Logo

Pamiętnik kpt. Mariana Strzetelskiego. C.d. 3

/ Fotp: Jednoroczny kurs w szkole Ochotników w 11 Baonie Pionierów (Saperów) w Pradze Czeskiej w latach 1899/1900. Stoją od lewej – tytularny Feldfebel Marian Strzetelski (bez czapki), Josef Ignac, Knobloch, Vrtel, siedzą od lewej Jozef Nosek (w okularach), Alfred Hosek, Zigfried Fleischof, Hulva, Marceli Marcinkowski. Marian Strzetelski urodzony 20 marca 1880 roku w Stanisławowie mając lat 19 wstąpił w dniu 6 października 1899 roku jako ochotnik do CK regularnego wojska austriackiego i został przydzielony do 11 Baonu Saperów w Szkole dla Jednorocznych Ochotników. Dnia 11 lipca 1900 roku uzyskał stopień kaprala, 22 września 1900 roku stopień sierżanta, zaś 1 października 1900 roku złożył egzamin na oficera rezerwy uzyskując wynik odpowiedni.

Prezentuję Państwu trzecią część opowieści – pamiętnika - napisanego przez bratamojego pradziadka Mariana Strzetelskiego, który brał udział w obronie TwierdzyPrzemyśl w okresie I wojny światowej. Kolejna część opowiada o przygotowaniach do obrony Twierdzy, wycince lasu, budowie okopów i schronów, ciężkiej wyczerpującej pracy żołnierzy oraz propagandzie austriackiej. Zapraszam do lektury.   Przemyśl, 5.IX.1922

Nie pisałem wspomnień przez te kilka dni bom przecież u Ciebie bawił Cesiulko Najmilsza. Bardzo mi przykro było żegnać się wczoraj z Tobą, tym bardziej, że nie wiedziałem, czy prędko będę mógł do Ciebie przyjechać. Miałem już zamiar dziś jeszcze odpiąć dystynkcje oficerskie i kupić sobie czapeczkę „dżokejkę” cywilną, by nie narażać się w mundurze na nieprzyjemności z powodu szabli.

Dzisiaj przecież, według rozkazu, upłynął termin, po którym wszyscy oficerowie mieli obowiązkowo zakaz chodzenia bez szabel. Ja szabli nie kupię, o ile nie będę wiedział na sto procent, że w armii pozostanę. Bez munduru przecież nie mógłbym się pokazać Mamusi, by biedaczka nie przypłaciła tego zdrowiem, myśląc, że jestem bez posady, bez chleba. Na szczęście zabrakło szabel, a wojskowa spółdzielnia oczekuje przybycia transportu nowych dopiero za parę dni. Mogę więc dalej chodzić ubrany jak dotąd i już pojutrze do Ciebie znowu przyjechać.               

Gdy po rozstaniu z Tobą wsiadłem do pociągu, nie mogłem w ogóle zasnąć. Choć w płaszczu nie było mi zbyt gorąco nie mogłem zmrużyć oka. Ciągle myślałem o Tobie. Deszcz nieustannie padał. Wysiadłem na dworcu w Przemyślu i nim dotarłem do koszar byłem cały mokry. Sprało mnie tak porządnie, że nawet przemoczyłem trzewiki i spodnie. Gdy dotarłem do mieszkania rzuciłem się na łóżko i spałem tak ze 3 i pół godziny. Trochę mało. Gdy wstałem oczy dalej zamykały się same. Jednak wiedziałem, że już czas rozpocząć solidne urzędowanie.               
Dzisiaj otrzymałem od Jurka [1] telegram następującej treści: ‘Jeżeli decydujesz przyjechać koniecznie zaraz. Jerzy.’ Może też zdecyduję się pojechać, choć bardzo nie chcę być tak daleko od Ciebie, kochana. Poza tym Jerzy swym ostatnim listem dotknął mnie strasznie, a na moją wyjaśniającą odpowiedź nic mi nie napisał. Muszę jednak na coś się zdecydować, więc jeśli lepszej posady i w dodatku bliżej Lwowa nie znajdę przyjmę, ją od Jurka. Czekam jeszcze do poniedziałku lub wtorku, może jak odpowiedź nadejdzie, to może we środę pojechałbym do Jasła. I właśnie w ten sposób Jurkowi odpiszę. W każdym razie w sobotę będę we Lwowie na mszy żałobnej za moich śp. Rodziców i Twojego śp. Ojca. W dalszym ciągu jestem jeszcze bardzo nie wyspany więc i niezbyt dużo będę dziś pisał. Zresztą co do naszych planów na przyszłość muszę się koniecznie z Tobą osobiście porozumieć i sprawę omówić.               
Dzisiaj około dziewiątej, w drodze do Lwowa na targi wschodnie, a potem dalej do Rumunii, przejechał przez Przemyśl pociąg ‘Naczelnika Państwa’. Podobno na całej długości przejazdu, wzdłuż torów, co 200 kroków ustawiono człowieka z Policji Państwowej. Bardzo dziwnie to wyglądało.               

