Logo

Moje Kresy Stanisława Mełech cz.3

Latem 1943 roku przeżyłam łapankę we Lwowie. Któregoś lipcowego dnia wracałam z pracy koło Politechniki, akurat szłam ulicą Ruską w kierunku Placu Strzeleckiego. Niemcy szczelnym kordonem otoczyli całe Stare Miasto i gnali wszystkich bez wyjątku w kierunku placu. Strach mnie obleciał, bo wiedziałam co to znaczy być złapanym w czasie tej nagonki. Uzmysłowiłam sobie, że większość kobiet i mężczyzn z takiej pułapki wywożono do obozów koncentracyjnych lub do niewolniczej pracy w III Rzeszy. Wyciągano ludzi z tramwajów i niezależnie od posiadanych dokumentów pędzono jak bydło w kierunku budynku lwowskiej straży pożarnej. Na Placu Strzeleckim stłoczonych już było setki ludzi. Dopiero na miejscu okazało się, że łapankę urządzono po to, abyśmy my lwowiacy zobaczyli egzekucję kilku polskich patriotów. Przywieźli ich ciężarówkami krytych celtą, na drzwiach szoferki wymalowane były jakieś ważki. Niektórzy z aresztowanych mieli pozaklejane usta. Jeden z nich krzyczał „niech żyje Polska”, kilka uderzeń kolbą karabinu przez esesmana i umilkł.

Na miejscu rozstrzelano kilka osób, pozostałych powtórnie załadowano do bud i wywieziono w kierunku Cytadeli. Stałam tam jak zamurowana, nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Płakać zaczęłam dopiero wtedy jak Niemcy odjechali, a zdezorientowani ludzie w popłochu zaczęli rozchodzić się do swoich domów. Potem pod murem na Placu Strzeleckim, gdzie dokonano egzekucji Polaków leżały świeże kwiaty i ciągle ktoś palił znicze.

Następnego roku, także w lipcu przyszło „sowieckie wyzwolenie”. W czasie walk o Lwów, czerwonoarmiści zestrzelili niemiecki samolot startujący z lwowskiego lotniska na Skniłowie. Spadł na ulicy św. Piotra i Pawła w rejonie Cmentarza Łyczakowskiego. Byłam ciekawa całego tego zdarzenia i oczywiście z koleżanką poleciałyśmy zobaczyć jak z bliska wygląda niemiecki samolot. Niebawem w naszym domu w Lesienicach mieliśmy kolejnych nieproszonych lokatorów, zjawili się u nas sowieccy żołnierze, komandir i trzech innych. W pokoju na piętrze była tylko jedna leżanka do spania, ale oni jej nie potrzebowali, woleli spać zgoła na czym innym. Jako, że zaczęły się żniwa, przywieźli z pola słomy i na tym spali. Codziennie chcąc nakarmić moje zwierzątka, musiałam przechodzić przez ich pokój na balkon, ponieważ tam trzymałam króliki rasy angora. Oni nie odzywali się do mnie ani jednym słowem, przez cały czas pobytu, dosłownie nic. Jak się niebawem wyprowadzili, widocznie poszli za frontem, mieliśmy w tym pokoju sowiecki szpital polowy. Nasz dom i ogród został wtedy obsikany z każdej strony, gdyż ranni nie korzystali z urządzeń sanitarnych, swoje potrzeby fizjologiczne załatwiali sikając z balkonu w dół.                                                                                                                             

