Logo

Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.5

Z miejsca tułaczki we wsi Krzyż pod Tarnowem, po zapakowaniu drobnych rzeczy ruszyliśmy w drogę na zachód Polski do miejscowości którą wskazano tatce w Powiatowym Urzędzie Repatriacyjnym w Brzegu. Do Brzegu jechaliśmy pociągiem ponad tydzień, podróż była niezwykle uciążliwa, a to tory zajęte przez sowieckie transporty jadące na wschód, a to torowiska uszkodzone, a to co innego znowu i tak z dnia na dzień - do celu. Jechaliśmy na Śląsk nie wiedząc czy rzeczywiście trafimy do tej samej wsi i domu który oznaczył wcześniej tatko. Wreszcie dojechaliśmy, ale nie do Brzegu tylko do Grottkau  (Grodków), to był kolejny etap naszej podróży. Kazano wysiąść, bo pociąg dalej nie pojedzie. Gdzie mamy wysiadać jak dworzec rozbity, pełna śmieci i gruzu. Był nakaz siedzieć na miejscu do momentu przyjazdu wojskowego transportu. Po jakimś czasie rzeczywiście przyjechały 3 wojskowe samochody, załadowali nas i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Brzegu. Ponowny rozładunek i okazało się, że jesteśmy już Brzegu na ul. Piastowskiej przed późniejszym budynkiem przychodni lekarskiej. Ponowny nakaz nie ruszać się z miejsca, czekać, bo przyjedzie wojskowa kuchnia polowa z ciepłym posiłkiem dla wszystkich. Dopiero tutaj w Brzegu zjadłam pierwszy normalny posiłek, którego tak, tak, nie jadłam od momentu naszej ucieczki przed banderowcami z domu rodzinnego w Firlejowie w lutym poprzedniego roku. To był rarytas, pojadłam zdrowo. Mamcia tylko ostrzegała, by jeść powoli i nie spowodować rozstroju żołądka.

Przez rok ciepłych potraw w ogóle nie jedliśmy, byliśmy tylko na suchym chlebie. Po tej uczcie przewieziono nas do wsi Krzyżowice. Kilka rodzin i nas razem z nimi wyładowano na skrzyżowaniu przy skręcie do Olszanki. Zapamiętałam dobrze ten moment bowiem w tym miejscu rosła duża, wręcz olbrzymia akacja. Teraz każdy musiał udać się na wcześniej wybraną posesję. Nadzorujący wszystko pan Stanisław Skalski poinformował wszystkich, że może być problem z Niemcami, gdyż w większości gospodarstw mieszkają jeszcze niemieckie rodziny. Gdyby Niemcy nie chcieli kogoś wpuścić na posesję, straszyć karabinem, będą się bali i na pewno wpuszczą. Tak też było w naszym przypadku, gospodarze absolutnie nie mieli zamiaru wpuścić do swojego domu obcych ludzi. Przyszedł pan Skalski, rzeczywiście postraszył bronią i z wielką niechęcią wpuszczono nas do środka.

Tatko wcześniej zajął dla nas budynek starej karczmy w której podobno biesiadował sam Napoleon. Był to stara budowla, jeszcze z przed 1800 roku, więc nie świecił nowoczesnością. Budynek starej karczmy z przybudówką, ze schodami pośrodku (dzisiaj są w innym miejscu), z czterema oknami zamykane drewnianymi okiennicami, zabezpieczone żelaznymi sztabami.

/ Palac Ingeborg graffin von Pfeil w Kreisewitz

/ Mauzoleum rodziny Graff von Pfeil (Maria,Walter,Fredemarie, Ingeborg) w Krzyżowicach

Weszliśmy do dużej sali, gdzie kiedyś była geststatte, czyli karczma. Dalej była ogromna świetlica zastawiona w całości stołami i wojskowymi szafami. Komu to było potrzebne, nie wiadomo. Z tamtych czasów po dziś dzień na tej posesji, gdzie obecnie mieszka mój brat Marcin, zachował się jeden z tych stołów. W jednym z pomieszczeń ( tu gdzie obecnie jest sklep) zobaczyłam pierwszy raz w życiu aparat telefoniczny połączony przewodem z następnym pokojem, tam gdzie mieszkali gospodarze. Przyszedł bardzo zły niemiecki gospodarz, wskazał na tatę i owe pomieszczenie, pomamrotał coś do siebie i wyszedł, kto go zrozumiał ?

