Logo

To bandyci, a nie żadni partyzanci ...

W 74  rocznicę „Ludobójstwa” należy nadal przypominać o fali zbrodni jaka przetoczyła się przez Wołyń w 1943 r. i rozlała się później na sąsiednie południowo- wschodnie województwa II RP. Od kilku lat w każdą kolejną rocznicę publikujemy na łamach KSI wspomnienia i relacje świadków.  Jest to aktualne szczególnie teraz, kiedy kult UPA na Ukrainie sięga zenitu .A prawda jest taka, że UPA, to nie była żadna armia walcząca z rzeczywistym wrogiem, a banda sadystycznych morderców. W tym artykule przypomnę mniej znane wspomnienia mieszkańców Wołynia którzy zapamiętali tamte wydarzenia na całe życie.  Natomiast ofiary ciągle oczekują na prawne osądzenie zarówno inspiratorów ludobójstwa i bezpośrednich wykonawców.
 Irena Bylińska z miejscowości: Wydymer kolonii w gminie Antonówka, powiecie Sarny w województwie łuckim.” Sielanka skończyła się w dramatycznych okolicznościach 9 lutego 1943 roku. (...) Siedzieliśmy wspólnie z mamą i rodzeństwem w ciepłej kuchni. Ojciec poszedł na tzw. wieczórki, czyli pogaduszki do sąsiada. Nagle usłyszeliśmy ujadanie psów, mama akurat odmawiała różaniec i przez okno zobaczyła, że pod lasem zaroiło się od ludzi z furmankami i końmi. Kto to? Co się dzieje? Może to partyzanci? Do mieszkania weszli trzej uzbrojeni mężczyźni, na czapkach mieli gwiazdki. Ich twarze były zmęczone, spocone i brudne. Jeden powiedział: zdrastwujtie, kuda chaziaj, nam drogu pokazał.

My ruskie partyzanty. Mama odpowiedziała, że nie wie, kiedy mąż wróci. A ja, piętnastoletnia dziewczyna, patrzyłam im w oczy, nieco przekrwione i rzucające błysk strachu. Stali tak i spoglądali na nas w milczeniu”. Po chwili „goście” powtórzyli, że są partyzantami i będą bić Niemców. Gdy rzekomi partyzanci wyszli, mama pani Ireny, która znała język rosyjski stwierdziła, że nie byli to Rosjanie, a ojciec, który miał kontakty z partyzantami, nie mógł się nadziwić, że to niby partyzanci, a okolicznych lasów nie znają. Rodzina tej nocy nie przespała. Złe przeczucia niestety się sprawdziły. Rankiem przyszła ranna kobieta i powtarzała: „Idźcie, zobaczcie na Paroślę, tam same trupy, mój mąż, moje dziecko”. Kobieta mdlała. Po opatrzeniu opowiedziała, co się stało. Rankiem przyszli uzbrojeni mężczyźni, przedstawili się jako ruscy partyzanci, na czapkach mieli gwiazdki. Zachowywali się spokojnie, zażądali jedzenia i picia. Na zakończenie - jak powiedzieli w zamian za gościnę - zaproponowali mieszkańcom, aby powiązali się w domach sznurami. Po to, aby Niemcy, gdy się dowiedzą, że gościli partyzantów, krzywdy im nie zrobili. A oni wyślą na koniu posłańca do Antonówki, który zawiadomi Niemców i powie, co paroślanom zrobili „partyzanci”. Mieszkańcy Parośli uwierzyli. Po kilku minutach bandyci rozeszli się po domach i siekierami rozpoczęli rzeź. To była jedna z pierwszych na wołyńskiej wsi. Pani Irena relacjonuje opowieść kobiety: „Mój mąż rozwiązał się i próbował bronić, bez skrupułów rozszczepili głowę na połowę, a moje trzyletnie dziecko uderzyli deską. Ja schowałam się pod łóżko. Oprawcy byli pijani. W naszym domu odbywały się spotkania AK i słyszałam, jak Józio Jankiewicz prosił - nie zabijajcie mnie siekierą, jestem żołnierzem AK, zastrzelcie mnie. Słyszałam krzyki z pobliskich domów, gdzie bandyci, a nie żadni partyzanci, zabijali ludzi. Nie wiem, ile to trwało, zemdlałam”. Ojciec pani Ireny z wujkiem pojechali do Parośli. Po kilku godzinach przywieźli pierwszych rannych. Służącą rodziny Żołądziejewskich, która słyszała, jak najpierw na oczach rodziców zamordowano pięciu ich synów, a na końcu pozbawiono życia. Dziesięcioletnia Danusia, córka sołtysa z Parośli, otrzymała cios siekierą w policzek...      - Kolejnym razem przywieźli Józia, mojego kuzyna, z wnętrznościami na wierzchu, zastrzelony - wspomina pani Irena. Dlaczego? Miał studiować we Lwowie... Nie mogłam uwierzyć, może to zły sen...? Opowieść pani Ireny obfituje w drastyczne opisy. Wtedy także dowiedzieli się, jak niewiele brakowało, aby ich spotkał ten sam los. Oto watażka innej bandy miał zrobić to samo w Wydymerze. Odmówił i... powiesili go kumple z tego samego «oddziału». Gnębiła ich świadomość, że «partyzanci», którzy byli w ich domu, byli najprawdopodobniej mordercami wracającymi z Parośli. Ludzie w Wydymerze potracili głowy, jedni jechali do Parośli po swoich bliskich, inni chcieli uciekać. Rozpoczęło się nocowanie po domach, w większych grupach, z wystawionymi strażami. Nocami na niebie widać było łuny płonących sąsiednich wsi, docierały wieści z Dębowej Góry, Zarzeczycy. Gdy jakiś chłop zaczął wygrażać Polakom, ludzie w popłochu zaczęli uciekać do lasu. We wsi postawiono pięć krzyży z napisem «Jezu ratuj nas!». Była to ofiara dla odwrócenia nieszczęścia. Mężczyźni strzegli dobytku, kobiety na noc przenosiły się do Antonówki... W takim przerażeniu żyją do lipca. Tworzy się samoobrona, co chwilę alarmy o tym, co dzieje się w sąsiednich wsiach, Hucie Stepańskiej, Wyrce i wieści, że «ofiar niedużo, bo nasi bronili się dzielnie». 30 lipca napady na Perespę, Sunię, Kolonię, Prórwę, Załawiszcze... W sumie 30 wiosek zostało spalonych i zrównanych z ziemią. 31 lipca był też napad na Wydymer. Nikt nie zginął, obronili się. Banderowcy nie spodziewali się oporu, zostawili ciała dziesięciu swoich. Niestety wycofując się podpalili wieś pociskami zapalającymi. Pozostały tylko zgliszcza. (1)
 Mieczysław Jankowski  Dnia 22 maja, w biały dzień, z samego rana, grupa uzbrojonych bandziorów spod znaku UPA rozpoczęła okrutną krwawą rozprawę z Polakami zamieszkałymi w Jaroławiczach. Rozpoczęli od gospodarstwa mego stryja Jankowskiego Mikołaja, który mieszkał na końcu wsi, przy drodze prowadzącej do Czekna. Przyjechało ich około dziesięciu na dwóch furmankach, wjechali na podwórko, wpadli do mieszkania i zaczęli okrutnie bić domowników. W domu była stryjenka, córka Zosia lat 20 i syn Antoni lat 18. Stryja me byto w tym czasie w obejściu, bo byt akurat u sąsiada Ukraińca, z którym żył w wielkiej zgodzie. W pewnym momencie stryj usłyszał okropny krzyk i zobaczył jak z domu wybiega stryjenka, a za nią  pada strzał, następnie wybiegli Zosia t Tosiek, którzy również zostali zastrzeleni. Stryj w szoku zwrócił się do tego sąsiada z zapytaniem, co to się dzieje, a on chwycił go za rękę i zaczął krzyczeć, „chłopci siuda”, na szczęście nte usłyszeli. Stryj się wyrwał z rąk „dobrego sąsiada” i co sił w nogach uciekł w pole i schronił się w pobliskim lesie. Kiedy trochę ochłonął, lasami i polami przeszedł do odległej o 5 km wsi czeskiej Krupa Granica. Tam przenocował, a następnego dnia przysłał do nas znajomego Czecha, Żeby nas zawiadomił o tym, co się stało i że banda wie, gdzie my jesteśmy, i że nas tam wykończą. Sam zaś schronił się w Łucku. Ciała pomordowanych stryjenki, Zosi i Tośka upowskie zbiry wrzucili do studni. Po krwawym rozprawieniu się z rodziną stryja bandyci pojechali do położonej bliżej wsi zagrody Żukowskiego Feliksa. Okrążyli dom, wpadli do mieszkania, gdzie zastali Feliksa, jego żonę i córkę  Anię lat 16. Żukowski, potężny mężczyzna, stanął w obronie żony i córki, bronił się dzielnie, lecz nie mógł sprostać okrutnym bandytom. Wszyscy troje zostali zarąbani  siekierą, a ciała ich wywleczono z domu i wrzucono na furmankę. Ten okropny widok oglądał ze stodoły ich syn Staszek lat 19, po czym uciekł w pole i poleciał w szalonym obłąkaniu polnymi drogami 4 km do szosy Łuck-Dubno. Tam wzięli go do samochodu żołmerze niemieccy i zawieźli do Dubna, gdzie mieszkaf brat ojca Boleslaw, który byt podoficerem zawodowym w 43 pp.
