Logo

Wspomnienia z pracy nauczycielskiej na Wołyniu w latach 1936 – 1939. - Część 3

/ Tak wyglądali żołnierze KOP na granicy z ZSRR

Szlachetność ich wyróżniała się w ich dobroci i gościnności.
Ludność tutejsza mówiła swoim odrębnym językiem. Zarówno katolicy, jak i prawosławni byli mocno przywiązani do swojej wiary. Wiadomości o szlacheckim pochodzeniu przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Dla moich uczniów była to już legenda.
Ci poczciwi ludzie byli mocno wrośnięci w lichą glebę, czuli się tu gospodarzami, czuli się chłopami. Prawosławni i katolicy żyli ze sobą w wielkiej zgodzie. Na tym tle nie było żadnych zadrażnień. Polaków często nazywano tu „mazurami” a rusinów „mużykami”.  Razem obchodziliśmy święta zarówno katolickie jak i prawosławne.
Parę metrów od szkoły był Związek Radziecki – dla mnie kraj pełen tajemnic. Parę metrów od granicy po tamtej stronie stała strażnica (zastawa). Kręcili się koło niej pogranicznicy.
Na końcu wsi, koło przejścia granicznego, po stronie radzieckiej olbrzymi klomb w kształcie gwiazdy pięcioramiennej, a na nim same czerwone, piękne kwiaty. Na budynku „zastawy” powiewa czerwona flaga. Naprzeciw tego klombu, po naszej stronie, żołnierze KOP-u postawili olbrzymi krzyż dębowy z rozpiętym na nim białym orłem.

W końcu września czy też na początku października, obchodzone tu było jak na miejscowe warunki uroczyście święto kościelne „Podniesienia Krzyża”. Miejscowa ludność udała się pod ten krzyż z wielką powagą, śpiewając pieśni religijne. Przez cały czas tej uroczystości słychać było głos dzwonu, z dzwonnicy stojącej koło kościoła w Budkach.  Na czele procesji niesiono również krzyż i chorągwie kościelne. W uroczystości tej brała również udział młodzież szkolna i żołnierze, którzy nie mieli w tym czasie służby. Tak tam już było od paru lat. Odbywało się to wszystko spokojnie, z namaszczeniem, bez najmniejszych zakłóceń.
Żołnierze radzieccy przyglądali się nam z daleka, spoza drzew, a niektórzy z nich czołgając się po trawie, podeszli pod same druty graniczne.
Tu w pobliżu klombu radzieckiego i polskiego krzyża znajdowało się przejście graniczne. Nie było to przejście dla ludności. Była to po prostu niewielka furtka, zabezpieczona również drutem kolczastym. Przekazywano ty tylko pisma urzędowe kierowane przez starostów sarneńskiego, kostopolskiego i łuninieckiego.
W przypadku sporów granicznych odbywały się tu również konferencje graniczne. Raz taka konferencja odbywała się po stronie polskiej a drugi raz po stronie radzieckiej.
Sygnałem umówionym do „wywołania” były dwa strzały karabinowe, oddane przy słupie granicznym, koło przejścia granicznego. Na ówczesnej granicy polsko – radzieckiej  stały dwa słupy graniczne naprzeciw siebie. Były to wysokie słupy drewniane. Polski – biało-czerwony z naszym godłem, a naprzeciw radziecki – zielono-granatowy z godłem Związku Radzieckiego. Oba słupy posiadały ten sam kolejny numer. Pomiędzy tymi słupami był tak zwany „pas neutralny”, a pomiędzy słupami rozciągnięte druty kolczaste,  stanowiące właściwą granicę.
Wieczorami żołnierze radzieccy często śpiewali swoje pieśni, a ich głos dolatywał do mojej szkoły. Lubiłem słuchać ich pieśni. Jednego wieczoru, aby lepiej posłuchać pieśni radzieckich pograniczników, wybrałem się bliżej granicy, skąd ten śpiew dochodził. Nagle i niespodziewanie zostałem zatrzymany przez mieszkańców Budek … Było to na początku mojej pracy w tej wiosce. Po wyjaśnieniu kim jestem i po rozpoznaniu, przeprosili mnie i puścili wolno.
W pobliżu granicy, po stronie radzieckiej, nie było ludności cywilnej. Widzieliśmy z daleka opuszczone domy. Ludność cywilna została przesiedlona dalej od granicy.
Najbliższa szkoła siedmioklasowa była w Rokitnie, które było typowym miasteczkiem kresowym. Było tu kilka sklepów, kino, huta szkła a nawet klub obywatelski. W Rokitnie mieściło się dowództwo batalionu KOP.
Organizacja „Rodzina Wojskowa”, na czele której stała żona dowódcy batalionu, majora Kotarby, żywo interesowała się pracą  a raczej potrzebami naszej szkoły w Budkach. Panie utrzymywały z naszą szkołą kontakt. Organizowały dla dzieci gwiazdkę, dzieci dostawały słodycze a biedniejsze nawet buty i ubrania. Do szkoły dostarczano również pomoce naukowe.