Zbliżał się wieczór, byliśmy mocno zmęczeni całodniową podróżą, każdy chciał odpocząć. Trzeba było przygotować miejsca do spania dla 4 osób, (mamcia, tatko, brat Marcinek i ja). Trzy starsze siostry pozostały w Krzyżu koło Tarnowa, do nas miały dotrzeć dopiero po naszym ulokowaniu się w owym miejscu. Dojechały do nas dopiero po roku przywożąc nam różności; miodu, ciasta i dopiero co upieczonego chleba, a Marysia z masarni wyrobów wędliniarskich, boczku i słoniny. Tatko poszedł do stodoły, zobaczył wymłócone cepem snopy żyta, poprosił Niemca o zgodę na zabranie ich i zaczął przygotowywać legowisko. Rozścielił snopki w rogu izby, mamcia narzucała na to jakiś starych łachmanów, kociubajki i w tak ciepłą lipcową noc 14 lica 1945 roku poszliśmy po raz pierwszy spać we wsi Krzyżowice. Rankiem wstali wszyscy głodni, mamcia z podołków wyciągnęła resztki starego chleba, ale co dalej? Tatko z sadu przyniósł kilka czerwonych papierówek. Zaglądnęła do nas Niemka, zobaczyła  kleines kind i moją chorą nogę. Po dwóch godzinach przyszła z powrotem niosąc skrawki płócien nadartych z prześcieradeł, które miały mi służyć jako bandaże. Lepsze to niż nic.  Po dziś dzień pamiętam też jak gospodyni niemiecka przyniosła dla mnie pierwszy posiłek w półlitrowym baniaczku. Był emaliowany, koloru zielonego z uszkiem i wytłoczoną na zewnątrz małą żabką z zawartością ugotowanej lebiody. Nie pamiętam dokładnie z czym była ugotowana lebioda, na pewno zawierała otręby. Ten garnuszek miałam u siebie przez bardzo długi okres, chyba aż do momentu zamążpójścia. Mamcia bardzo się wtedy ucieszyła, pokazując gospodyni na migi, że chciała by jej w czymś pomóc, zacząć coś robić. Nie znając niemieckiego języka, zresztą nikt z nas nie znał, mamcia dogadała się i po jakimś czasie zaczęła sprzątać znajdującą się pod karczmą piwnicę. Wspomagał ją tatko, bowiem w piwnicy zalegała olbrzymia sterta zgniłych kartofli, a niesamowity smród rozchodził się po całym obejściu. W podzięce Niemka dała mamci zawiniątko i jak się potem okazało, jego zawartość dało nam pożywienie na kolejne dwa dni. Po tych pierwszych próbach porozumiewania się zaczęła się nawiązywać nić porozumienia pomiędzy moimi rodzicami, a niemieckimi gospodarzami. Gospodarz w podeszłym wieku o imieniu Paul, zapewne nie był zadowolony po tym, jak w lutym tego roku czerwonoarmiejcy rozkradli i wywieźli cały jego dobytek. Małżeństwo miało 3 córki: Elzę, Hertę i Hanę, Elza i Hana mieszkały już na swoim w Krzyżowicach, Herta z rodzicami. Syn Ludwik uciekł w czasie wojny do Egiptu i tam pozostał. Paul jako gospodarz miał trochę pola, zbliżała się pora żniw. Niemiec rozpoczął przygotowania do koszenia zboża zaczynając od wyklepania kosy. Robił to trak niezręcznie, że widząc to tatko zabrał mu młotek, siadł na stołku i sam wyklepał kosę jak trzeba. Trzeba dodać, że tatko posługiwanie się kosą miał we krwi, bo zwyczaj kosiarza przechodził na Kresach z ojca na syna, tracąc wcześnie ojca, fachu koszenia nauczył go mój dziadek Jan. Tatko to pierwszy kosiarz w Firlejowie.