Wracam w końcu do właściwego celu mojego pisania, czyli moich opowieści o sprzed ośmiu lat.                               

W pierwszych dniach września 1914 roku rozkazem komendy głównej Twierdzy Przemyśl, z całym moim oddziałem zostałem przydzielony do Szefostwa Inżynierii i Saperów w Przemyślu. Od tego momentu miasto zaczęło się dość szybko fortyfikować. Gdy z początkiem sierpnia przybyliśmy tam, okazało się, że obrona Twierdzy nie była do końca przygotowana. Przed fortami rowy były przeważnie porośnięte trawą i różnymi chaszczami, częściowo też zasypane, niektóre skarpy pozsuwały się, zaś przedpole było mocno zarośnięte. Okopy pomiędzy fortami prawie nie istniały, zaś drutu kolczastego prawie w ogóle nie było widać. Nie należy zapomnieć, że te porośnięte forty w samym centrum Twierdzy od miasta Przemyśl były oddalone o około 8-9 km i gdyby Moskale byli w tym czasie podeszli pod samo miasto, to z pewnością dość szybko zdobyli by go, tak było źle ufortyfikowane.               
Twierdza Przemyśl miała trzy pierścienie, trzy linie obronne. Pierwszy, zewnętrzny miał ponad 40 km obwodu i składał się z 15 fortów głównych, które zbudowane były ze stali i betonu oraz cegły, a wstępu do nich broniły fosy oraz rozmieszczone wokół strzelnice [2]. Drugi pierścień był usytuowany przed pierwszym i zahaczał o zewnętrzne forty, oddalone od niego o kilkanaście kilometrów. Ten pierścień zaczęto dopiero teraz urządzać. Przeważnie były to rabaty ziemne i drzewne. Wszędzie okopy, reduty, ściany z drutu kolczastego i ukryte dostępy do okopów. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć forty murowane.               

Parę tygodni później zostałem skierowany do Fortu Borek [3] usytuowanym przy Lwowskim gościńcu. Fort ten blokował dostęp do Twierdzy od strony Medyki czyli drogi na Lwów wraz z koleją i bronił dostępu do Fortu Hurko [4]. Zadaniem naszym było urządzenie baterii Łapajówka [5], wchodzącej w skład Fortu Borek.                 
W wielu miejscach do których zostaliśmy skierowani, przed przygotowywanymi okopami rósł gęsty, stary las. Dowództwo rozkazało więc usuwać takie przeszkody, by utrudnić podejście nieprzyjacielowi, a ułatwić obronę naszym żołnierzom. W ten sposób, mając dodaną do pomocy cywilną kompanię roboczą wyciąłem w pień w ciągu niespełna czterech godzin około 40 morgów lasu. Nie zwracaliśmy przy tym uwagi ani na fakt czy są to stare kilkusetletnie drzewa, czy młode mające dopiero kilka lat młodniki. Ich wartość też nie miała znaczenia. Byle prędzej wyciąć byle więcej. Zwłaszcza na stokach praca szła nad wyraz sprawnie i szybko. Najpierw niżej podcinano piłą parę mniejszych drzew, a następnie wyżej rosnące stare, rozłożyste i wysokie drzewa podcinano aż do skutku i wykorzystując przy tym wiejący wiatr zwalano w kierunku tych mniejszych nadciętych. Powstawał wtedy efekt domina. Zwracano przy tym uwagę, by drzewa padały wierzchołkami w kierunku, z którego mógł w przyszłości nacierać nieprzyjaciel. Po tej rzezi drzew drobne gałęzie odcinano od głównego pnia, a grube konary zostawiano, ogławiano i zaciosywano na ostro. W ten sposób tworzyliśmy naturalne zasieki. Drobne obcięte gałęzie i liczne liście trzeba było wygrabić spod zasiek, wywieźć na otwarte pole i spalić. Praca była dość ciężka. Z powodu znacznego oddalenia od Fortu Lipowica [6] , gdzie kwaterowaliśmy, obiad zazwyczaj jadaliśmy wieczorem, po powrocie z pracy. Wtedy też dopiero dane nam było umyć się i odpocząć. Mój poczciwy adiutant Jan, nie lenił się i codziennie chodził do centrum Przemyśla, odległego od Lipowicy o około 10 km. Przynosił mi stamtąd bułki, szynkę, butelkę piwa i ze dwa funty świeżych owoców. Po powrocie z pracy, zamiast obiadu, zjadałem w menaży w Lipowicy sutą kolację. Moi żołnierze zaś w czasie pułkowej godzinnej przerwy obiadowej zazwyczaj piekli na ognisku ziemniaki i tym się posilali.               

