wodzie i jest mi dobrze” – i opisywał, w jakim miejscu spoczywa. Z matką świadka zgłosiły mord Niemcom. Ci wysłali z nimi samochód i kilku policjantów niemieckich. I rzeczywiście, w miejscu, o którym mówiły, znaleziono ciała pomordowanych 5 Polaków, w tym jej syna. (Weronika Jastrzębska; w:  Komański Henryk, Siekierka Szczepan: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939 – 1946; Wrocław 2004, s. 698).
Polacy ocaleni z ukraińskich pogromów bardzo często wyrażają przekonanie, że był to cud związany z Bożą pomocą. Tych jednoznacznych relacji jest kilkaset. Zastanawiając się na tym faktem większość z nich dochodzi do wniosku, że zostali przy życiu, aby dać świadectwo zbrodni. I ostrzegać Polaków przed ludobójczą doktryną nacjonalizmu ukraińskiego, ich realizatorami z OUN – UPA oraz przed ich gloryfikatorami. Czy potrafimy odczytać te „znaki”?
 Stanisław Żurek

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.