Od września 1944 roku zaczęłam chodzić we Lwowie do gimnazjum. Tak się Sowietom spodobał nasz dom w Lesienicach, że 5 grudnia tegoż roku dokonali u nas rabunku zabierając praktycznie wszystko co było do zabrania. Ojciec w tym czasie był od kilku dni w szpitalu. Przyjechali autem, mnie i mamę wrzucili do piwnicy, sami ładowali do samochodu wszystko co im weszło w ręce. Zabrali chodniki, kilimy, nakrycia stołowe, pozostawili nie wiem czemu poduszki. Ukradli nawet chusteczki do nosa i wszystkie taty skarpetki. Zostałam tylko w pantoflach i jednej sukience. Zrabowali i odjechali, mogli być nawet z Ukraińcami, bo tamci doskonale wiedzieli (zresztą ojciec także), że mają nas w czerwcu 1945 roku wywieźć razem z innymi na Sybir. Nie wiem z jakiego powodu, być może dlatego, że ojciec przed wojną był w PPS – ie. O ile teraz wiem, to byłych członków PPS – u Sowieci nie ruszali, zaliczali ich bowiem do komunistów. Mnie wyrzucili ze szkoły, bo jak nas obrabowali, przez miesiąc nie chodziłam na lekcje. Była zima, po prostu nie miałam w czym chodzić i zmuszona byłam siedzieć w domu. Któregoś dnia wybrałyśmy się rowerami z koleżanką do więzienia śledczego w Winnikach, gdzie jej ojciec był więźniem. Wieźliśmy mu kawałek chleba i trochę kawy w butelce. Chciałyśmy się dostać na Trakt Gliniański, by tą drogą podążać w kierunku Winnik.
Jak mówi historia był to szlak handlowy biegnący z Tarnopola do Lwowa, wielokrotnie wykorzystywany jako droga wojenna przez ciągnące na Polskę tabuny tatarskie oraz armie kozackie i tureckie. Szlak ów biegł od Glinian wyżyną opadającą ku północy, a przed naszymi Lesienicami opuszczał ją i wiódł na wzgórza. Teren między wzgórzami a ograniczającymi wyżynę bagnami, był dość wąski (od 300 do 600 metrów) i prowadziły z niego do lwowskiego gościńca dwa wąwozy. Na trakcie gliniarskim dochodziło do licznych starć wojsk polskich z najeźdźcami, z których najbardziej znaną jest bitwa pod Lesienicami stoczoną przez króla Jana III Sobieskiego z Turkami w dniu 24 sierpnia 1675 roku. Wsiadłyśmy na rowery, jedziemy. W Lesienicach koło cerkwi, przed domem hołowy – Polaka, tłum ludzi. Znałam córkę sołtysa – Jankę więc postanowiłyśmy zobaczyć co się tutaj dzieje. Udało się nam przebić przez ciżbę ludzi i wejść do mieszkania. Od razu zobaczyłam martwych domowników, widok był straszny. Po prawej stronie leżała babka, miała dziurę w czole, na środku pokoju leżała mama Janki – kobieta lat może ze czterdzieści, cała golusieńka w kole kału ludzkiego. Na łóżku leżał z rozłożonymi rękami 12 – letni chłopak, zapewne brat Janki. W drugim pokoju drzwi przysłaniała szafa, ale zobaczyłam gospodarza – hołowę, bez spodni, obok moja koleżanka  Janka z wyrwanym palcem, bez pierścionka na nim. Wkrótce okazało się, że całą polską rodzinę zamordował banderowiec - zięć gospodarza, mający nie pisany obowiązek pozbawienia życia wszystkich Polaków nie związanych z narodowością ukraińską pomimo, że byli spowinowaceni rodzinnie. Ostała tylko siostra Janki – Maria, żona owego banderowca, który wcześniej zabrał ją do swojego domu. Zresztą według innych przekazów banderowcy mieli obowiązek zgładzenia nawet swoich żon jeśli okazywało się, że była Polką i została ochrzczona w kościele katolickim, nie w ich cerkwi. W niedługim czasie owego banderowca dosięgła ręka sprawiedliwości, został zastrzelony w lesienickim lesie. Zresztą wcześniej czy później NKWD zrobiło by z nim porządek, wywożąc jak wielu innych Ukraińców na Sybir.

/ I. Komunia Św. córki Narcyzy w 1961r.