Do końca listopada 1914 roku byłem wciąż to w dyspozycji pułku, to szefostwa Inżynierii. W okolicy budowaliśmy z okrąglaków i desek drogi dojazdowe, kopali studnie. Wybudowaliśmy również dwa duże drewniane schrony ziemią przykryte. Jeden z przeznaczeniem dla dowództwa pułku, a drugi dla kancelarii. Schrony te były bardzo dobrze zamaskowane i ukryte, wejścia niewidoczne. Miały drewniane, strugane podłogi i ściany, a wyposażone były we wszelkie wygody. Wykonaliśmy również inne dwa duże schrony przeznaczone dla dwóch kompanii, jednak z braku czasu zostały mniej elegancko urządzone i wyposażone jak te dla dowództwa pułku. Naszym dziełem były również pułkowa kuźnia i stajnia, które zostały wykonane bardzo porządnie. Postawiliśmy również chyba kilkadziesiąt „wygódek” z podwójnych ścian plecionych z wikliny, wewnątrz ocieplanych sianem. W różnych stronach twierdzy doprowadziliśmy do porządku okopy. Oczyściliśmy je i zamaskowali przedpola, ufortyfikowali również jedną redutę ziemną, a w kilkunastu miejscach założyli sześcio i dwunasto krotne przeszkody z drutu kolczastego. Wszystko to wykonywaliśmy mieszkając w Lipowicy, dokąd wracaliśmy przeważnie późnym wieczorem czy nawet w nocy, okrutnie zmęczeni i głodni.               
Mój adiutant Jan nie opuszczał mnie na krok i mimo mojego zakazu wciąż przynosił mi sute śniadania, które konsumowałem w porze obiadowej. Było mi trochę wstyd przed moimi żołnierzami, że oni zwykle są bez obiadu, a ja zajadam się chlebem z szynką i owocami. Jednak poważny zazwyczaj Jan twierdził, że tak źle nie jest gdyż każdy żołnierz codziennie zabiera ze sobą na zajęcia i chleb i po kilkanaście ziemniaków, które potem w czasie przerwy, na ognisku piecze. Wstydzić się więc nie mam czego, gdyż oni wcale nie gorzej żyją ode mnie. Cóż więc maiłem robić. Musiałem poddać się tej prostej filozofii Jana, tym bardziej, że im dłużej próbowałem oponować tym On częściej twierdził, że nie mam prawa lekceważyć swojego zdrowia i jako dowódca powinienem odżywiać się zdrowo.               
Widzisz więc moja kochana Czesiu, komu teraz masz w pewnej mierze do zawdzięczenia, że Jan stojąc nade mną „jak kat nad skazańcem” nie dopuścił do tego bym, w tych ciężkich miesiącach wojskowej mitręgi schudł  i zapadł na zdrowiu. A jaki ten Jan był po swojemu nieraz komicznie praktyczny. Otóż pewnego razu byłem mocno zakatarzony i na planowaną robotę saperską zabrałem ze sobą tylko dwie nieduże jasne chusteczki do nosa, które w krótkim czasie zużyłem. Gdy Jan przyniósł mi jak zwykle śniadanie, powiadam mu, że musi mi kupić z tuzin porządnych chusteczek, które nadadzą się na słotną pogodę. Za niedługo więc rzeczywiście Jan przyniósł mi tuzin ciemno kolorowych, mocnych chusteczek, ale przeznaczonych dla tych, co zażywają tabaki i oświadczył, że dlatego takie kupił, bo są praktyczne i mocne, nie zniszczą się w trakcie używania w warunkach bojowych tak szybko jak słabsze, białe. W towarzystwie zaś innych oficerów mogę używać porządne białe. W pierwszej chwili chciałem mocno go zbesztać za niepotrzebny wydatek, jednak szczerość z jaką mówił o tym rozbroiła mnie i zaniechałem tego. Zresztą okazało się potem, że chusteczek tych wystarczyło na cały mój pobyt w niewoli rosyjskiej, a nawet i dłużej, gdyż przywiozłem je ze sobą z powrotem, gdy w końcu po ośmiu latach tułaczki powróciłem do Polski z „bolszewi”.               
Bardzo często gdy po całodziennej pracy wracałem pod wieczór na kwaterę mocno zmęczony, marząc jedynie o suchym i ciepłym łóżku, Jan tak długo „gderał”, że w końcu zmuszał mnie do zjedzenia ciepłego posiłku w wojskowej stołówce. Przy tej całej swojej trosce o mnie był nad wyraz uczciwym, wielce zaradnym i prostolinijnym człowiekiem. Nigdy nikogo nie oszukał, ale też i potrafił upomnieć się o swoje. Starałem się więc jak mogłem doceniać zawsze jego wysiłki i robiłem tak by Mu ze mną było dobrze.               
Pewnego razu dawny „Zugsführer”, a później „Feldfebel” [7] - Ukrainiec K., który sprawował zarząd nad moim oddziałem, zaczął żołnierzy moich oszukiwać i kucharzowi kazał sobie specjalnie i obficiej gotować oraz  jakieś „frykasy” szykować. W dodatku tych, którzy mu się sprzeciwiali zaczął zastraszać i szykanować. Wówczas Jan zameldował mi o tym wszystkim, sugerując bym pozbawił Go funkcji szefa oddziału. Tak też uczyniłem. Odebrałem Ukraińcowi klucze od spiżarni i spichlerza i od tego czasu sam układałem menu dla oddziału, a i żołd też sam wypłacałem moim żołnierzom. Wkrótce też przekonałem się, że mój nieoceniony Jan często, w trakcie mojej nieobecności zastępował mnie w oddziale. Gdy np. któryś z żołnierzy na skutek swojej lekkomyślności czy niedopatrzenia coś źle wykonał lub po prostu zapomniał, wówczas Jan tak długo Go dopytywał i tłumaczył, aż żołnierz ów pokajał się i przyrzekł poprawę. Ja jednak dowiadywałem się o tym od Jana dopiero jakiś czas później. Przy wydawaniu posiłków żołnierzom starałem się być zawsze obecny i pilnowałem by nie było faworyzowania jednych kosztem drugich, ulubieńców kucharza. Dość często starałem się otrzymać dodatkowe przydziały dla mojego oddziału. Dzięki temu, że ppłk. Gilli darzył szczególną sympatią nasz oddział i w pismach kierowanych do dowództwa pułku zawsze nas chwalił i wskazywał jako wzór do naśladowania innym, więc te „ekstra wrzuty” dla moich ludzi udawało mi się czasem uzyskać.    