/ Tyle zostało z polskich umocnień na granicy z ZSRR

Na terenie tak wielkiego powiatu, jakim był powiat sarneński (większy od przedwojennego województwa śląskiego) istniały przeważnie szkoły o jednym nauczycielu. Pełnych szkół siedmioklasowych było na terenie powiatu chyba nie więcej niż siedem. Kilka szkół było o dwóch, trzech a nawet czterech nauczycielach.
Ja, jako nauczyciel  szkoły jednoklasowej, nosiłem tytuł „nauczyciela kierującego”. Byłem sam dla siebie kierownikiem. Z tego tytułu otrzymywałem dodatek pieniężny w wysokości 5,- złotych.
Rzadko jeździłem do Sarn, bo to było daleko i nie łatwo było się dostać. W każdy dzień roboczy pracowałem w szkole, a w niedzielę nie było po co do Rokitna jechać. W Rokitnie można było nabyć wszelkie potrzebne rzeczy.  Przeważnie żydowskie sklepy były dobrze zaopatrzone.
Był również okres, że na pociąg dzienny, wyjeżdżający z Sarn, należało mieć specjalną przepustkę, wystawioną przez tak zwaną „dwójkę” (placówkę kontrwywiadu w Sarnach). Ograniczenia te były uzasadnione tajemnicą wojskową, ponieważ w rejonie Klesowa budowany był pas, czy tez linia fortyfikacji, zabezpieczająca nasze państwo od strony Związku Radzieckiego. Roboty fortyfikacyjne były prowadzone w wielkiej tajemnicy, stąd ograniczenia w ruchu pasażerskim.
W związku z budową fortyfikacji uruchomione zostały wielkie kamieniołomy w Straszowie nad Słuczą, na linii Sarny – Ostki. W kamieniołomach tych znalazło pracę wiele osób z tereny powiatu sarneńskiego.
We wrześniu 1939 roku okazało się, że budowane wielkim kosztem linie obronne nie stanowiły żadnej przeszkody dla wkraczających wojsk radzieckich.
W Sarnach podobał mi się budynek stacyjny. Był to piękny , duży budynek, pamiętający chyba jeszcze czasy carskie. Pociągi kursowały regularnie. Bufet kolejowy był dobrze zaopatrzony.
Z ciekawością i zainteresowaniem oglądałem jarmarki w Sarnach, na które przyjeżdżali ludzie furmankami nawet z dalekich okolic. Było tam na co popatrzeć i dużo rzeczy można było kupić. Szyldy sklepowe w Sarnach były dwujęzyczne ( napisy polskie i ukraińskie).
Pierwszy pociąg z Ostek w kierunku Rokitna i Sarn odjeżdżał o godzinie 6-tej rano. Aby dostać się do pociągu musiałem wstać przynajmniej o godzinie 4-tej, a wyjść z domu o godzinie 4.30. Najgorzej było w okresie jesiennym czy wczesną wiosną. O tej godzinie było jeszcze zupełnie ciemno a maszerować samemu przez las o tej porze nie należało do przyjemności.
Pamiętam dzień, kiedy wybrałem się do Rokitna po pobory. Dla dzieci był wtedy dzień wolny od nauki. Pech chciał, że w nocy stanął mi zegarek. Nie wiedziałem więc, która jest godzina. Nie miałem kogo zapytać w nocy o godzinę. Na polu było zupełnie ciemno. Leżąc w łóżku rozmyślałem. Zdawało mi się, że to już pora na wstawanie. Szybko się ubrałem i popędziłem przez ciemny w kierunku Ostek. Po drodze nie napotkałem na żaden patrol wojskowy. Dobrnąłem do stacji kolejowej. Okazało się, ze jest dopiero północ. Co było robić. Resztę nocy przesiedziałem z dyżurnym ruchu, czekając do godziny 6-tej.
Po pobory jeździliśmy drugiego dnia każdego miesiąca. Tak umówiliśmy się z kolegami. Nauki w tym dniu oczywiście nie było. Mięliśmy na to zgodę Inspektoratu Szkolnego. Płatnikiem naszym w Rokitnie był kol. Gogulski. Aby nie tracić dnia nauki pobory moje później pobierał kol. Stanisław Witowski z Ostek. Tam uczyła ich trójka, mogli więc zorganizować zastępstwo za nieobecnego kierownika.
Po drugiej stronie toru kolejowego od  Budek znajdował się futor Dubno, należący do mojego rejonu szkolnego. Futor ten leżał również nad samą granicą.  Na Dubnie znajdowała się również strażnica KOP, a dowódcą był sierżant Stanisław Dąbrowski, pochodzący z okolic Tarnowa. Jego córka Tosia była uczennicą  drugiej klasy w Budkach.   Sierżant Brzozowski często mnie odwiedzał, interesował się nauką swojej córki.
