Logo

Moje Kresy Emilia Kulińska cz. 3

Terror nacjonalistów ukraińskich zaczął się wzmagać nie tylko na naszym terenie powiatu kamioneckiego. Już w lecie 1943 roku dochodziły nas wieści o pożarach i mordowaniu Polaków na pobliskim Wołyniu. Z domu do domu przekazywano informacje o „rzezi wołyńskiej” z 11 lipca 1943 roku Łuny pożarów widoczne były coraz bliżej Budek wraz z falą uciekających z Wołynia rodzin. Tych których nie zdążyli wywieźć na Sybir Sowieci, byli  w pierwszej kolejności mordowani przez ukraińskich banderowców - leśnicy, gajowi, nauczyciele.
O los swoich rodzin obawiał się nasz gajowy Juryta i leśniczy Planeta. Komórka Armii Krajowej działająca w naszej wsi wcześniej pomyślała, by rozpocząć działania mające na celu obronę wsi i jej mieszkańców. Niemieckie represje poszły w kierunku unicestwienia Żydów.


Wspominałam, że wywożono ich z Kamionki Strumiłowej do obozu zagłady w Bełżcu. Wyłapywano Żydów z całej okolicy i umieszczano w obozie pracy przymusowej.
Od momentu publicznych łapanek rodzina żydowska Mendel z Budek ukrywała się w pobliskim lesie. Tragiczny los spotkał najpierw ojca i syna. Pani Mendelowa znająca się z moją mamą, przychodziła ukradkiem pod nasz dom skąd zabierała pozostawione dla niej mleko i jajka. Pomagaliśmy im jak tylko można było. Zimą 1942/43 wszystko się zmieniło, od kiedy najpierw Sowieci, potem Ukraińcy i Niemcy zaczęli mieć na oku nasz dom i mojego tatę. Rodzice bali się, że wywiozą nas na Sybir pomimo, że wieś okupowali Niemcy, nie ruscy. We wsi powstała samoobrona, jej organizatorami byli - miejscowy nadleśniczy, kapitan AK, inż. Dobiecki i nasz proboszcz ks. Józef Skrabanek, były kapelan wojskowy.
W marcu 1944 roku samoobrona skutecznie odpierała ataki bojówek UPA, gdyż nie były to liczne i zmasowane natarcia, lecz pojedyncze napady na ludzi np. samotnie jadących przez las, pracujących na polu. Diametralnie zmieniło się, gdy 20 marca 1944 roku przybywające z Wołynia banderowskie sotnie usadowiły się w naszym powiecie we wsi Sokole, skąd regularnie dokonywano napadów na polskie wsie leżące na terenie powiatu kamioneckiego. 25 marca 1944 roku dokonano napadu na Maziarnię Wawrzkową mordując ponad 20 osób. Dwa dni później spalono wieś Berbeki i Turki. Podobno kierownictwo OUN - UPA zażądało od Niemców, aby do 6 kwietnia 1944 roku wszyscy Polacy, bez wyjątku, opuścili te tereny. Sytuacja wszystkich Polaków uległa znacznemu pogorszeniu. Wszystkie drogi zarówno polne jak i szosy opanowane zostały przez policję ukraińską, ostschutzów, którzy byli zwyczajną bandą wspieraną przez Niemców. Wypowiadali się jawnie, iż będą wyrzynać polską ludność, w myśl powiedzenia „Ukraina bude no bez Lachiw”.