 

/ Fotokopia akt personalnych Mariana Strzetelskiego jako ochotnika w Jednorocznej Szkole Podchorążych 11 batalionu saperów w Pradze Czeskiej w 1900 roku, oraz dalszego przebiegu jego służby od roku 1902 do 1907. Dokument zachowanych i odnaleziony w Kriegsarchiv w Wiedniu.

W swoim oddziale miałem dobrych stolarzy, tokarzy, ślusarzy i kowali, więc oni to w wolnych chwilach wykonywali przeróżne sprzęty codziennego użytku dla naszych oficerów. Były to różnego rodzaju kufry, kuferki, krzesła, taborety, laski, znakomite wprost narty czy użyteczne w zimie sanki. Za wykonane zamówione sprzęty otrzymywali oczywiście jakieś wynagrodzenie. W czasie drugiego oblężenia Twierdzy Przemyśl gdy coraz gorzej zaczęło się dziać z zaprowiantowaniem oddziału, każdy z moich rzemieślników składał połowę ekstra zarobionych pieniędzy na ręce wybranego spośród żołnierzy skarbnika, który zapisywał w książeczce kasowej nazwiska i otrzymane kwoty. Poza tym wszyscy żołnierze oddawali również część swojego żołdu z przeznaczeniem na zakup niezbędnych artykułów żywnościowych, czym zajmowała się specjalnie wybrana w tym celu komisja. W ten sposób zakupioną żywność magazynowano w spichlerzu. Przez cały ten czas zarządzałem i wydawałem żywność osobiście i czuwałem nad tym by wystarczyło jej na jak najdłuższy czas. Gdy pod koniec drugiego oblężenia twierdzy przez Moskali było już naprawdę bardzo źle z pozyskaniem jakiejkolwiek żywności, to jednak mimo wszystko, dzięki licznym znajomościom, drogą nieoficjalną, udawało się nam jeszcze nie jedne zapasy wydostać z mocno strzeżonych magazynów żywnościowych. Był w tym bardzo pomocny nasz nowy zarządca „menaży”, z pochodzenia Czech, który tylko sobie znaną drogą potrafił „załatwić” zapasy ryżu lub mąki oraz kawy i mydła, a nieraz i wódki. Tak też dość wolno ale stale nasze zapasy żywnościowe powiększały się. Cały czas sprawowałem nad nimi pieczę i codziennie rozchodowałem je bardzo ostrożnie uważając, by i na najczarniejszą godzinę wystarczyły dla wszystkich moich żołnierzy. Wkrótce dość szybko dało się zauważyć, wzbogacenie naszych zapasów w porównaniu z innymi oddziałami. Bardzo często zarówno w początkach oblężenia jak i później już w miesiącach zimowych, gdy wracaliśmy na kwatery dość późno w nocy, okrutnie zmęczeni ciężką pracą i daleką drogą, zawsze zwracałem uwagę by być obecnym przy wydawaniu posiłków dla moich żołnierzy i pilnować porządku i patrzeć by wszyscy zawsze otrzymywali jednakowe racje żywnościowe. Zdarzało się często, że posiłki wydawane były i dla ponad 300 ludzi, gdyż stołowali się nie tylko zwykli żołnierze ale i liczni ordynansi, posłańcy, żandarmi polowi czy specjalne patrole wojskowe. I wszyscy głodni, a porcje nie zbyt duże, jednakowe. Gdy w końcu wydawanie posiłków dobiegło końca, wówczas dopiero mogłem pójść do stołówki oficerskiej by się posilić. Ponieważ z różnorakich robót część żołnierzy wracała czasami wcześniej, a inna część nawet późno w nocy, więc racjonalnego porządku dnia nie dało się ustalić. Dlatego też moim żołnierzom pozwoliłem na zwracanie się do mnie ze swoimi prośbami czy zażaleniami w każdej wolnej chwili, bez oficjalnego raportu. Gdy np. widziałem, że któryś z żołnierzy jest przeziębiony, mocno zmęczony lub ma problemy z żołądkiem wówczas sam kazałem mu zostać w baraku, by mógł w miarę swoich sił i możliwości wykonać jakąś lżejszą pracę, odpocząć i wydobrzeć. Wówczas taki :”chory” delikwent prostował gwoździe, strugał drewniane łyżki czy wykonywał kołki do butów, których zawsze brakowało w intendenturze. W ten sposób wszyscy mieli jakieś zajęcie, nie nudzili się i nie myśleli o ucieczce.               
Na moją propozycję awansowania żołnierzy nasz dowódca ppłk. Paweł Gilli zamianował mi dwie pary szarż, tak że w zimie na 54 żołnierzy miałem aż 35 wyższych stopniem, w tym kilku feldfebli, między innymi Ukrainiec K., oraz ślusarz Polak Cisek, jak również sześciu zugsführerów oraz kilku kapralów i gefreiterów. Wprawdzie już przy drugim mianowaniu przeprowadzonym wśród moich żołnierzy, Gilli, który w tym czasie został już awansowany do stopnia pułkownika, oponował trochę mówiąc, że kompania nasza będzie miała szarż grubo ponad normę i nie będzie kto miał pracować w oddziale, gdy będą sami podoficerowie. Jednak na skutek moich usilnych zapewnień, że mianowanie żołnierza podoficerem jest formą jego wynagrodzenia za ciężką pracę oraz sumienne i rzetelne podejście do wykonywanych obowiązków służbowych, oraz że taki wyróżniony żołnierz będzie musiał nawet jeszcze lepiej i mocniej się starać by podołać swoim obowiązkom i służyć przykładem innym zwykłym szeregowcom, udało mi się przekonać dowódcę i awanse zostały zatwierdzone. Pułkownik nigdy tego nie żałował, gdyż nieraz miał możliwość  przekonać się o tym osobiście w trakcie przeprowadzania licznych inspekcji naszej kompani.              

