- Kategoria: Barwy Kresów
- ALeksander Szumański
- Odsłony: 3784
Teatr Wielki we Lwowie
Zagapił się jeden z drugim na pomnik króla Jana Sobieskiego na Wałach Hetmańskich i nie może się napatrzeć. Aż przenosząc wzrok z pomnika, zobaczył lwowski teatr u wylotu Wałów w ramach alei drzew, zwężającej się w perspektywie. Idzie ku niemu. Im bliżej tym teatr ładniejszy. Coraz ładniejszy. Najpiękniejszy teatr w Polsce. Wnętrze i rozwiązanie przestrzeni imponuje jeszcze bardziej. Po wysłanych marmurowych schodach wejście na pierwsze piętro, gdzie cały front teatru zajmuje foyer, miejsce przechadzek w czasie antraktu, bardziej tłumne niż w rzeczywistości, bo olbrzymie lustra między kolumnami powielają postacie.
Była to sala balowa wielkich rautów i reprezentacyjnych balów. Niestety palić nie można i choć zimno trzeba wyjść na balkon, a warto stąd spojrzeć na sznury świateł wzdłuż Hetmańskich Wałów i panoramę wielkomiejską. We wspaniałym amfiteatrze tylko złoto, biel i purpura. Kolory nie rażą przesadą, lecz podnoszą dostojeństwo przybytku. Imponujący żyrandol rzuca blaski na kurtynę: arcydzieło Siemiradzkiego. Na prawo loża prosceniowa pierwszego piętra, ongiś cesarska. Siadywały w niej rody panujące, najwyżsi dygnitarze rakuscy i namiestnicy c. k. Galicji i Lodomerii. W loży tej siedział austriacki prezydent ministrów hr. Kazimierz Badeni, gdy w czasie przedstawienia operetki aktor Myszkowski miał paść przed cesarzem japońskim i zawołać: Mi - ka - do! Tymczasem padł w kierunku loży premiera wołając: Ba - de - ni! Ukarali go za to jednym dniem aresztu z zamianą na grzywnę, którą z ochotą zapłacił sam premier.
Doczekał się wreszcie Lwów, że pojawił się w tej loży Naczelnik Państwa, Pierwszy Marszałek Polski Józef Piłsudski, który znał tę scenę dawniej ze znacznie skromniejszych miejsc. Potem zasiadali w tej loży późniejsi Prezydenci Rzeczypospolitej, a na co dzień przedstawiciel Rządu, lwowski wojewoda. Lewa loża prosceniowa gościła prezydentów miasta, swoich jaśnie wielmożnych wybrańców ze „Strzelnicy”.
Największą osobliwością teatru był fryzjer teatralny pan Tomasz Rzeszutko. Szara eminencja, nieomal dyrektor teatru przez lat dwadzieścia. Wtajemniczeni wiedzieli, że wywiera wpływ na obsadę, a nawet wybór sztuk. Z jego zdaniem liczyli się wszyscy, bo ludzi i kulisy teatru znał świetnie. Uchodziło mu wiele, był szczerym entuzjastą lwowskiego teatru, sprawiedliwy w swej opinii nie ulegał zakulisowym wpływom. Do największego rozkwitu doszedł teatr za dyrektury Tadeusza Pawlikowskiego, który do teatru dokładał i Ludwika Hellera, który umiał połączyć sztukę z interesem i wywiózł teatr lwowski daleko za granicę, aż do samego Paryża i obcy ludzie gęby rozdziawiali z podziwu. Na obu psioczono. Na pierwszego ci, co się nie znali, na drugiego ci, co na teatrze się znali.
Przez lwowską scenę przesunęli się wszyscy giganci polskiej sceny, nieraz długo gnieżdżąc się we Lwowie. Od Modrzejewskiej, Leszczyńskiego, Kamińskiego po Frenkla. Byli jednak artyści, co na długo związali się z lwowską sceną, jak przezacna matrona Anna Gostyńska, kapitalna „Pani Dulska”, niezapomniany „Cyrano de Bergerac”, Kościuszko i Fryderyk Wielki — Józef Chmieliński, wstrząsający odtwórca Ibsena Karol Adwentowicz, uosobienie kobiecości Irena Trapszo, zbyt młodo zmarły amant Ludwik Wostrowski, arcykomik i tragik Ferdynand Feldman, zawsze czarny charakter Józef Hierowski, piękna jak zjawisko Anna Zielińska, doskonały Albin ze „Ślubów panieńskich” popularny Jaś Nowacki i tylu, tylu innych. Choć opuści Lwów Chmieliński na deski warszawskie czy Nowacki na scenę krakowską, długo zostaną w sercach lwowskich wielbicieli teatru.
Odejdzie ze Lwowa wielka Wanda Siemaszkowa, zawsze natchniona i płomienna. Nie przygasł jej ani ósmy krzyżyk, ani śmierć ukochanego syna Wojtka, obrońcy lwowskiego dworca z 1918 roku, rotmistrza, który zginął na patrolu w kilka godzin po zawieszeniu broni, zanim wiadomość o zaprzestaniu działań wojennych dotarła do ułanów.
Odejdzie na stałe ostatni z wielkiej dawnej szkoły Roman Żelazowski, deklamator na scenie i w codziennym życiu, nieporównany „Otello” i Wojewoda z „Mazepy”. Ale Lwów o nim nie zapomni i ślepnącemu starcowi zaofiaruje na własność dworek we Lwowie.
Do tego gmachu niedaleko miał się przeprowadzić dawny lwowski teatr, bo tylko z sąsiedniej ulicy, z gmachu skarbkowskiego, który własnym sumptem ufundował i układania każdej cegły dopilnował hrabia Aleksander Skarbek.
Gdy wreszcie odeszli lwowscy aktorzy do nowego, piękniejszego gmachu, w skarbkowskim teatrze odbywały się koncerty, Teatr był jeden, więc na tej scenie gościła również opera i operetka. Warto było posłuchać Mefista-Adama Didura, który głosem i grą aktorską mógł ustępować tylko Szaliapinowi i Bandrowskiego w „Pajacach” czy Mimi-Bohuss Hellerową.
Znawcy twierdzili, że operetkę wiedeńską lepiej grali we Lwowie niż w Wiedniu i nie zamieniliby Heleny Miłowskiej na żadną gwiazdę naddunajską.
Lwowski student dokazywał cudów pomysłowości, by zdobyć pieniądze na bilet teatralny. Gotów był nawet sprzedać serię znaczków Jamajki z wodospadem, z której był tak dumny, by zobaczyć po raz trzeci „Kordiana”.
Wprawniejsi umieli na gapę przedostać się na galerię po dziewięć razy w tygodniu, bo w soboty i niedziele odbywały się przedstawienia popołudniowe. Chełpili się tym, że potrafili zmylić czujność biletera i baczne oko kontrolującego pana Ringlera. Nie wiedzieli o tym, że nie zmylili nikogo, że tylko przymykano oczy, że otwierało furtkę do czarów baśni scenicznej dobre lwowskie serce biletera, który chętnie dał się nabrać i sam się rozgrzeszał w swym sumieniu z nieścisłego wykonywania swych obowiązków.