Banda z trzema okrutnie porąbanymi ciatemi Zukowskich podjechata do leżącego juz w środku wsi gospodarstwa Kwiatkowskich. Rodzina Kwiatkowskich skfadała siç z dwojga staruszków, syna Józefa (inwalidy) i córki z mężem i czteroletnią córeczką. Szybko okrążyli cale obejście, wywlekli wszystkich na podwórko, powiązali im ręce do tytu i władowali na furmanki. Kulawego Józia przywiązali sznurem do wozu i pojechali polną drogq poza wsią, prowadzącą do traktu, wiodącego z Jarosławicz do Targowicy. Jôzek w strasznych męczarniach biegł dopóki mógł za wozem, w końcu padł i tak go wlekli drogą dalej, aż do lasu położonego na końcu wsi, w pobîizu traktu targowickiego. Tu na skraju lasu przygotowany był dół i miejsce kaźni. Szybko rozprawili się z przywiezioną rodziną Kwiatkowskich, rąbiąc ich siekierami i wrzucając do wykopanego dołu. Nastçpnie przyjechali do potożonego w centrum wsi mtyna wodnego, ktôry dzierżawiła rodzina Jachemków, składająca siç z piçciu osób. Kiedy podjechali pod mały domek, stojqcy w pob!iżu młyna nad rzeczką, zastali w nim tylko Stasię Jachemkową lat 18, śliczną, miłą dziewczynę. Jak dzikie bestie rzucili siç na nią i zaczçli po kolei gwałcić. Na koniec, na wpół żywą  wywlekli na podwôrko, przywiązali sznurem za nogi do belki i głową w dół zanurzyli do wody w studni. Później powrócili do młyna, w którym mełł chtopom zboże starszy brat Stasi, Stefan lat 21. W młynie też przebywał w tym czasie kolega Stefana Kazik Żukowski i kiiku starszych Ukrairtcôw. Bandyci rzucili siç na Stefana i Kazika, wywiązała się walka, bo byli to chtopcy bardzo silni, lecz nie zdotali się obronić przed rozwścieczoną. i żądną krwi zgrają.. Na wpół żywych skrępowali sznurami i usiłowali żywcem wkręcić w tryby młyńskiego kola, Iecz to im się nie udato, więc dobili ich siekierą. Załadowali ich ciata na furmankę, wyciqgnęli ze studni zwtoki Stasi, też wrzucili na wóz i odjechaii. Po drodze w pobliżu cerkwi mieszkato dwoje staruszków o nazwisku Suk. Załadowali ich na furmankę i pojechali na miejsce kaźni. Po zamordowaniu staruszków i wrzuceniu wszystkich ciał do dołu, pojechati za rzekę do gospodarstwa Przewłockich.Tu zastali calą rodzinę w komplecie, a mianowicie p. Przewtocką staruszkç lat 70, jej côrkę Jadzię lat 30 oraz syna z żoną i córką Lucią lat 18. Byl tam również p. Dobrowolski, który mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci w pobliżu. Dobrowolski byl przez kilka lat urzçdnikiem w gminie Jarosławicze. Wszystkim sześciu osobom skrępowali ręce do tylu i powiezli do lasu na miejsce zbrodni. Kiedy tam zajechali, zaczęli potworną orgię z Jadzią i Lucią, gwałcąc je zbiorowo na oczach wszystkich. Ten moment rozpasania banderowców wykorzystai p. Dobrowolski, skoczył niepostrzezenie pomiędzy drzewa i co sił w nogach zaczął uciekać w stronę domu odlegtego o 2 km od tego miejsca. Kiedy wbiegł na polną drogę, spotkał na niej staruszka Ukraińca, który ze łzami w oczach rozwiązał mu ręce i przeżegnawszy go powiedział „uciekaj bracie jak najdalej, gdzie oczy poniosą bo tu dzieją się rzeczy bardzo straszne”. Dobrowolski co sil w nogach dobiegł do domu, złapał żonę i dzieci, zawiadomił  jeszcze mieszkającą. tam również p. Kamińską z dwojgiem dzieci i tak jak stali, cała siódemka, pobiegli polami, miedzami do odległej o 3 km szosy Dubieńskiej. Tam wzięli ich Niemcy na samochód i zawieźli p. Kamińską z dziećmi do Młynowa, a Dobrowolskich do Dubna. Dobrowolscy zgłosili się zaraz całą rodziną na wyjazd do Niemiec. Gdy za kilka dni pojechałem do Młynowa, żeby się spotkać z Dobrowolskim, juz ich w Dubnie nie było. O tej okropnej przygodzie opowiadała mi szczegółowo p. Kamińska.