Na Dubnie mieszkał również Franciszek Zieliński, pochodzący z miechowskiego. Osiedlił się tutaj po zakończeniu wojny polsko – radzieckiej. Jego dwaj synowie Gienek i Romek byli moimi uczniami.
Na Dubnie mieszkał również i prowadził gospodarkę były żołnierz KOP  Władysław Padło. Jego najstarszy syn Mietek był uczniem klasy III. Władysław Padło był dobrym gospodarzem i moim dobrym kolegą. Wieczorami często mnie odwiedzał. Jego syn Mietek był wzorowym, pracowitym i nadzwyczaj zdolnym uczniem.
Na futorze Oś mieszkało rodzeństwo Anna i Kuba Federowiczowie wraz z rodzicami. Anna i Kuba byli również moimi uczniami. Oboje tworzyli wspaniałą parę taneczną. Obydwoje dysponowali wspaniałym głosem i dużym poczuciem rytmu. Mieszkali w typowej kurnej chacie. Na Osi, pod lasem mieszkał stary Konrad Federowicz, zwany „wilczym bratem”. W okresie zimowym często odwiedzały go wilki. Dom ten cieszył się szczególnym upodobaniem wilków, ponieważ znajdowały tam pożywienie w postaci końskich kości. Wycie wilków budziło w nocy Konrada., który świecącym łuczywem odpędzał je od domu. Wracał Konrad do domu, a właściwie walącej się chałupy, wilki też natychmiast powracały i kontynuowały swój koncert pod maleńkimi oknami.
Obowiązki sołtysa we wsi pełnił Andrzej Jeliński, który jednocześnie był stróżem w  szkole. Był dobrym człowiekiem. Szkoła była zawsze posprzątana a w piecach było napalone. W tej pracy często pomagał mu syn lub córka.
Najbliższym moim sąsiadem był Józef Tyszecki,  a po drugiej stornie mieszkał Feliks Tyszecki. Sam Feliks był  niezwykle ciekawym człowiekiem.  Czuł się mocno pokrzywdzony przez los. Na ogół unikał ludzi,  lubił samotność, interesował się tylko pszczołami. Obok Feliksa Tyszeckiego, naprzeciwko kościoła i świetlicy, stał dom Bocheńskich, gdzie się stołowałem. Obaj z Bocheńskim postanowiliśmy wciągnąć Feliksa pomiędzy ludzi, często z nim rozmawialiśmy na różne tematy. I nam się udało. Feliks był dobrym sąsiadem.
Przez cały okres mojej dwuletniej pracy w Budkach  łączyły mnie więzi serdecznej przyjaźni z Bocheńskimi, Koćmami i Padłami. Razem spędzaliśmy wszystkie święta, odwiedzaliśmy się wzajemnie, bywaliśmy na zabawach weselach i chrzcinach.
Józef Bocheński, jako były policjant i były wójt gminy Kisorycze, cieszył się we wsi wielkim autorytetem. Był człowiekiem mądrym i życzliwym dla ludzi, umiał z nimi rozmawiać. Dlatego mieszkańcy zasięgali u niego rady. Cieszył się przy tym władz państwowych i wojskowych. Dom jego otwarty był dla wszystkich. Jego żona, Aniela  z domu Dawidowicz, była wspaniałą gospodynią, świetnie gotowała i szyła na maszynie. Wszyscy gospodarze i mieszkańcy Budek prosili ją za matkę chrzestną. Nie było chyba we wsi domu, w którym Pani Bocheńska nie maiłaby chrześniaka. Oboje Państwo Bocheńscy byli wrażliwi na krzywdę ludzką, tym  zyskali sobie sympatię współmieszkańców.
Plutonowy Stanisław Koćma, jako dowódca strażnicy KOP, wzorowo wypełniał swoje obowiązki. Cieszył się we wsi uznaniem i autorytetem. Nikogo nie skrzywdził. Każdego chętnie wysłuchał, każdemu pomógł. Od niego i jego postawy zależało dużo we wsi. Jego małżonka, pani Honorata, pochodząca z Rokitna, była subtelną niewiastą, zawsze uśmiechniętą i życzliwą dla ludzi.
Dużym zaufaniem cieszył się tez Władysław Padło, były żołnierz Kop-u, wysoki mężczyzna, dobry sąsiad i gospodarz. Dobrze grał na harmonii, przez co mile był widziany na zabawach, weselach i chrzcinach. Lubił tańczyć.  Pomimo dziesięcioletniego pobytu w tych stronach nie przyswoił sobie miejscowego języka i zawsze posługiwał się czysta polszczyzną. Jego żona Ewa pochodziła z sąsiedniego futoru Dubno.
 Była to niewiasta o szlachetnych rysach twarzy, raczej nieśmiała ale zawsze uśmiechnięta i miła. Obydwoje bardzo kochali swoje pięcioro dzieci.