Naszą obronę wspomagały niekiedy oddziały sowieckiej partyzantki. Wydaje mi się, że w przypadku Budek Nieznanowskich partyzantka zamiast pomóc mieszkańcom naszej wsi i bronić przed napadami upowców, sprowadziła na nas jeszcze większe nieszczęście. Wykonywali oni bowiem swoje zaplanowane zadania, w tym przypadku wysadzanie w powietrze transportów wojskowych jadących na front wschodni, uszkadzanie torów kolejowych idących ze Lwowa na Radziechów. 28 marca przeszło przez naszą wieś duże zgrupowanie sowieckiej partyzantki liczące ponad 400 ludzi. Potem szukali dogodnego miejsca, by wysadzić niemiecki skład wojskowy. Zmusili bronią niektórych mieszkańców wsi do okazania im w lesie mostku na kanale i tam szykowali zasadzkę na Niemców.
Miejscowa komórka AK z inż. Dobieckim i ks. proboszczem mając informacje z pierwszej ręki ze wsi Sokole (sztab banderowców), doskonale wiedziała kiedy i z której strony napadną na wieś banderowcy. Od przeszło 2 tygodni kobiety, starcy i dzieci nocowały w lesie i na terenie tartaku, gdzie była niemiecka obsługa do ochrony toru kolejowego. W domu przy dobytku pozostawał zwykle jeden mężczyzna, by w razie napadu mógł szybko wyprowadzić w bezpieczne miejsce bydło i samemu schronić się w lesie. Następnego dnia po przemarszu, ukryci w lesie partyzanci oczekiwali na przejazd niemieckiego transportu wojskowego. Torowisko i mostek na Bobrówce zostały zaminowane, jednakże zbyt szybkie odpalenie ładunków wybuchowych spowodowało, że Niemcy zorientowali się w zasadzce i rozpoczęła się strzelanina. Pierwsze co to zastrzelono maszynistę pociągu, mógł to być nawet Polak, bo Niemcom brakowało dobrych maszynistów, jednakże pomocnik zdołał doprowadzić skład na stację kolejową w Chołujowie, gdzie powiadomiono niemiecką jednostkę ochrony kolei. Partyzanci sowieccy zdołali się już wycofać. Sztab bandy UPA mając także rozeznanie co do miejsca pobytu sowieckiej partyzantki sądził, że będą oni w dalszym ciągu wspierać samoobronę w Budkach Nieznanowskich. Dlatego zmasowanych ataków banderowcy zaczęli dokonywać dopiero w nocy z 6/7 kwietnia 1944 wiedząc, że Sowietów we wsi już nie ma. W Wielki Piątek 7 kwietnia w wyniku napaści banderowców zginęło z ich rąk 10 mieszkańców. My także baliśmy się przebywać w nocy w naszym domu, dlatego razem z mamą każdej nocy spaliśmy u ciotek w tartaku, w dzień wracaliśmy.