Ze zbrodni w dniu 22 maja wyszła też z życiem p. Jachemkowa z dwojgiem małych dzieci, ponieważ w tym dniu od rana była w czeskiej wsi Krupa Granica. Tam doszła do niej wiadomość o okrutnym morderstwie córki Stasi i syna Stefana, oraz innych Polaków ze wsi. Do Jarosławicz nie wróciła, a Czesi odwieźli ją do Łucka. (...) Tak więc dzień 22 maja 1943 roku zapisał się w dziejach rodzin polskich w Jarosławiczach bardzo tragicznie i okrutnie. Zginęło łącznie z rodziny Jankowskich 3 osoby, Żukowskich 6 osób, Kwiatkowskich 6 osób, Jachemków 2 osoby, Suk 2 osoby, Przewłockich 5 osób, Dwadzieścia cztery osoby zamordowano w okrutny sposób, w biały dzień, w imię walki UPA o „samostijną Ukrainę’’. (2)
Kazimiera Marciniak, która jako 13-letnia dziewczynka była świadkiem ludobójstwa: - Spaliśmy wygodnie, a tu nagle ktoś zapukał do okna. Mamusia zapytała: „Kto tam?” „To ja, Aleksander Hłamazda. Chcę was ostrzec, proszę wpuścić.” Był to znajomy Ukrainiec. Powiedział, żebyśmy w następną noc już nie spali w domu. Dodał, że jeśli będzie nas bronił, to banderowcy zamordują jego wraz z rodziną. Wiadomość szybko rozeszła się po osadzie. Dzięki temu większość Polaków zdążyła uciec z Jagiellonowa. Dwie osoby zdecydowały, że pozostaną na miejscu. - Kowal Górski powiedział, że nigdzie nie wyjedzie. „Jestem stary. Co ja komu jestem winien?” - mówił. Później słyszałam, że banderowcy widłami wrzucili go do płonącego domu. Staruszkę Pitakową też spalili żywcem - wspomina pani Kazimiera. Trzecią ofiarą był Janusz Kwietniewski, którego Ukraińcy wrzucili do studni. Osada została spalona. Rodzina pani Kazimiery uciekła do Kadyszcz, a następnie do Ołyki, gdzie zjeżdżali się uciekinierzy. - W nieczynnym ratuszu mieszkało nas kilkadziesiąt osób. W jednym pokoju ok. 10 rodzin - relacjonuje Kazimiera Marciniak. Wkrótce jednak i samo miasteczko zostało napadnięte. Zginęły 42 osoby. Polaków przed dalszą rzezią uchronili... niemieccy okupanci. - Jednemu z mężczyzn banderowcy kazali trzymać świecę w czasie, gdy mordowali jego rodzinę. Później kazali się położyć i chcieli odrąbać mu głowę, ale po ciemku tylko go drasnęli. Gdy się ocknął, pobiegł do sztabu i prosił, by ratować Polaków, bo bandy ukraińskie mordują. Niemcy wyszli, zaczęli strzelać i wtedy Ukraińcy ustąpili - wspomina pani Kazimiera. Następnego dnia widziała sceny, których nie zapomni do końca życia. - Razem z koleżanką zajrzałyśmy do domów, gdzie byli pomordowani. W jednym z nich na kanapie leżało dwóch chłopców, w wieku ok. 8 - 10 lat (byli to synowie pana, który poszedł do Niemców). Mieli odrąbane głowy. W innym domu widziałyśmy zasztyletowaną ciężarną kobietę. W pobliżu stała kołyska, a w niej może półtoraroczne dziecko. Miało wydłubane oczka i powykręcane palce, ucięty i wyciągnięty język. Leżało tak na beciku, wkoło wszystko było zakrwawione. W innym domu mężczyzna nie chciał otworzyć bandytom drzwi. Leżał posiekany siekierami. W rękach nadal trzymał te drzwi - opisuje Kazimiera Marciniak. Kiedy Niemcy opuścili Ołykę, uciekinierzy chronili się w zamku Radziwiłłów, gdzie do niedawna znajdował się niemiecki sztab. Wtedy nastąpił kolejny napad UPA. Polacy bronili się, lecz zaczynało brakować im amunicji. Na szczęście z odsieczą przyszły oddziały polskiej samoobrony z Przebraża, które wezwano na pomoc. Po odparciu ataku uciekinierzy przenieśli się do Przebraża. Jednak nawet w tamtych okolicach Polacy nie mogli czuć się do końca bezpiecznie. Kazimiera Marciniak: - Poszłyśmy razem z koleżanką do kościoła. Po nabożeństwie banderowcy napadli ludzi, którzy wychodzili. Kilka osób zabili. Ledwie uciekłyśmy. (3)