Z tymi trzema rodzinami najbardziej zaprzyjaźniłem się. Ja czułem się dobrze z nimi a oni chętnie widzieli mnie w swoim gronie.
Tu wtrącę jeszcze kilka słów o Pani Ewie Padło. Cechowała ja ofiarność i bezinteresowność. Podczas mroźnej zimy 1939/1940 uratowała życie robotnikowi kolejowemu, który omal nie zmarzł, a potem przez szereg  miesięcy pielęgnowała go i udzielała mu pomocy. Przez przeszło dwa tygodnie ukrywała wraz ze swoja matką ponad 10 zbiegłych z obozu jeńców radzieckich. Obie też niewiasty, w owych czasach pogardy dla człowieka, udzielały pomocy żywnościowej ściganym i zaszczutym Żydom ze Snowidowicz, mimo odległego niespełna o 100 metrów posterunku niemieckiego. Do wojny w 1941 roku wysyłała paczki żywnościowe na Sybir wysiedlonemu tam wraz z rodziną gajowemu Pokorskiemu. Wiosną 1944 roku przygarnęła pod swoja opiekę bezdomnych, nieletnich Gienka i Romka Zielińskich, których ojciec został wywieziony na Sybir.
Przypominam sobie jeno ze spędzonych tam Świąt Wielkanocnych. Była chyba godzina 7 rano, leżałem jeszcze w łóżku. Wtem ktoś puka do okna w moim pokoju. Odsuwam firankę i widzę stojącego Władka Padłę. Kłania się nisko i zaprasza mnie do siebie na święta. Szybko się ubrałem i wyszedłem z domu. Po drodze zabraliśmy jeszcze Bocheńskich i Koćmów.  Drugi dzień spędzamy razem u Koćmów., a na trzeci dzień spotykamy się w tym gronie u Bocheńskich. Nikt z nas nie nadużył alkoholu. Wszyscy czuliśmy się doskonale. Jeśli natomiast zabolała kogoś głowa to jako odtrutka służył ogórek kiszony z miodem. To pomagało. Alo to się rzadko zdarzało. Dbaliśmy o swój prestiż – autorytet w środowisku.
W dniu 12 maja 1938 roku na całym wschodnim pograniczu obchodzona była uroczyście trzecia rocznica śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego, zmarłego 12 maja 1935 roku.
Wzdłuż całej granicy wschodniej wieczorem zapalono ogniska, a suchego drewna w lasach nie brakowało. Żołnierze przywieźli z lasu trzy pełne fury suchych gałęzi. Po zapaleniu stosu przez dowódcę strażnicy, płomień buchnął wysoko pod samo niebo, a wieczór był ciemny. Następnie ja wygłosiłem przemówienie na temat roli Marszałka Józefa Piłsudskiego w budowie zrębów niepodległej Polski. Młodzież szkolna odśpiewała trzy okolicznościowe pieśni. Podczas naszego śpiewu, po drugiej stronie granicy żołnierze radzieccy zaczęli śpiewać swoje żołnierskie piosenki. Odbywało się to w ten sposób, że śpiewaliśmy na przemian, raz my , to znowu oni.
Jakieś trzy kilometry od Budek, w głębi lasu stała samotna leśniczówka, w której żył samotnie leśniczy, inżynier Korzeniowski. Żył samotnie, ponieważ jego żona nie chciała żyć na takim pustkowiu, w takich prymitywnych warunkach. Leśniczy posiadał parę pięknych koni, jedyny środek transportu i komunikacji w tym terenie.
Jednego razu, konie te pasące się w lesie znalazły się po drugiej stronie granicy. Druty graniczne były w tym miejscu zerwane. Na skutek interwencji naszych władz, konie te dopiero po siedmiu dniach znalazły się w rękach prawowitego właściciela. Urzędowe przekazanie koni odbyło się na przejściu granicznym w Budkach.
Innym razem krowy leśniczego „wybrały wolność” i znalazły się na terenie Związku Radzieckiego. Znowu nastąpiło „wywołanie”, zapytania, rozmowy polsko – radzieckie. Po kilku dniach krowy te zostały przekazane  do Polski przez żołnierzy radzieckich. Takie wypadki zdarzały się na granicy dość często. Wszelkie rozmowy odbywały się na granicy w Budkach. Przez graniczne przejście powracały do Polski krowy i  konie, a nawet i ludzie.