Miałam wówczas 12 lat, siostra 9, brat tylko 3.Tato zabezpieczał gospodarstwo na każdą ewentualność, rozebrał wóz, ściągnął z niego koła, tak naprawdę nie wiem do dzisiaj po co? Zostawał sam w domu, bo sądził sam szybciej ucieknie przed nacierającymi banderowcami. W tym czasie sowiecka partyzantka dokonała jeszcze kilku akcji sabotażowych na torach kolejowych. Ukraińcy celowo donosili Niemcom, że było to dziełem Polaków, mieszkańców Budek. Jak wiele poprzednich, noc z 8/9 kwietnia większość mieszkańców wsi spędziła w pobliskim lesie w przeróżnych kryjówkach. Ci co pozostali, wczesnym rankiem, a była to Wielkanoc, udali się do kościoła na mszę rezurekcjyjną. Czy msza się odbyła nie mam pewności, bowiem nastąpił ostateczny atak banderowców na Budki Nieznanowskie. Nie mogąc sobie poradzić ze skutecznymi działaniami samoobrony, Ukraińcy powiadomili garnizon niemiecki w Kamionce Strumiłowej, że Polacy mają broń i we wsi wybuchła strzelanina. Bezzwłocznie przybył do Budek niemiecki oddział Wermachtu, jego dowódca nakazał, by wszyscy bez wyjątku mieszkańcy do godziny dziesiątej opuścili wieś. Jednakże ksiądz proboszcz widząc zbliżających się Niemców, nakazał obrońcom wioski natychmiastowe wrzucenie broni do wody, by nie zostać przez Niemców rozstrzelanym na miejscu. Na nic się to jednak zdało. Broń która tak skrzętnie była przechowywana i pokątnie kupowana od Niemców z pobliskiego lotniska w jednej chwili została utracona. Lotnisko zlokalizowane było w pobliskiej Maziarni Karańskiej, tuż za domem mieszkającej obecnie w Gierszowicach pani Rozalii Machowskiej zd. Wilgosiewicz.
W czasie wielkanocnego napadu banderowców na naszą wieś zginęło dalszych 11 mieszkańców m.in. państwo Żołyńscy którzy osierocili pięcioro dzieci oraz ojciec mojego taty, czyli mój dziadek Karol Demski. Wieść o ewakuacji lotem obiegła całą wieś. Ci co wiedzieli o natychmiastowym wyjeździe mieli możliwość zabrania ze sobą dobytku i wszystkiego to co mogli załadować na furmanki. Tych których nie było we wsi, chowali się po lasach, takiej możliwości nie mieli, ba nawet o tym nie wiedzieli. Bydło, konie, trzoda chlewna i pozostały gospodarski dobytek pozostawał na zagrodzie, gdyż ukrywający wracali dopiero na dzień. Ci co bezpiecznie przedarli się przez kordon pilnujących wsi Niemców i ukraińskich policjantów zabrali ze sobą przynajmniej cześć dobytku. Niemcy wyznaczyli miejsce zbiórki na drodze koło tartaku w Sielcu. Nas jak wspominałam nie było we wsi, nocowaliśmy u ciotek na tartaku. Na mszę rezurekcyjną w Wielkanoc w imieniu całej naszej rodziny miał pójść tato. Banderowcy zaatakowali wieś od strony Jazienicy, tak jak zresztą spodziewała się nasza samoobrona. Gdy ucichła strzelanina i do wsi dotarł oddział Wermachtu, tato przedostał się do domu i zaczął pakować dobytek na drogę. Zanim złożył rozebrany wóz, tzn. założył koła, nałożył deski i zatykuły, zabrał trochę zboża, mąki i inne najpotrzebniejsze na podróż rzeczy, nim dotarł na miejsce zbiórki, ogromny konwój wyruszył przez las do Kamionki Strumiłowej. Kawalkada furmanek i ludzi, wśród płaczu dzieci i szczekających psów, w asyście Niemców i Ukraińców opuszczała tartak w Sielcu Bieńkowie. Nikt z opuszczających wieś mieszkańców nie zdawał sobie sprawy, że już nigdy w takim stanie jak ostatnio widział nie zobaczy ojcowizny. Wykorzystując zamieszanie oraz nieuwagę policji ukraińskiej, wielu młodych ludzi, wśród nich eskortowany ks. Józef Skrobalak, proboszcz naszej parafii, zdołało zbiec z konwoju i ukryli się w lesie. Ksiądz Skrobalak błąkając się wraz z innymi uciekinierami parę dni po lesie, przedostaniu się do Kamionki Strumiłowej, wyjechał do swojej matki do rodzinnego Temeszowa powiat Brzozów. Ciężko ranny podczas napadu ukraińskich nacjonalistów na wieś Temeszów, gdzie pełnił posługę duszpasterską w miejscowej kaplicy, zmarł następnego dnia 28 maja 1944 roku w szpitalu w Sanoku. Napadu i spalenia wielu domów we wsi dokonała sotnia „Hromenki”- porucznik UPA Michajło Duda, urodzony w Srokach k. Tarnopola w 1921 roku.
Wielu mieszkańców dzisiejszych Gierszowic pamięta i wspomina w modlitwie bohaterskiego księdza proboszcza. W domu nie było też taty ojca - Karola Demskiego. Poprzedniego dnia w Wielką Sobotę powiedział do taty - ty pilnuj gospodarstwa ja idę do kuzyna mieszkającego za lasem. W momencie pokonywania leśnego odcinka drogi, tuż za Budkami został zastrzelony przez banderowski patrol.