Kuzynostwo mamy pochodziło od Ciąglewiczów z Prus. Po wojnie większość ich rodziny mieszkała w Szydłowicach gmina Lubsza. Wujek Bartek, mamy kuzyn ożenił się z Ukrainką ze Srok Lwowskich, co było przedtem normalnością, serce nie sługa. Większość mieszkańców Srok Lwowskich stanowili ludzie narodowości ukraińskiej. Młodzi zamieszkali w Lesienicach. Wychowali trzech synów i córkę Hankę. Wujek, chyba za namową cioci wszystkie swoje dzieci ochrzcił w cerkwi grekokatolickiej. U nich był mój drugi dom, bardzo często przebywałam u nich, spędzając razem z nimi ich ukraińskie święta. Dzieci Ciąglewiczów – Stefan, Mikołaj i Piotr uważali się za Polaków, Hanka była wielką Ukrainką. Najstarszym z nich był Mikołaj. Piotra Sowieci w 1940 roku zabrali do wojska. W bitwie pod Stalingradem dostał się do niemieckiej niewoli. Trafił do obozu w Łambinowicach pod Opolem. Spał w wykopanej przez siebie ziemiance. Z Łambinowic zabrali go do Drezna, potem gdzieś do Czechosłowacji. Przeżył amerykańskie naloty dywanowe na obóz i wyzwolenie tegoż obozu przez Sowietów. Przyszły ukraińskie święta wielkanocne 15 – 16 kwietnia 1945 roku, dwa tygodnie po naszych. Święta spędziłam tradycyjnie u Ciąglewiczów. Już po świętach okazało się, że abym była bezpieczna w ich domu, wieczorami i nocą przez całe święta, mąż Hanki chodził wkoło domu i pilnował obejścia,  by nie napadli nas banderowcy. Wróciłam do domu i natychmiast wszystko opowiedziałam rodzicom. Następnego dnia tato poszedł do urzędu we Lwowie i złożył papiery na wyjazd naszej rodziny na Ziemie Zachodnie. Ciąglewicze z Lesienic pozostali. Nie mogłam chodzić do szkoły, więc znalazłam sobie pracę w kinie „Europa” na ulicy Akademickiej Obecnie to kino zwie się „Ukraina”. Z pracy w kinie też mnie wywalili, gdyż zapewne dowiedzieli się, że tato zgłosił chęć wyjazdu ze Lwowa. 8 maja 1945 roku powiedzieli mi w kinie abym sobie poszła, bo ja już tu nie pracuję. Wyjeżdżaliśmy ze Lwowa odkrytym wagonem z ludźmi z Krzywczyc Dużych. Ładowaliśmy się na Podzamczu gdzie podwiózł nas furmanką wujek Bartek Ciąglewicz. Sowieci nie pozwolili nam zabrać ze sobą mebli, jedynie odzież i drobne przedmioty. W praktyce tylko to co mieliśmy na sobie, z większości drogocennych przedmiotów niestety zostaliśmy ogołoceni w grudniu poprzedniego roku. Całe szczęście, że mogliśmy wziąć materace do łóżka, gdyż były zrobione z wełny merynosa. Zdążyliśmy zapakować stare łóżko, 2 krzesła, reszta była w skrzyniach w naprędce zbitych z dykty przez ojca. Czy otrzymał tato jakiś dokument potwierdzający pozostawienie we Lwowie majątku, tak owszem, ale… Parcela kosztowała około 3 tysięcy złotych. W każdym bądź razie tato od Sowietów otrzymał bumagę opiewającą całościowo na kwotę 9 tysięcy rubli. Kłócił się z urzędnikiem wystawiający ten papier, przecież to wszystko kosztowało co najmniej 20 tysięcy polskich złotych. Dom był przecież okazały, piętrowy, dół cały murowany, dach dwuspadowy kryty blachą. Piwnica głęboka, z pełną izolacją przed wilgocią, z bardzo mocnymi fundamentami. Po wojnie w 1968 roku zobaczyłam swój dom ponowne. Nowy właściciel, nie wiem dlaczego cały pagórek wokół domu obsadził orzechami włoskimi. Wyjechaliśmy ze Lwowa nad ranem 2 czerwca 1945 roku. Pamiętam, że po drodze nasz transport zatrzymywał się w Krakowie i Bytomiu. W Strzelcach Opolskich staliśmy 5 dni. Nasz skromny dobytek razem z innymi został wyładowany na peron i to miał być prawdopodobnie kres naszej jazdy. Rodzice poszli szukać miejsca do zamieszkania, bez żadnego efektu. Tymczasem zapadła zgoła odmienna decyzja, Sowieci podstawili nowy transport, załadowali wszystkich do wagonów i nie pytając nikogo pociąg ruszył dalej. Pociąg odjechał, rodzice zostali na miejscu nie wiedząc co się z nami stało i gdzie nas szukać. Potem jakimś cudem dotarli do nas aż do Wałcza. Mieszkaliśmy w Wałczu w jakimś rozwalonym domu przez cały miesiąc. Z nami w transporcie jechał ojca kuzyn – wujek Staszek, brat cioci Stefanii z Dobrzynia. To on załatwił na kolei wagon i tak z całym naszym dobytkiem dotarliśmy na Opolszczyznę. Wujek  do Kluczborka, my do Opola. Jeszcze w Wałczu dosięgła mnie jakaś dziwna choroba. Byłam cała opuchnięta, gorączkowałam, domowe sposoby leczenia nie pomagały. W Wałczu widziałam stosy trupów, wszędzie – na ulicy, pod gruzami, w parku, nad jeziorem. Część rodziny z Prus dotarła do Kruszyny, Szydłowic i Dobrzynia powiat Brzeg, tam osiedli, tato wybrał Opole. Tutaj wyszłam za mąż za lwowiaka Ryszarda. Mąż był dyrektorem MHD w Opolu. Wychowałam córkę Narcyzę. Ciężko pracowałam będąc księgową. Miałam pod opieką punkty gastronomiczne na dworcach PKP w Opolu, Nysie, Brzegu, Krapkowicach, Kędzierzynie – Koźlu, podlegające Kolejowym Zakładom Gastronomicznym. Potem przez jakiś czas pracowałam w opolskim Sanepidzie. W 1982 roku przeszłam na zasłużoną emeryturę. Ktoś kiedyś pokazał mojej mamie na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie grób Zofii Rawskiej. Takie samo imię i nazwisko nosiła jej mama, a moja babcia. Hrabina Zofia Rawska zmarła w 1868 roku, musiała być panną, gdyż samo w sobie mężatką nie była. Potem już tego grobu na cmentarzu nie było, nie wiadomo co się z nim stało. Rawscy mieszkali we Lwowie. Babcia opowiadała mi, że tamci uważali się za wielkich panów, bardzo się panoszyli. Niektórzy z nich byli do tego stopnia nierozsądni i lekkomyślni, że kazali chłopakom wyłazić na drzewo, wyciągać ręce z kapeluszem, potem strzelali do tych kapeluszy. Podobno wszystko przejedli i przepili tak, że zostały im tylko dwie kamienice na Żółkiewskiej we Lwowie. Co się z nimi stało w czasie wojny i po niej – nie wiadomo. Babcia już nie wiedziała.    

                                                                                                                                                                                                                                             
Wspomnień wysłuchał ;   Eugeniusz Szewczuk                                                                                     
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.                                                                                                                                                                                                                           

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.