Pewnego razu mój uczeń Rafał Hanuszewicz pasł swoje krowy w lesie nad granicą. Widocznie czymś się zajął i zapomniał o krowach. Krowy tymczasem szukając coraz smaczniejszej trawy znalazły się za granicą Polski. Rafał spostrzegł to, przekroczył granicę, przepędził krowy na stronę polską ale sam został ujęty przez żołnierzy radzieckich.  Wieczorem krowy same wróciły do domu. Rafała nie było widać. Matka zaniepokojona czekała całą noc na syna. Nie powrócił. Że łzami w oczach zameldowała o tym dowódcy strażnicy, Stanisławowi Koćmie.  Wspólnie postanowiono poszukać Rafała najpierw w lesie. W poszukiwaniu wzięła udział dosłownie cała wieś. Szukała go młodzież szkolna, żołnierze wolni od służby, mieszkańcy wsi. Niestety bez rezultatu. Snuliśmy różne przypuszczenia co do jego losu Może usnął gdzieś pod drzewem w lesie, może wszedł na dziwo za ptakami i spadł na ziemię, zabił się lub jest ranny – przypuszczali inni. Może napadły go i rozszarpały wilki….
Nikt z nas nie przypuszczał, ze Rafał znajdzie się żywy i zdrowy tylko na terenie Związku radzieckiego. Na drugi dzień po naszym bezskutecznym poszukiwaniu dowódcza strażnicy zarządził „wywołanie” i prosił naszych wschodnich sąsiadów o pomoc w poszukiwaniu Rafała. Żołnierze radzieccy wyrazili zgodę.
 Po siedmiu dniach tym razem Rosjanie zarządzili „wywołanie”. Znalazł się Rafał i zdrowy powrócił do domu. W rozmowie z nami, a jeszcze wcześniej w rozmowie z władzami wojskowymi , zeznał że po ujęciu go przez pograniczników został najpierw doprowadzony na ich „zastawę”, a następnie przewieziony na przesłuchanie do Olewska. Bardzo dobrze tam się z nim obchodzono i dobrze karmiono. W czasie przesłuchania proponowano mu, żeby został na terenie Związku Radzieckiego. Twierdzono, ze u nich jest lepiej niż w Polsce. U nich nie ma Boga ani kościołów… Rafał jednak, jak się sam przyznał, przez cały cza przesłuchania tylko płakał i prosił o odesłanie go do matki.
Tak skończyła się przygoda graniczna małego Rafała.
Na początku września 1938 roku poproszono mnie do nadleśnictwa w Ostkach. Nadleśniczy Maksymilian Florkowski przedstawił mi następującą sprawę. Dyrekcja lasów Państwowych  zakupiła do jednej ze szkół radio a do drugiej biblioteczkę, składającą się ze 100 pięknie oprawionych, młodzieżowych książek. Co wolę ? Radio czy książki do biblioteki ? W tym momencie przypomniała mi się bajka o osiołku, któremu zaoferowano w jednym żłobie owies a w drugim siano…. Trudny wybór… Trudna rada… I to pachnie i to nęci. Tak wtedy było i ze mną.
Niewiele się zastanawiając powiedziałem: - Panie Nadleśniczy, prawdę mówiąc to wolałbym i jedno i drugie … i radio i  biblioteczkę. Tego samego dnia radio i książki znalazły się u mnie w szkole.

/ Strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) w futorze Dubno koło Budek Snowidowskich, gmina Kisorycze,powiat Sarny, województwo wołyńskie. Fotografia z 1937r. Dowódcą tej strażnicy był sierż. Stanisław Brzozowski, a dwoje jego dzieci chodziło do szkoły w Budkach


Przywiozłem je wozem zaprzęgniętym w woły.  Była to moja pierwsza podróż wołami na Wołyniu. Jeden z gospodarzy w Budkach pracował wołami w nadleśnictwie w Ostkach, stąd była okazja do przewiezienia tak cennego daru. Jadąc tymi wołami przez las do Budek zdawało mi się, że i one jakoś prędzej ciągną swój wóz z moim radiem i biblioteczką.
Oficjalne przekazanie radia odbyło się w najbliższą niedzielę. W uroczystości tej wzięła udział cała wieś. Nawet z Rokitna przyjechał proboszcz, ksiądz doktor Brunon Wyrobisz. Była to przecież okazja do pokropienia nie tylko radia. Nas nadleśniczy nie zapomniał i o innym pokropieniu z dobrą do tego zakąską.
Było to pierwsze i jedyne radio we wsi. Wprawdzie żołnierze tez mieli radio na strażnicy, ale ludność cywilna nie mogła tam zachodzić.
Radio nasze zainstalowane zostało w sali lekcyjnej. Uroczystość  rozpoczęliśmy od  wysłuchania nadawanej Mszy Świętej. Odtąd w każdą niedzielę przychodzili mieszkańcy Budek do szkoły aby wysłuchać nadawanej przez radio Mszy Św.,  muzyki i innych audycji. Szkoła stała się ośrodkiem życia kulturalnego.