Roman Baraniecki : 27 marca 1943 roku ukraińscy nacjonaliści zamordowali księdza Wacława Majewskiego, ostatniego proboszcza parafii pod wezwaniem św. Józefa w Mielnicy. Msze odprawiał od tej pory proboszcz sąsiedniej parafii Hołoby. Część rodziny ojca z pobliskich miejscowości przeprowadziła się dla bezpieczeństwa do majątku w Mirynie, prowadzonego po deportacji Jana Baranieckiego, przez Henryka Dobrowolskiego i mojego dziadka. Rodzina otrzymywała ostrzeżenia od sąsiadów, że ukraińscy nacjonaliści przygotowują się do akcji przeciwko Polakom. Przed wojną stosunki z miejscową ludnością ukraińską rodzina miała dobre, i może ten fakt sprawił, że czuli się pewniej. Jednak w końcu po debacie rodzinnej, jak opowiadał tata, postanowiono przenieść się do Mielnicy, gdzie była samoobrona. Spakowani byli już w sobotę, 10 lipca 1943, ale ostatecznie odłożono podróż do niedzieli, następnego dnia. Część rodziny była już w Mielnicy. Mój ojciec spał, razem z braćmi i innymi dziećmi rodziny, w stodole. Niektóre deski w ścianach obszernej stodoły były od strony gruntów ornych wybite. O świcie do majątku weszli banderowcy. Na podwórzu, przed wejściem do domu, ustawili armatę przeciwpancerną i zaczęli nawoływać do wyjścia z domu. Nie czekali długo. Wkrótce po pojawieniu się pierwszych mężczyzn na podwórzu zaczęli mordować. Pozostali członkowie rodziny ratowali życie, biegnąc w stronę lasu. Bandyci spod znaku UPA zastrzelili stryja Henryka Dobrowolskiego i wujka Ksawerego Dziadka. Tata nie uciekał. Stał przerażony za rogiem stodoły i modlił się o życie bliskich. Widział, jak wujek Tomasz Pietrzak, unikając banderowskich kul, przeskoczył wóz drabiniasty. Jednak on też nie zdołał uciec. To, co tata zobaczył w chwilę później, zapamiętał na całe życie. Mój dziadek upadł twarzą do ziemi, a spomiędzy palców zaciśniętych pięści wystawała zielona trawa. Po chwili przestał się ruszać. Dopiero wtedy ojciec pobiegł do lasu, gdzie odnalazł braci i innych ocalałych członków rodziny. Tam spędzili noc. Następnego dnia wszyscy ocaleni przybyli do Mielnicy. Wujek Dobrowolski opowiadał mi, że jeszcze wieczorem ktoś z rodziny pobiegł do pobliskiej gajówki, aby ostrzec mieszkających tam Polaków. Była tam rodzina z dziesięciorgiem dzieci. Znaleziono dwanaście głów na podwórzu.
Banderowcy zastrzelili również Mykołę, ukraińskiego sąsiada, który próbował ostrzec moją rodzinę. Tego jednego dnia, 11 lipca 1943 roku, na całym Wołyniu w wyniku ludobójczych mordów zginęło kilkanaście tysięcy Polaków. W sąsiedztwie Miryna, w Podryżach, zamordowano 97 Polaków, w Wielicku 47, w kolonii Piaseczno 94. Spalono kilkaset wsi, płonęły kościoły z wiernymi w środku. Rzeź trwała dalej. Rodzina długo w Mielnicy nie została. Przeniosła się na zachód, do Rejowca. Tym razem zdążyli. 29 sierpnia 1943 roku banderowcy z Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordowali około stu Polaków w Mielnicy. Ofiary zbrodni pochowano w zbiorowej mogile.(4)
Mirosława Bacławska:  Wieś Doszno, o której piszę, oddalona jest od Kowla o 27 km i sąsiaduje z gminną wsią Datyń i kolonią Wilimcze. (...)  27 sierpnia, w wigilię ukraińskiego święta Matki Boskiej Zielnej, wieczorem na ziemi Bolesława Rubinowskiego zebrała się polska młodzież. Przy ognisku grano i śpiewano do późna w nocy. Napadu ze strony band ukraińskich nie spodziewano się, gdyż dwaj mieszkańcy wsi : Stanisław Chrapczyński, który bywał na zebraniach banderowców i Iwan Kosiński zw. Jwanko”, który nawet prawdopodobnie brał udział w mordach, zapewniali, że nic złego bać się nie trzeba, bo przecież oni sami na czas w razie czego uprzedzą. Niestety, świt następnego dnia miał się okazać potworny.