Najlepszym lekarstwem dla wszystkich żołnierzy cierpiących na tęsknotę za bliskimi i rodzinnym domem oraz żal i codzienną ogarniają ich apatię, które przecież bardzo szybko mogłyby zabić ich siły oraz chęć do pracy i wykonywania rozkazów przełożonych, było nie dopuścić by się nudzili. Dlatego też jako ich przełożony zawsze wymagałem od moich żołnierzy dużo. Codziennie starałem się zająć ich w zwykłej pracy czy szkoleniu, nie zapominając oczywiście o pochwałach z dobrze spełnionych obowiązków. Praca to najlepszy środek przeciw tęsknicy i czarnym myślom, więc zarówno ja jak i moi żołnierze pracowaliśmy bez ustanku, tyle tylko wypoczywając, by siły nasze utrzymać w dobrym stanie na tyle, by nie przyszło nam przypadkiem do głowy zastanawiać się nad naszymi warunkami  życia i myśleć o powrocie do domów. I to nas ratowało od codziennej nostalgii i zagubienia. Wprawdzie z początku niektórzy żołnierze po cichu narzekali i mocno utyskiwali na rzeczywistość, jednak dość szybko przyznali, że to ja, ich przełożony, od upadku moralnego i fizycznego uratowałem i pomogłem przetrwać te ciężkie czasy. Nawet w najgorszych momentach oblężenia, w czasach silnego głodu, moi żołnierze zawsze wyglądali dziarsko, wesoło i zdrowo, a na twarzy rysował się im uśmiech. Nawet nasz dowódca był pełen uznania i w rozmowie ze mną dopytywał się jak ja to robię, że w tak dobrym stanie utrzymuję swoich ludzi. A ja po prostu na swój sposób dbałem o moich żołnierzy i miałem wewnętrzne przekonanie, że i oni przywiązali się do mnie, szanują mnie i poważają, że nawet w niebezpieczeństwie nie opuszczą. I rzeczywiście dość szybko przekonałem się o tym bardzo mocno. W ten sposób jako przełożony znalazłem upust dla mej niespożytej energii i werwy życiowej.               

Jestem pewien, że patriotyzmu dla obrony sprawy austriackiej nie nauczyłem się wcale, dlatego też wszelkiego rodzaju prace i polecenia moich przełożonych wykonywane przy współudziale powierzonych mej pieczy ludzi zapełniały zupełnie moje myśli, którym tylko z rzadka pozwalałem na krótkie tęskne wspomnienia o Tobie kochana Cesiu i westchnienia by Cię zdrową, możliwie szczęśliwą i rześką jak najprędzej zobaczyć. Myślę, że wyjątkowe szczęście sprzyjało zarówno mnie jak i mojemu oddziałowi, gdyż w czasie całego oblężenia Twierdzy Przemyśl, gdy byliśmy dość silnie ostrzeliwani w trakcie wykonywania prac saperskich na zewnątrz twierdzy, zarówno ja jak i nikt z moich żołnierzy nie zginął ani nie odniósł żadnych poważniejszych ran.               