W związku z posiadaniem radia w szkole i udostępnienia go szerszemu ogółowi zostałem wezwany do Ostek przez dowódcę kompanii odwodowej KOP. Poinformowano mnie tam, że ludność cywilna ze wsi może słuchać audycji nadawanych tylko przez polskie radiostacje. Po żadnym warunkiem nie wolno mi dopuścić do słuchania audycji nadawanych przez radiostacje sowieckie. Ja sam mogę natomiast słuchać wszystkich radiostacji. Jakże ja miałem słucha ć radiostacji radzieckich, kiedy nie znałem ani języka rosyjskiego ani ukraińskiego. Znalazł się i na to sposób. Słuchaliśmy radiostacji radzieckich z panem Bocheńskim w głębokiej tajemnicy. Był on moim świetnym tłumaczem. Doskonale słychać było Kijów. Leżał on bowiem Bliżej od Budek niż nasza kochana Warszawa.
Radiostacja w Kijowie nadawała wiele wiadomości o naszym kraju. Z tej radiostacji dowiedzieliśmy się o budowie fortyfikacji  w rejonie Niemowicz i Klesowa, wymieniano również inne miejscowości w których budowano umocnienia wojskowe. O wkroczeniu wojsk niemieckich do Czechosłowacji najpierw dowiedzieliśmy się z wiadomości nadawanych przez Kijów. Polskie radiostacje podały tą wiadomość później.
Słuchając radia przyswoiłem sobie język rosyjski jak i ukraiński. Dużo rozumiałem ale nigdy nie potrafiłem posługiwać się tymi językami.
Z ładowaniem akumulatora do radia też nie było wielkiego kłopotu, ponieważ można go było naładować na tartaku w Ostkach, a załatwiał mi to zawsze naczelnik poczty. Drugi akumulator zdobył gdzieś w Rokitnie Pan Bocheński. „Nielegalnych” audycji słuchał z nami również Władysław Padło. Zdobytych w ten sposób wiadomości nie przekazywaliśmy innym osobom.
     Do wsi dojeżdżało raz w miesiącu wojskowe kino objazdowe z Rokitna. We wsi nie było elektryczności, do uruchomienia aparatu filmowego służył  specjalny agregat spalinowy, wytwarzający potrzebny prąd. Kino objazdowe znajdowało się w gestii oficera oświatowego. W batalionie KOP w Rokitnie zatrudniony był stały oficer oświatowy, którym był pan Morawski. Nosił on mundur typu wojskowego, ale na mundurze posiadał specjalne emblematy, inne niż mieli oficerowie służby stałej. Młodzież szkolna Budek korzystała również z książek dostarczanych nam co pewien czas przez tego oficera.
Bilety wstępu na seans filmowy były bardzo tanie. Kosztowały 50 groszy. Zajmowałem się również sprzedażą biletów do kina. Ze sprzedanych biletów szkoła otrzymywała 25%. W ciągu roku zebrało się tego parę złotych. Z zebranych w ten sposób pieniędzy urządziliśmy wycieczki.
Moi uczniowie nie znali innych miejscowości poza Budkami Snowidowickimi  i Ostkami. Może dwóch lub trzech uczniów, a najwyżej czterech było z rodzicami w Rokitnie.
W ciągu mojego dwuletniego pobytu w Budkach zorganizowałem następujące wycieczki:                             

1. Wycieczka piesza do sąsiedniej szkoły w Snowidowiczach.                                                                                  

2. Wycieczka kolejką leśną z Ostek do Białowieży (nie chodzi tu o Białowieżę leżącą na terenie      dzisiejszego województwa białostockiego). Była to wycieczka urządzona przy pomocy Nadleśnictwa z okazji Dnia Lasu. W wycieczce brała również udział młodzież szkolna z Ostek i Snowidowicz. Lokomotywa tej kolejki wąskotorowej opalana była drewnem, jechała jakoś powoli ale jechała. Była to wielka atrakcja dla dzieci.                                                                                                                                                                                          

3. Wycieczka pociągiem osobowym  z Ostek do Rokitna,  połączona ze zwiedzaniem huty szkła. Niektórzy uczniowie bali się temperatury jaka panowała w hucie szkła.                                                                                   

4. Ostatnią wycieczką był wyjazd do Janowej Doliny. Po drodze w Sarnach dzieci oglądały start i lądowanie samolotów wojskowych krakowskiego pułku lotniczego na lotnisku polowym. Na drugi dzień zwiedzały  bazaltowe kamieniołomy,  znajdujące się w Janowej Dolinie na terenie powiatu kostopolskiego. Koszty wycieczki pokryliśmy częściowo z funduszu uzyskanego ze sprzedaży biletów do kina objazdowego.   Dzieci wróciły bardzo zadowolone.


Zaplanowane inne wycieczki nie doszły do skutku, gdyż nadszedł wrzesień 1939 roku…  
Jeszcze za mojego poprzednika, kolegi Antoniego Zajączkowskiego, młodzież szkolna w Budkach nawiązała kontakt z jedną ze szkół warszawskich. Była nią Prywatna Szkoła Powszechna im. L. Rudzkiej, utrzymywana przez A. Przyremblową  [Gimnazjum Żeńskie im. Leonii Rudzkiej, utrzymywane przez Aleksandrę  Przyremblową] . Kontakt z ta szkołą utrzymywaliśmy nadal. Nasza młodzież pisała listy do Warszawy  a w zamian otrzymywała pocztówki i drobne upominki. W naszej szkole przechowywany był piękny album o Warszawie, sporządzony przez młodzież warszawskiej szkoły i przesłany do szkoły w Budkach.