Relacja mojej babci Ani: „Mój mąż Bolesław wrócił do domu gdzieś koto szóstej rano. Zawsze sam gonił krowy do pastucha, ale tym razem zbudził mnie i powiedział - pogoń krowy Anka, bo zmarzłem i coś się źle czuję. Nasz pastuch Michałko uprzedził, że tego dnia nie przyjdzie, bo jest chory. Zawsze krowy pędziło się drogą nad lasem, na Datyń, ale kiedy otworzyłam chlew, krowy jak zwariowane pobiegły same nad jezioro i nie dawały się zawrócić. Pogoniłam je więc tak jak chciały nad jezioro. Kiedy je przypędziłam, pastuch Ukrainiec był mocno zdziwiony. Droga biegła od Datynia. Tędy szła banda do Doszna. Wracałam tą samą drogą i byłam już niedaleko domu, kiedy z trzcin wypadł nagle zakrwawiony Florek, krzycząc: „Anka, uciekaj! U ciebie już nikt nie żyje . W domu był i mąż  i córka Janina, druga córka mężatka Frania z wnuczką od pewnego czasu mieszkały u teściów córki. Nie wiem jak długo kryłam się w trzcinach, w końcu poszłam do domu. Doszłam do rogu gumna, które stało najdalej ze wszystkich zabudowań. Patrzyłam jak bandyci ładują na furmanki świnie, wydzierają pszczołom miód, strzelając do uli, wynoszą z domu różne rzeczy. Odwróciłam się i odmawiając różaniec. juz nawet nie kryjąc się, wróciłam nad jezioro. Prosiłam tylko Boga, żeby strzelili mi w plecy, żeby nie męczyli. Przeleżałam cały dzień w oczerecie nad jeziorem. Nie czułam ani pragnienia, ani łaknienia.”
Relacja mojej, matki Franciszki Kosinskiej : „Tej nocy mqż  mój z młodszym bratem, jak to od kilku dni już byto, spał w stodole. W domu byli teść, teściowa j trzy siostry męża. Było już dobrze widno, kiedy z dzieckiem na ręku podeszłam do okna. Zobaczyłam jak wzdłuż jeziora biegnie Józef Sawicki, a za nim goni na koniu banderowiec z wyciągniętą szablą w dłoni. Kiedy koń już wyprzedzał Sawickiego, banderowiec machnął  ręką i głowa ściganego zawisła na plecach. Trup z wiszącą głową biegł jeszcze kawałek drogi. To trwało sekundy. Z dzieckiem na ręku przeskoczyłam polną dragą obok chaty i znalazłam się w życie. Byto już chyba południe, kiedy córka mocno wtulona w moją szyję szeptała - mamusiu pić. Na wsi jak mi się wdawało panowała już; cisza. Weszłyśmy do chaty Ukraińca.  Jeszcze nie zdążyli podać mi wody, kiedy przed dom zajechała banda na koniach. Może 30, może 40 ludzi. Do domu wszedł jeden i od progu zapytał: „hde tu Polaczka Frania ?“ Stałam na przeciw niego patrząc pitnie w jego oczy. Odparłam po ukraińsku - a jeżeli to ja Polaczka Frania, to nie wolno mi żyć ? Dziecko przyczepione do mojej szyi szeptało : „nie mów po polsku, nie mów po polsku...“ Modliłam się, patrząc mu w oczy, których nigdy nie zapomnę. Modliłam się do Matki Przenajświętszej, żeby mnie skryta choćby pod skrawek swego płaszcza. Modliłam się całą swoją duszą każdą cząstką ciała. Widziałam ten Płaszcz i niemal widziałam jak z dzieckiem chowam pod  jego połą.   Mój gospodarz tymczasem przekonywał Ukraińca, że tu nie ma żadnej Polaczki Frani, a ta, to „niespełna rozumu“. „A gdzie ona brała ślub ?” - dopytywał się tamten. „No jak gdzie ? W cerkwi, a gdzie mogła brać. Przez cały czas bandzior nie spuszczał ze mnie oka, ani ja z niego. W końcu klepnął nahajem po cholewach, machnął ręką i powiedział: „chaj żywe !” Wyszedł przed dom, podano mu konia, machnął ręką przy wsiadaniu i bandyci zaczęli odjeżdżać. Zauważyłam tylko siekierę przytroczoną do konia. Nagie usłyszałam za sobą jakiś łomot.  To gospodarz próbując usiąść na krześle zwalił się na podłogę?. Dostałam jakichś drgawek, ząb nie trafiał na ząb. Próbowałam pomóc wstać, ale nie z tego nie wyszło. Reszta domowników stała jak zahipnotyzowana. Ile czasu tak upłynęło, tego nie wiem. Cały czas byłam skupiona na modlitwie. Wszedł inny sąsiad, Ukrainiec i powiedział: rnu, wże rezunów ne ma”.