Dezerterów miałem tylko dwóch. Jednym był to chłop ruski, jak się później okazało moskalofil, a drugim był Polak, woźny z sądu ze Stryja. Uciekli już pod koniec oblężenia w czasie kopania okopów niedaleko baterii rosyjskiej. Wówczas to oddział mój został bardzo mocno ostrzelany przez 20 granatników rosyjskich i rozproszył się na znacznym terenie, po czym zebrał się na wyznaczonym przeze mnie miejscu, z tyłu za oddalonym o kilkaset metrów lasem. Po przeliczeniu wszystkich żołnierzy okazało się że brakuje dwóch. Byliśmy pewni, że zginęli, jednak wkrótce okazało się, że przeszli na stronę wroga.                              

Już zrobiła się 10:35 w nocy, a ja choć niewyspany rozpisałem się dość mocno. Na dziś więc koniec. Życzę Ci, śpij Cesiuńko spokojnie i zbudź się rześką, zdrową i szczęśliwą, szczęściem własnym i Twego dozgonnego przyjaciela – męża. Pa i dobranoc! Przemyśl 6.IX.1922              
Podzielę się dziś z Tobą różnymi ogólnikowymi spostrzeżeniami zaobserwowanymi i zapamiętanymi epizodami z czasów przemyskich.                       
W stołówce oficerskiej posiłki jadali głownie oficerowie z naszego pułku, jednak zdarzali się i inni, chociażby z pułku artylerii czy z generalnego dowództwa. Jednym z nich był młody Oberstleutnant [8], niezwykle zarozumiały naczelnik techniczny rejonu lipowickiego. Z pochodzenia był chyba pół Niemcem pół Czechem. Często na stołówkę przynosił gazetę pod nazwą „Festung Zeitung”, siadał za stołem i ostentacyjnie na głos ją czytał. Gazeta ta wychodziła w Przemyślu, w różnych językach. Była czysto propagandową i codziennie podawała jakie to olbrzymie sukcesy odnosi nasza niezwyciężona armia austriacka na froncie wschodnim. Oberstleutnant z dumą wyliczał, że w ostatnich dniach wzięto do niewoli tyle i tyle tysięcy jeńców rosyjskich, zdobyto takie a takie trofea wojenne, a zwycięska armia austriacka nieustannie posuwa się do przodu i spycha nieprzyjacielskie wojska rosyjskie i wciąż odpiera ich ataki. Dziwiło nas jednak, że front wciąż nieustannie przybliża się w naszym kierunku i codziennie coraz bardziej słychać wystrzały armatnie nieprzyjaciela. Jednak póki co nasz naczelnik miał dość szerokie grono słuchaczy, którzy pieli z zachwytu nad niezwyciężoną armią austriacką. Byli to przeważnie Czesi, którzy jeśli by mogli to i tyłki by lizali austriackim bożyszczom, tak byli w stosunku do nich lojalni. A przy tym dość praktyczni i uważni, gdyż starali się szczególnie nie pchać tam, gdzie mogło by im zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. A tak w ogóle to zarówno Czesi, Niemcy i Austriacy traktowali nas Polaków dość podle: „…Wy polskie i rusińskie świnie…”  to najłagodniejsze określenie, które dało się słyszeć z ust niektórych dowódców ale i nieraz zwykłych szeregowych żołnierzy.               
Czesi i Niemcy nieludzko traktowali swoich podopiecznych, szczególnie „szczury intendenckie” wyzyskiwali na każdym kroku. Po prostu brakowało im godności osobistej i zdawało się, że gdyby wymagał tego ich interes osobisty mogli by i zaprzeć się sowich własnych rodziców. I to było bardzo poniżające.               
Po paru tygodniach propagandowej lektury zliczyliśmy wszystkie zdobycze naszej armii na naszym wrogu i okazało się, że Rosja nie powinna już mieć na przybliżającym się do nas nieustannie froncie ani jednego żołnierza, ani jednej armaty czy też innego sprzętu wojennego. Po prostu armia austriacka już z-w-y-c-i-ę-ż-y-ł-a. I to dzięki propagandzie. Gdy te twarde dowody dotarły w końcu do naszego propagandzisty zaprzestał on swoich gazetowych lektur i zajął się zupełnie czym inny. Wkrótce podobno został ranny i opuścił naszą twierdzę.               
Wśród żołnierzy oficerów był jeden Deutschböhmen [9], Hanak z Morawii. Był człowiekiem uczciwym, dość inteligentnym i dobrym kolegą. Ożenił się dosłownie dwa tygodnie przed powszechną mobilizacją. Bardzo kochał swoją żonę i codziennie opowiadał  i o niej. Biedaczysko zginął ugodzony odłamkiem granatu w jednej z pierwszych walk pod Przemyślem. Modliłem się do Boga bym nie podzielił Jego losu i by dobry Bóg zachował mnie w zdrowiu, by po zakończeniu wojny dane mi było spotkać się z Tobą droga Czesiu i dzielić z Tobą moje życie.                