Jedyna organizacją działającą w Budkach był „Związek Strzelecki” skupiający w swych szeregach młodzież przedpoborową. Organizacja ta prowadziła przysposobienie wojskowe i wychowanie fizyczne. Tradycje tej organizacji sięgały jeszcze roku 1910. Ćwiczenia fizyczne prowadzili z młodzieżą podoficerowie ze strażnicy Korpusu Ochrony Pogranicza. Komendantami miejscowego oddziału Związku Strzeleckiego byli kolejno: Władysław Wyrwiński, Feliks Żygadło, Hieronim Dawidowicz.
Jedyną rozrywką na wsi były zabawy organizowane przez Związek Strzelecki. Zabawy te odbywały się w świetlicy. Nie zorganizowano tu żadnego bufetu ani nie liczono na zysk. Zorganizowanie zabawy wymagało zezwolenia dowódcy KOP, plutonowego Stanisława Koćmy. Ten nigdy nie zabraniał zorganizowania takiej zabawy. Bawiono się zwykle do godziny 24-tej. Czasami udało się przeciągnąć jedną a wyjątkowo o dwie godziny. Na zabawy przychodzili też wolni od służby żołnierze.
Podczas zabawy przygrywała „orkiestra doborowa” składająca się z trzech muzykantów. Na klarnecie przygrywał stary Hieronim Wiśniewski, na trąbce przygrywał jeden z Lechów, a  barabańczykiem (bębnistą) był Antoni Hanuszewicz. Czasami do tego zespołu dołączał z harmonia Władysław Padło. Zespół był niewielki ale dobry. Grał ze słuch zarówno polki jak i oberki, walce oraz takie tańce jak: szyry, karapiety, uchary i korobuszki.
Młodzież za to tańczyła zawzięcie. Pierwszym tancerzem we wsi był chyba Adam Tyszecki (Kowalów) ale nie ustępował mu w tańcu Antek Chmielewski. Zabawy odbywały się w wielkim spokoju, bez kłótni i najmniejszej sprzeczki. Młodzież z Budek bawiła się ochoczo i kulturalnie.
W zabawach tych nie mogła oczywiście brać udział młodzież szkolna. Uczniowie wiedzieli że zabawa jest organizowana przez młodzież starszą dla starszych.
 Na jedną z zabaw poprosiłem wspomnianego już Kubę Federowicza. Chciałem popatrzyć jak Kuba tańczy kozaka. Wszyscy obecni na Sali ustąpili mu miejsca. Kuba w tańcu był wspaniały. Podziękowaliśmy mu rzęsistymi  oklaskami. Po tańcu natychmiast udał się do domu.
Za paradni dni spotkałem we wsi ojca Kuby. Po przywitaniu się ze mną powiedział:
- Panie kierowniku, ja mam do pana pretensje
- O co to macie do mnie pretensje - zapytałem zdziwiony.  
- Kuba już nie chce paść krów. Powiedział: jak mu pan pozwolił być na zabawie, to już nie będzie chodził za krowami.
Uśmiałem się serdecznie. Taki to był już nasz Kuba,  mieszkający na futorze Oś. Powrócił jednak do pasienia krów. Słyszałem go nieraz jak przy pasieniu krów śpiewał ze swoją siostra Anną. Tworzyli oni wspaniały duet.
W dniu 30 marca 1939 roku składałem kwalifikę, czyli egzamin praktyczny.  Było to dla mnie wielkie przeżycie. Byłem przygotowany do tego egzaminu. Dokładnie przestudiowałem program nauczania, dokładnie zapoznałem się z pragmatyka nauczycielską, przeczytałem również obowiązkową lekturę. Przygotowałem również konspekty – szkice prowadzonych przeze mnie lekcji.
Egzaminowała mnie komisja w składzie: Julian Kwiatkowski – inspektor szkolny, Franciszek Polowiec – podinspektor oraz K. Krajewski – kierownik szkoły w Sarnach.
Lekcje prowadziłem w klasach łączonych III i IV. Musiałem więc organizować dla jednej klasy zajęcia ciche a dla drugiej głośne. Po połowie lekcji była zmiana sposobu zajęć. Prowadziłem lekcje języka polskiego i przyrody.
Po przeprowadzonych lekcjach członkowie komisji badali wyniki mojego nauczania oraz czytelnictwo uczniów. Miedzy innymi pytali uczniów jakie książki przeczytali. Kilkoro uczniów śmiało opowiadało jakie przeczytali książki, wymieniając ich tytuły, autorów a nawet krótkie streszczenia.