Wybiegłam z domu i wpadłam do obok stojącego dużego dwurodzinnego budynku moich stryjów, mieszkających z rodzinami i babunią Ewą. Moi stryjowie Florian i Piotr Rubinowscy i nasz kuzyn Kazimierz Jedynowicz leżeli twarzami do ziemi, przybici do podłogi bagnetami. Pod jabłonią tuż koto progu leżały stryjenki z dziećmi. Gienia trzymała najmłodsze dziecko w objęciach. Ona i jej synek mieli rozrąbane głowy. Sabina, stryjenka miała rozrąbaną głowę i odarta była z odzieży. Przy dwóch piersiach Ieżały dwa bliźniaki, jej ośmiomiesięczne dzieci. Zobaczyłam babunię, która stała lekko pochylona, tyłem do mnie, oparta o dom. Myślałam, że żyje. Była przybita bagnetem do domu i tak skonała stojąc. Jak oszalała  biegałam od domu do domu i w końcu dobiegłam do moich rodziców na kolonii. Ojciec leżał koło łóżka w bieliźnie tez przybity bagnetem do podłogi, twarzą do ziemi, z narzuconym ściągniętym z łóżka siennikiem. Siostra Janina była ubrana w białą świąteczną sukienkę, uczesana z roz- puszczonymi włosami przepasanymi niebieską wstążką skulona leżała w pokoju pod stołem. Zginęła od strzału w serce. Nie znalazłam trupa matki. Biegałam po zabudowaniach szukając jej. Pobiegłam dalej na kolonię do trzech ciotek, starych panien „Cyrylanek”, tak nazywanych od imienia ich ojca Cyryla. Nie byto w domu nikogo. Michalinę znaleziono później  niedaleko na polu kartofli z odrąbanymi rękami i nogami. Stasię i Hanię zamordowano we wsi. W spiżarni znalazłam zmasakrowane, ze związanymi drutem kolczastym rękami zwłoki ciotki Karoliny Jedynowicz, jej syna Tadeusza i pasierbicy Józefy. Drugi jej pasierb Bronisław mieszkał z żoną i trojgiem dzieci osobno. Wyprowadzono wszystkich do stodoły i tam znalazłam nie do opisania zmasakrowane ich ciała. Żona Kazimierza Jedynowicza Maria na widok ludzi na podwórku wujenki Karoliny poszła zobaczyć co się dzieje. W tym czasie najstarszy syn wyniósł jedno z dzieci kalekich, które nie chodziło na podwórze. Na widok matki wracającej i popychanej przez nieznanych ludzi dzieci pobiegły na podwórze sąsiada Ukraińca. Wkrótce potem rnatkę wraz z dzieckiem kaleką znaleziono okrutnie pomordowanych. Trójka ocalałych dzieci przesiedziała do wieczora u sąsiada, który dał im na drogę chleb i słoninę i wskazał drogę do Wilimcza do ich babci. (...) Na podwórzu siostry matki Pauliny Rubinowskiej znalazłam dwa zmasakrowane trupy kobiet, Byty to ciotka Paulina i jej córka Antonina. Nie byto syna \Madzia. Tak biegałam przez cały dzień z dwuletnią córką na ręku od domu do domu, od rodziny do rodziny. Nie płakałam, nie mogłam płakać, tytko czułam piasek w oczach. Dopiero nad wieczorem mąż odciągnął mnie z dzieckiem do lasu koto cmentarza. Tu, kiedy byto juz ciemno, mąż przyprowadził moją matkę, a następnie  znalazła się przy nas córka siostry mojej matki Jadzia. Zaopiekowali się nami Ukraińcy z Wilimicza, którzy przynieśli mleko dla dziecka i jedzenie. Przez około 10 dni ukrywaliśmy się w lesie. Opiekowali się nami wciąż ci sami Ukraińcy z Wilimcza. Ukrainiec Sawiuk najpierw wziął moją matkę i Józię i przeprowadził je do Ratna, a w parę dni później drugi Ukrainiec, którego nazwiska nie znam, a tytko przezwisko „Hrypuczy Romanko”, przeprowadził mnie z dzieckiem, męża i jego stryjecznego brata również do Ratna. Pamiętam jak raniutko przyszedł z siekierą, na której widok krzyknęłam, ale on wyjaśnił, że będzie szedł pierwszy, niby zaciosywać drzewa do wyrębu. Córka jego Maria przyniosła bochenek chleba i klinek sera na dragę, żegnajqc nas z płaczem. W Ratnem wszystkimi uciekinierami z Doszna zajmował się i bardzo pomagał Ukrainiec Kozioł oraz jego żona. (...)