Od tamtego momentu nikt go już żywego nie widział. Prawdopodobnie został odnaleziony przez któregoś z ukrywających się w lesie mieszkańców Budek i tam na miejscu w lesie pochowany. Nikt nie znał też dokładnego miejsca pochówku mojego dziadka Karola. Zanim tato na zawsze opuścił nasze gospodarstwo napotkał na dwie poważne przeszkody, które niewątpliwie przeszkodziły mu w szybkim zebraniu się do drogi. Mieszkaliśmy tuż za kanałem Bobrówka, w niewielkiej odległości od lasu. Tato w momencie składania wozu za stodołą napotkał na silny ostrzał ze strony lasu, prawdopodobnie banderowców lub Niemców. Udało mu się szczęśliwie zaciągnąć furmankę bliżej stajni i tam rozwiązać drugi problem. Ostrzeliwana stodoła wyglądała jak podziurawione sito, z nowej dachówki praktycznie nic nie zostało. Czasu urodzin podobno się nie wybiera. Podczas gdy tato był gotowy do drogi, oźrebiła się nasza klacz, nie chcąc bez źrebięcia samą iść w wozie, parskała i rżała. Tato owinął źrebaka w derkę, położył na wozie i zmusił kobyłę do wymarszu na tartak. Sądził też, że jak konwój opuścił tartak, my nie musimy jechać za nimi i pozostaniemy na miejscu. Niemcy byli jednak innego zdania, przydzielili nam do ochrony przed banderowcami jednego uzbrojonego żołnierza i ruszyliśmy w drogę. Wcześniej  na furmankę załadowaliśmy jeszcze cały dobytek ciotki Maryśki i Zośki oraz wszystkie dzieci tak, że trudno było się na tym wozie pomieścić. Dla mnie też miejsca nie starczyło i razem ze starszymi szłam pieszo. Dodatkowo prowadziłam naszą krowę, tak jakby nie można jej było przywiązać do wozu, to była moja prawdziwa udręka. Niedawny harmider i strzelanina spowodowała, że krasula bała się wszystkiego, stawała i szarpała się, w końcu podniosła ogon do góry i uciekła. Złapaliśmy ją przy pomocy moich ciotek, gdyż oprócz taty nie było z nami żadnego mężczyzny, inni ukrywali się w lesie.
Gdy zbliżaliśmy się w naszym małym konwoju do Kamionki, dotarła do nas informacja, że Niemcy po doprowadzeniu wszystkich na plac dokonują selekcji ludzi. Rozdzielają mężczyzn i młode kobiety od starców i dzieci, ładują ich do bydlęcych wagonów, chcąc wywieźć do łagru i na roboty do III Rzeszy. Wtedy tato celowo zatrzymał wóz, pod kobyłę położył źrebaka, by go nakarmić. Niemiecki żołnierz zawrócił i zaczął wrzeszczeć na ojca – raus, schnell ! Tato po swojemu spokojnie zaczął tłumaczyć Niemcowi, że źrebię jest głodne więc musi się nassać, inaczej koń dalej nie pójdzie i, że zaraz dotrzemy tam gdzie nas prowadzi. Gdy otumaniony żołnierz zniknął za zakrętem, tato zawrócił wóz i z całym dobytkiem wąską drogą przez park uciekliśmy z konwoju. Ciocie zeszły z furmanki i udały się szukać schronienia w nieznanym dla mnie kierunku. Mężów obu ciotek nie  było z nami, gdyż także od dawna ukrywali się w lasach.


Mama ze mną i moim rodzeństwem kątem zamieszkała u pani Józefy Waksman, byłej mieszkanki Budek, która wyszła za mąż do Kamionki. Razem z nami u Waksmanów była także Kalina - czerwona krowa, którą mama musiała przecież codziennie doić. Tak jak w pamiętnym filmie „Sami swoi” krasula później dotarła z nami do Gierszowic i jeszcze przez wiele lat była naszą żywicielką.                                                   Cdn.
Wspomnień wysłuchał  - Eugeniusz Szewczuk          
Osoby pragnące dowiedzieć  się czegoś więcej o życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub  e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. 

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.