Adiutantem pułkowym był zawodowy oficer, Oberstleutnant H., z pochodzenia Czech. Gdy awansował na kapitana batalionu, jego miejsce zajął Leutnant rezerwy K., Żyd z Wiednia, wyjątkowo tchórzliwa, salonowa kreatura. Był wielkim lizusem, słuchał jakie są nastroje wśród żołnierzy i zaraz donosił o tym swoim przełożonym. Tylko raz mu się zdarzyło brać udział w bezpośredniej walce, jednak z dala od linii frontu. W następstwie tego dość długo chorował, podobno ze strachu dostał sraczki i przez parę dni nie opuszczał latryny. Pan Leutnant wiedział, że pułk. Paweł Gilli pochodzi z włoskiej rodziny, a jako że był zaciętym wrogiem Włochów dość często dochodziło do starć między nim a naszym pułkownikiem. Przy każdej nadarzającej się okazji w sposób mało taktowny wypominał mu włoskie pochodzenie i wyśmiewał się z niego. Pułkownik Gilli bardzo Go nie lubił i nader często dawał temu wyraz. Pan K. uwielbiał również prowadzić rozmowy na tematy polityczne i nieraz udawało Mu się i mnie wciągnąć w takie dyskusje. Oczywiście żałowałem tego później, ponieważ był wyjątkowo mściwym i pamiętliwym Żydem. Po jednej z takich dyskusji gdy starając się zachować pozory bezstronności wypalił: „…Społeczeństwo polskie jest zdradliwe i niesłowne.  Obiecaliście Cesarzowi, że wystawicie parę legionów ochotników gotowych do wojny z Rosją, a udało się wam zaledwie sformować tylko jeden krakowski legion. Zapomnieliście o tym, że rząd austriacki był dla Polaków zawsze „dobrą matką” i winniście Mu dozgonną wdzięczność…”. Nie wytrzymałem wówczas i pełen największego wzburzenia odpaliłem: „…Polacy nie z wdzięczności Keiserowi i Austrii walczą w tej wojnie, lecz wykonują swój obowiązek państwowy. Oni to pierwsi sformowali i skompletowali prawie pełne ochotnicze pułki, podczas gdy w niemieckich prowincjach, długo jeszcze takich pułków nie można było utworzyć. Zaś z dobrowolnej ofiary dla monarchii austriackiej, z tych pozostałych w domach wielu kalek, dzieci i starców nie mieliśmy żadnych możliwości i podstaw by skompletować choć jeden ochotniczy pułk. Zresztą i tak Polacy wiedzieli, że w zamian niczego dobrego od rządu austriackiego nie otrzymają…”. Mocno czerwony na twarzy Leutnant K. odparł: „…Przecież otrzymalibyście możliwość tworzenia samorządu…”. Wówczas nie wytrzymałem i z całą stanowczością odparłem krótko i dosadnie: „…Panie Leutnancie, tę naszą autonomię i możliwość rozwoju własnej kultury i mowy zdobyliśmy ciężkimi ofiarami w kolejnych powstaniach narodowych. Dlatego uważam, że dobrowolnej pomocy w postaci wystawienia jakichkolwiek ochotniczych pułków polskich, czy chociażby pojedynczego polskiego żołnierza, nie powinniśmy Austrii dawać żadnej, zwłaszcza, że Niemcy nie tylko nie wystawili ani jednej ochotniczej jednostki bojowej, ale nawet zwykłego obowiązku państwowego, tj. szybkiej mobilizacji niemieckich pułków nie umieją i nie chcą przeprowadzić…”.               
Od tego momentu adiutant pułkowy stał się moim zaciętym wrogiem. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to On właśnie postarał się w komendzie twierdzy o to, by mimo bardzo dobrej opinii wystawionej mi przez pułkownika Pawła Gilliego i oczywistych zasług wojennych, na czas nie został awansowany na Oberstleutnant’a, [10] choć należało mi się to nawet z automatu. O swoich zasługach jednak nie zapominał nigdy. Od początku rozpoczęcia swojej służby adiutanta pułkowego codziennie jeździł po nowe rozkazy do komendy twierdzy i zwykle późno wracał. Pewnego razu wyczytał w nadesłanym do dowództwa Armee-Verordnungsblatt [11] swój awans na Oberstleutnant’a  i nie czekając by zostało to ogłoszone w rozkazie twierdzy, a potem pułku kazał sobie od razu przyszyć drugie gwiazdki do munduru. Tak „awansowany” sam przez siebie pojawił się na koniec kolacji w stołówce oficerskiej. Siedzieliśmy tam w szerokim gronie oficerów, wspólnie z pułkownikiem Gillim i słuchali pięknej gry na fortepianie w wykonaniu jednego z lekarzy pułkowych, polsko-węgierskiego Żyda. Pułkownik od razu zauważył zmianę w dystynkcji Leutnanta i dość spokojnie acz dobitnie zapytał:  „…A kto to pozwolił na doszycie kolejnej gwiazdki do Pan Leutnanta munduru?…”. Adiutant odpowiedział: „…Wyczytałem dziś swoją nominację w Verordnungsblatt’cie, w dowództwie pułku…”. A na to pułkownik: „…A czy innych awansów tam nie było ogłoszonych?...”. „…A owszem Panie Pułkowniku, były. Nawet wielu naszych oficerów z naszego pułku było tam wymienionych, ale jakoś nie miałem czasu zanotować ich nazwisk…” odparł pewny siebie Leutnant. „…Rozumiem…”, odpowiedział pułkownik. „…Jednak ponieważ awanse nie zostały jeszcze ogłoszone w rozkazie pułkowym, wobec tego rozkazuję Panu natychmiast nieprawnie przyszyte gwiazdki odpruć. Jako mój adiutant obowiązany jest Pan w pierwszej kolejności pamiętać o swoich kolegach, którzy również będą awansowani, a dopiero później o sobie…”.