Relacja Aliny Brdąk z domu Rubinowskiej : „Wieczorem przed tym tragicznym dniem poszłam spać na siano nad chlew, do mojej koleżanki, z którą się bardzo przyjaźniłam - była moją kuzynką. Był z nami jej brat Janek. Rankiem zbudził nas okropny krzyk. Nie mogliśmy nic zobaczyć, bo strzecha była bardzo gruba. Kiedy się wychyliłam, zobaczyłam w otwartych drzwiach domu kuzynki, stojącego tam mężczyznę.  Jej brat Janek nie pozwalał nam zejść, nakazał ciszę i spokój mimo, że słyszałam krzyki mojej matki i rodzeństwa mordowanych na naszym podwórku. Po długim czasie, kiedy wszystko ucichło, zeszłyśmy na dół. Matka Antoniny leżała na progu cała zakrwawiona, nie dając znaku życia. W pewnej chwili otworzyła oczy i powiedziała : „uciekajcie”. Zabroniła mi iść do domu, wyszeptała : „ patrz, koło waszego domu stoi Ukrainiec”. Stał tyłem do nas. Antonina pierwsza pobiegła za dom, na łąkę. Pobiegłam za nią. Schowałyśmy się w takim głębokim, zarośniętym szuwarami dole z wodą. Okropnie nas gryzły pijawki. Odrywałyśmy je od siebie, siedząc po szyję w wodzie, która powoli zabarwiała się naszą krwią. Kiedy wychyliłam głowę, zobaczyłam stojące furmanki już załadowane dobytkiem Polaków. Miałam 9 lat, a Antonina była o rok starsza. W pewnej chwili w naszą stronę zaczął jechać jeden z wozów. Szybko ze strachu postanowiłyśmy udawać, że myjemy nogi. Dziś myślę, że i tak nikt by nam nie uwierzył, Ze o piątej rano dwie dziewczynki wybrały się myć nogi. Kiedy ponownie wychyliłam głowę, koń byt już blisko i chyba dlatego spłoszył się i poniósł furmankę wraz z woźnicą. Byłyśmy uratowane. Kiedy wszystko ucichło, wyszłyśmy z tego dołu. Koniecznie chciałam do domu, ale Antonina pociągnęła mnie do swego. Byto pusto, nikogo me byto. Kiedy podeszłyśmy do mego domu, zobaczyłam pod jabłonią m.in. moją mamę, czworo rodzeństwa i ciotkę. Nie patrzyłam długo, bo Antonina zaczęła nagle biec w stronę naszego lasu. Pobiegłam za nią. Siadłyśmy pod sosną i wykręciłyśmy swoje ubrania i nadal mokre ubrałyśmy je. Suszyłam się, siedząc na słońcu. Przyszli do nas Janek i Władek Rubinowscy. Janek powiedział, że musimy uciekać do miasta.  Zaczęłam głośno płakać i krzyczeć, że idę do matki i ojca. Raptem w naszym kierunku posypały się strzały. Zaczęliśmy uciekać. Janek skręcił w prawo i to nas uratowało. Antonina w pewnym momencie dostała kolki i nie mogła biec. Ciągnęłam ją za rękę. Byliśmy na bagnach. Wieczorem Janek i Władek poszli do Wilimcza. Przynieśli chleba i sera. Do Ratna szliśmy całą noc. Było bardzo zimno. Pamiętam jak nie mogłam powstrzymać stukających zębów. W Ratnem Antonina zaprowadziła nas do swoich ciotek. Tam przyszedł Kozioł, czy Kozłowski, dokładnie nie pamiętam, dawny sąsiad z Doszna. On to zajął się moim losem i powiedział, że zaopiekuje się mną pewna rodzina. Byli to państwo Stachurscy. Mój później przybrany ojciec byt z zawodu leśnikiem. Tak znalazłam przybranych rodziców i rodzin?. (5)
Autorka powyższych wspomnień opatrzyła je znamiennym tytułem: DLACZEGO? To pytanie nurtuje bardzo wielu ludzi, dlaczego dawni sąsiedzi mordowali Polaków w tak sadystyczny sposób? Wielu badaczy stara się znaleźć odpowiedź na to pytanie, ale jak do tej pory nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
1) http://plus.gazetalubuska.pl/kresy/woj-wolynskie/a/koniec-raju-w-wydymerze,7436845
2) Fragment wspomnień Mieczysława Jankowskiego  opublikowanych w książce „Świadkowie Mówią”
3) Fragmenty wspomnień: Kazimiery Marciniak http://www.nowiny24.pl/wiadomosci/podkarpacie/a/dramat-wolynia-widzialam-dzieci-z-odrabanymi-glowami,10413716/
4) Fragmenty wspomnień rodzinnych, za http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/reportaze-gonca/wspomnienie-o-wo%C5%82yniu.html
5) Fragmenty wspomnień świadków spisanych przez Mirosławę Bacławską opublikowane w książce „Świadkowie mówią”, zatytułowane „Dlaczego?”
/ Red:
Użyte w artykule fotografie pochodzą z zasobów KSI

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.