/ Na gospodarstwie w Krzyżowicach

Do pomocy przy żniwach przyszły córki gospodarza. Mój ojciec tak szybko zawijał kosą, że pozostali nie mogli nadążyć z odbieraniem i wiązaniem leżącego zboża. W pewnym momencie przerwał koszenie, po swojemu narobił powróseł i pomagał wiązać dopiero co zerżnięte zboże. Do wieczora przy pomocy jeszcze mojej mamci, łan zboża został wykoszony, oboje także poskładali snopy w mendle. Cztery snopy były kładzione na ziemi kłosami do środka, na nich układano kolejne warstwy, a na wierzchu w formie daszka ustawiano duży snop źdźbłami do dołu i wiązano z każdej strony, by wiatr go nie wywrócił.  Niemiec powoli wiązał, stawał, patrzył, znowu patrzył i za głowę się łapał. Pora wieczerzy, przyszli do domu, gospodyni przyniosła nam zaparzoną czarną kawę, chleb i w niewielkim garnku smalec ze skwarkami. Dla nas to była uczta. Następnego dnia Paul poklepał tatkę po ramieniu, wyrażając podziw i podziękowanie za wczorajszy trud. Po 2 tygodniach spania w barłogu, niemieccy właściciele w podzięce przenieśli nas w wygodniejsze miejsce do spania, do nie istniejącej już dziś przybudówki przy karczmie. Pozwolono też nam korzystać z ich kuchni. Teraz rodzice pokazali co jeszcze więcej potrafią w gospodarstwie zrobić. Tatko wykoszone zboże przedziwnym wózkiem na dwóch wysokich kołach, powoził wszystkie do stodoły. Nie trzeba było wozu, konia, sam wszystko zwiózł tym wózkiem. Potem złapał za cep i migiem mieliśmy ziarno na mąkę. Mamcia ziarno na rzeszoto, potem na żarna, podczyniła, podczyniła, Niemka patrzy i nie wierzy. Powstał problem, brak zaczynu ciasta, nie ma drożdży do upieczenia chleba, bez drożdży ciasto nie wyrośnie i będzie zakalec. Córka gospodarza Herta pracowała u jakiegoś gospodarza, który miał serwatkę. Aby zaczyn mógł wyrosnąć potrzebne były drożdże, zastąpiła je serwatka. Proszę sobie wyobrazić, że na kwaśnym mleku i serwatce mamcia w Krzyżowicach upiekła pierwszy chleb. Zajadali się nim wszyscy, cała niemiecka rodzina też. Był już chleb, ale brakowało cukru. Tatko przywiózł z pola buraki, ugotował je i z powstałej w ten sposób melasy buraczanej mieliśmy jako taki cukier do kawy i innych napojów. 

W sierpniu 1945 roku brat Marcin zachorował na tyfus. Zawieźli go do budynku Czerwonego Krzyża, mieścił się przy obecnej ulicy B. Chrobrego w Brzegu (budynek piekarni). Potem przez jakiś czas mnie tam leczono w związku z różnymi dolegliwościami chorej nogi. W Krzyżowicach za rogiem naszego budynku przy drodze w kierunku wsi Olszanka mieszkał pan Jan Matuszewski. Starszy człowiek, chodził zwykle w kapeluszu, spod którego zwisały mu długie białe włosy. Jako dziecko strasznie bałam się widoku tego pana kiedy wychodził na ulicę i patrzył w kierunku naszego domu. W domu byłam zwykle sama, brat zawsze gdzieś ganiał, rodzice pracowali w polu. Jakież było moje przerażenie i zdziwienie zarazem, gdy któregoś dnia mamcia przyprowadziła go do mnie celem obejrzenia obolałej nogi. To właśnie on, mój „wydumany prześladowca” pomógł wyleczyć schorowaną nogę. Zastosował okłady z waty lnianej, skubanej wieczorami przez mamcię z resztek przywiezionych nici lnianych. Pomóc miało według pana Matuszewskiego gotowane siemię lniane, ale skąd wziąć siemię ? To on wpadł na pomysł aby siemię zastąpić okładami z tego puchu lnianego i polewać tranem rybim, ponieważ nam zaraz po wojnie dawali nam taki tran do picia. Każda rodzina dostawała tran rybi i wodę wapienną. Nie trwało to może dwa tygodnie i noga powoli zaczęła się goić, mniej ropiała.

/ Pocztówka Krzyżowice k. Brzegu Kreisewitz

Wszystko powoli wracało do normy, z niemieckimi gospodarzami żyliśmy zgodnie i nie wiadomo co byłoby dalej, gdyby nie dzień 27 marca 1947 roku. Wszystkie rodziny niemieckie opuszczają rodzinny Kreisewitz i wyjeżdżają transportem do Niemiec. W kulminacyjnym momencie przesiedleń Polskę opuszczało 90 tysięcy Niemców dziennie. Do końca 1947 roku wyjechały prawie 2 miliony. Nazywano je różnie: przesiedleniami, zaplanowaną przez Wielką Trójkę (podczas konferencji w Jałcie w lutym 1945 roku) migracją narodu niemieckiego, akcją przemieszczania Niemców. W gruncie rzeczy jednak była to czystka etniczna zgodna z postanowieniami konferencji poczdamskiej, która odbyła się w lipcu i sierpniu 1945 roku. Nasi gospodarze opuszczając rodzinne strony ubrali się najlepiej jak tylko mogli, poszliśmy pożegnać wyjeżdżających. Niemka miała piękny kapelusz z wykładanym na futrze kołnierzem. Co mieli prawo ze sobą zabrać spakowali w walizy i duże kosze. Niestety na dworcu we Wrocławiu wszystko co wieźli zostało im zabrane. Kto to uczynił ?

Po wyjeździe Niemców zaczęliśmy układać sobie życie w nowej Ojczyźnie.

C.d.n.

Zdjęcia ze zbiorów własnych: Anna Muszczyńska

Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk

Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Template Design © Joomla Templates | GavickPro. All rights reserved.