I tak zzieleniały ze złości Leutnant, przy ogólnej wesołości zebranych oficerów, odpruł nieprawnie przyszyte gwiazdki, wykorzystując w tym celu pożyczony od jednego z żołnierzy scyzoryk.

Cdn…
[1]  brat – geolog inż. Jerzy Strzetelski z Jasła
[2]  Ponadto wybudowano 14 stałych działobitni, 2 stałe linie okopów i 2 stałe bazy dla piechoty. Wewnętrzny system obronny składał się z 21 fortów obronnych. W dniu wybuchu wojny w twierdzy stacjonował 128-tysięczny garnizon, ponadto: 14,5 tysięcy koni, 1022 dział oraz tabor liczący 4 tysiące wozów. Zdolność bojowa garnizonu oceniona była na około 75% faktycznych możliwości. Dodatkowym zabezpieczeniem twierdzy były zasieki, pola minowe i rowy przeciwpiechotne. Ze względu na zły stan tych zabezpieczeń, w dniach 14-18 sierpnia 1914 przy pomocy ok. 27 tysięcy robotników zaczęto usuwać braki i niedociągnięcia, dobudowując m.in. 7 dzieł pośrednich, 24 schrony, 50 km zakrytych przekopów i linii dla piechoty oraz 200 nowych działobitni. Postawiono również zasieki o łącznej długości tysiąca kilometrów oraz założono nowe pola minowe. Dodatkowo do Przemyśla dostarczono 714 armat, 52 haubice, 95 moździerzy i 72 karabiny maszynowe. Po rozpoczęciu działań wojennych stan osobowy twierdzy wzrósł do ok. 131 tysięcy osób, a liczba koni do ok. 21 tysięcy sztuk.
[3]  Fort W XV „Borek” - fort pancerny obrony bliskiej Twierdzy Przemyśl, o konstrukcji betonowo-murowano-ziemnej, znajdujący się obok miejscowości Siedliska. Zbudowany został w latach 1892-1900. Został częściowo wysadzony w powietrze w 1915, po II oblężeniu Twierdzy Przemyśl, częściowo rozebrany w latach 1920-1930
[4]  Fort XIV „Hurko” - dzieło fortyfikacyjne północno - wschodniego odcinka obronnego Twierdzy, zbudowany ok. 1884/86 r. jako fort artyleryjski dwuwałowy przebudowany w 1900 r. na fort jednowałowy. Fort sąsiadował przez rzekę San z fortem XIIIa Zabłocie, wraz z którym osłaniał brody i przeprawy na rzece, a od prawej strony sąsiadował z Fortem XV Borek, z którym osłaniał drogę pocztową Lwów - Przemyśl. Po przegranej bitwie pod Lwowem - Rawą Ruską fort osłaniał odwrót 3 i 4 Armii Austriackiej za San. Najcięższe walki toczono na tym forcie w dniach 6-7 października 1914 r. kiedy nastąpił atak na tzw. grupę fortów siedliskich. Kilkakrotnie dochodziło do walki wręcz na wałach fortu na skutek tego, że przestarzałe karabiny maszynowe odmówiły załodze posłuszeństwa. Aktualnie fort nie istnieje, gdyż w 1975r. w czasie rozbudowy linii kolejowej Przemyśl - Medyka miejsce to zniwelowano pod budowę bocznicy kolejowej PKP.
[5] Bateria „Łapajowka” – to bateria pozycyjna; początkowo miła zamykać obwód obronny na prawym brzegu wraz z fortem „Przekopana” i dlatego nadano mu stałą postać. Dopiero po przesunięciu obwodu obronnego na wzgórza siedliskie straciło na swoim pierwotnym znaczeniu. Bateria miała kontrolować linię kolejową oraz trakt lwowski, w tym przeprawę na rzece Wiar. Na forcie wzniesiono koszary oraz murowane schrony. Regularną fosę broniły kaponiery osiowa oraz barkowe. Uzbrojenie artyleryjskie stanowiły 4 armaty 12 cm wz.61, a załogę stanowiło 50artylerzystów.
[6] Fort „Lipowica” zlokalizowany był w okolicach obecnej ulicy Armii Krajowej; posiadał koszary szyjowe ze schronem centralnym; na wale znajdowały się poprzecznice ze schronami pogotowia
[7]  Plutonowy a później sierżant
[8]  podpułkownik
[9]  niemiecki Czech
[10]   porucznika
[11]   w dzienniku rozporządzeń

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.