Chętnie zgłaszał się do odpowiedzi Mietek, uczeń III klasy, syn mojego przyjaciela Władysława Padły z futoru Dubno, który wstał i powiedział:      
-  Ja czytałem trylogię …              
-  A co takiego jest ?  Zapytał podinspektor Polowiec.   
-  Są to trzy książki napisane przez Henryka Sienkiewicza  o tematyce wojennej.      
-  Jak się te książki nazywają ?   
- Pan Wołodyjowski, Potop, Ogniem i mieczem…..      
-  Która z tych książek najwięcej ci się podobała ?     
-  Potop – pada odpowiedź    
-  Co ci się w tej książce najwięcej podobało ?                                                                                    
-  Obrona Częstochowy, jak Kmicic wysadził kolubrynę….
-  No to opowiedz, co sobie z tego zapamiętałeś !
Mały Mietek, uczeń III klasy z Budek, opowiedział poprawnym językiem polskim jak to Kmicic wysadził kolubrynę. Wszyscy słuchaliśmy jego opowiadania z wielką ciekawością.
Kwalifikę złożyłem. Nie było to łatwe. Wymagania komisji były duże, bo wielu nauczycieli czekało na pracę, a tysiące ludzi nie tylko ze średnim wykształceniem ale i z wyższym szukało bezskutecznie pracy. Takie to były czasy.
Za parę dni moja szkoła otrzymała 120 książek do biblioteki szkolnej od dyrekcji liceum w Sarnach, po zlikwidowanych w tym czasie pierwszych klas gimnazjalnych.
Moja szkoła w Budkach posiadała już wtedy jak na te czasy dobrą bibliotekę młodzieżową. Do ostatniego podarunku, jak i do zdania mojej kwalifikę niewątpliwie przyczynił się i mały Mietek z futoru Dubno. On sobie z tego oczywiście nie zdawał sprawy.
Gdzieś jeszcze na początku mojej pracy w Budkach przyszedł do mnie sołtys Andrzej Jedliński i powiedział:                                                                                                                                      
 -  Panie kierowniku, był tu wczoraj u pana na „maklicyku” (motocyklu)  ten a ten pan z gminy (wymienił jego nazwisko) ale pana nie było w domu. Prosił aby pan prowadził kurs dla „machametów” – analfabetów.
 Analfabetów oczywiście wśród młodzieży nie było.  Urządziłem natomiast kurs dokształcający dla młodzieży pozaszkolnej. Płacono mi jedną złotówkę za przepracowaną godzinę, z funduszu inspektoratu oświaty. Zebrało się tego około 100 złotych …
W następnym roku mojej pracy również zorganizowałem kurs wieczorowy i prowadziłem go. Ale pieniędzy już nie otrzymałem. Miałem je otrzymać po wakacjach, we wrześniu.  We wrześniu byłem już w mundurze wojskowym… i  daleko od Budek.
Do szkoły w Budkach Snowidowickich uczęszczały dzieci wyznania katolickiego i prawosławnego. W szkole uczono religii katolickiej i prawosławnej. We wsi nie było księdza katolickiego więc nauczanie religii katolickiej mnie powierzono. Uczyłem religii 4 godziny tygodniowo jako godziny nadliczbowe, a więc zarabiałem dodatkowo 20 złotych miesięcznie.
Aby uzyskać zezwolenie na nauczanie religii, musiałem pisać podanie do Kurii Biskupiej w Łucku. Zezwolenie takie, czyli tzw. Misje kanoniczną otrzymałem. Podanie do Kurii Biskupiej o udzielenie mi misji kanonicznej na nauczanie religii wystosowałem przez Inspektorat szkolny a nie za pośrednictwem proboszcza w Rokitnie, z czego ten ostatni nie był zadowolony.
Przygotowywałem również młodzie ż do Pierwszej Komunii Świętej. Tak się złożyło, ze nie dopuściłem jednej uczennicy do spowiedzi i Komunii Św. Uznałem, że nie posiada dostatecznych do tego wiadomości. Ojciec Kasi więcej zmartwiony niż na mnie rozgniewany pojechał z dzieckiem do księdza proboszcza do Rokitna. Tam oczywiście egzamin zdała i co najciekawsze, z wynikiem bardzo dobrym.
Przy najbliższym spotkaniu proboszcz z Rokitna, ks. dr Brunon Wyrobisz powiedział do mnie: Panie kierowniku, widzę, że wy, nauczyciele potraficie lepiej nauczać religii niż my księża. Słowa te były dla mnie miłym zaskoczeniem.
Uczyliśmy dobrze nie tylko religii ale wszystkich przedmiotów. Poczuwaliśmy się do obowiązku i zależało nam na pracy. Lekcje zaczynaliśmy zawsze punktualnie i do takiej samej punktualności przyzwyczajaliśmy młodzież.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.